czwartek, 1 września 2016

Witamy w Morganville

     Sama nie wiem, od czego zacząć. Nie będę tłumaczyć, dlaczego żadne opowiadanie nie pojawiło się tutaj od stycznia. Bo i po co? Byłam zajęta, nie miałam czasu, nie miałam ochoty, nie miałam pomysłów... Wy to już ode mnie słyszeliście. Czasami muszę sobie przypominać, że to nie są zawody. Nie ścigam się z nikim o ilość napisanych w roku opowiadań. Ani o liczbę przeczytanych książek w miesiącu. Ostatecznie nikt mnie nie goni. 
     Tworzenie opowiadania, które możecie znaleźć poniżej, zajęło mi chyba najwięcej czasu. jeśli wziąć pod uwagę czas pisania wszystkich innych. Może wpłynął na to fakt, że nie siadałam do klawiatury w tym celu przez te wszystkie miesiące. Mam nadzieję, że nie zapomniałam już, jak to się robi. Mam też drugiego bloga, który pomaga mi się po części wyżyć twórczo, kiedy akurat nie piszę żadnego opowiadania. 
     Teraz mogę jedynie wziąć głęboki oddech, otworzyć się na nowe pomysły i pokazać wam moje najnowsze opowiadanie. Zapraszam!

*

- Witajcie w Morganville. Jak głosi napis na tablicy przy wjeździe do miasta: „Stąd nie chce się wyjeżdżać. Poza tym nie można. Przykro nam.” – Elizabeth Grayson zamilkła i wbiła wzrok w stojący przed nią czarny obiektyw kamery.
- I? – rzuciła operatorka kamery – Dlaczego milczysz? Kontynuuj! To było dobre.
- Sama nie wiem, Madox. Czegoś mi brakuje. Mamy to puścić w szeroki świat. Musi być idealnie.
- Hmm... Może spróbuj bez „Jak głosi...”? Albo coś w tym stylu: Amerykanie mają prawo poznać prawdę o tym, co czai się w Teksasie.
- Niee... Nie wystarczająco chwytliwe. Wiesz co? – oparła o biodro rękę, w której nie trzymała mikrofonu. – Chyba nic z tego nie będzie. Nie dzisiaj.
Madox przewróciła oczami i wyłączyła kamerę, która bez problemu mieściła się w dłoni.
- Dziennikarze – rzuciła i westchnęła teatralnie.
Próbowała sobie przypomnieć, jakim cudem Liz zdołała namówić ją do tego projektu. Wampiry. Też coś!, żachnęła się w myślach. Równie dobrze mogły jeździć z miasta do miasta, w którym rzekomo żerują istoty, które żywią się krwią. Elizabeth chciała zostać profesjonalną dziennikarką. Na razie jednak robiła wszystko, aby skończyć pisząc dla jakiegoś niszowego tabloidu. Madox niestety nie miała serca, aby wyrazić swoje myśli na głos.
Stały na środku opustoszałej ulicy w samym sercu Morganville. Lato w Teksasie zaczęło się w pełni, dlatego trudno było znieść panujący wszędzie upał. Na szczęście powoli zapadał zmierzch, więc robiło się coraz chłodniej.
- Chodźmy, Lizzie. Spojrzymy na to jutro rano. Świeżym okiem.
Przyjaciółki ruszyły w stronę zaparkowanego nieopodal białego vana, w którym trzymały swój cały sprzęt. Otworzyły tylne drzwi i wdrapały się do środka, gdzie na podłodze urządziły prowizoryczną sypialnię. Gdy były w trasie, a ostatnio czas spędzony na walizkach przeważał nad tym w domu, montowały i umieszczały wszystko na bieżąco w sieci. Razem prowadziły własną stronę internetową, gdzie regularnie pojawiały się filmy z przeróżnych miejsc, czasami rozmowy z przypadkowymi osobami.
Materiał z Morganville miał być przełomem – przepustką do szerszego grona odbiorców. Elizabeth była pewna, że z tym teksańskim odosobnionym miastem jest coś nie tak. Jak na razie przekonały się, że nie jest zbyt gościnne, gdyż skazane były na sypianie w swoim samochodzie. Na szczęście udało im się znaleźć kilka małych knajpek, gdzie mogły coś zjeść czy napić się kawy.
- Pierwsza noc w Morganville, śpimy w samochodzie... Zapowiada się świetnie, nie sądzisz? –
rzuciła Madox, przesadnie przeciągając samogłoski.
- Daruj sobie, Madeleine! Nie odpowiadam za to, że trafiłyśmy do miasta widmo. Poza tym fakt, iż nikt nie słyszał o tym miejscu świadczy, że miałam rację.
- Nie chwal dnia przed zachodem, Liz. Jesteśmy tu ledwie od kilku godzin. Wiesz, co ja o tym myślę? Znalazłyśmy się w miejscu, o którym zapomniał Bóg. Założę się, że w tej wysuszonej przez słońce pipidówie mieszkają sami równie wysuszeni staruszkowie.
Nastąpiła chwila ciszy, którą przerwał niekontrolowany atak śmiechu Elizabeth.
- No i z czego się śmiejesz? – Madox już nie starała się ukrywać irytacji.
- Proszę cię, Maddie. Kto dziś używa słowa „pipidówa”?
Po kolejnym parsknięciu śmiechem zapadła cisza. Przyjaciółki starały się zasnąć, ale nie było to łatwe, a już tym bardziej wygodne. W końcu udało się zapaść im w lekką drzemkę.

*

- Co to było?! – wrzask Liz w momencie postawił Madox na równe nogi.
- O co chodzi?
- Coś uderzyło w nasz samochód! Aż się zakołysał! Nie poczułaś?
- Spałam – rudowłosa wzruszyła ramionami.
Elizabeth zaczęła rozglądać się dookoła, wodząc po kątach furgonetki spanikowanymi oczyma. Przyłożyła palec do ust i nakazała Madox milczeć. Cała jej napięta sylwetka sygnalizowała: słuchaj! Cisza nie trwała długo. Po chwili vanem zarzuciło tak mocno, że obie kobiety powpadały na ściany samochodu, nie mając się czego złapać i boleśnie się obijając. Madox nie czekała na kolejny wstrząs, tylko przecisnęła się przez niewielkie okno do przodu i usiadła za kierownicą. Zdążyła usłyszeć, że ktoś próbuje otworzyć tylne drzwi, zanim z piskiem opon ruszyła z miejsca i popędziła przed siebie.
- Wszystko w porządku, Lizzie? - zapytała, mknąc po ulicach Morganville.
- Tak, chyba tak – odparła, oddychając głęboko.
Co prawda dysponowały mapą miasta, ale nie bardzo wiedziały, gdzie mogą się udać. Ostatecznie Madox podjechała do krawężnika na ulicy, którą uznała za względnie spokojną. Okazało się, że zaparkowała przy wielkim, ładnym domu w wiktoriańskim stylu. Zgasiła silnik i pozwoliła sobie zaczerpnąć głęboko powietrza. Bardzo nie chciała usłyszeć „A nie mówiłam”? z ust Liz. Jednak nie była już taka pewna, czy to tylko zwykłe, nudne miasteczko. W końcu jakie zwierzę czy człowiek miałby aż tyle siły, aby zakołysać potężnym samochodem?

*

Madox nie mogła spać, więc postanowiła trzymać wartę i przezornie nie ruszała się zza kierownicy. Rytmiczne pochrapywanie przyjaciółki prawie całkowicie ją uspokoiło. Wstawał nowy dzień. Rudowłosa przeciągnęła się, przeczesała palcami krótkie włosy i oparła ramiona o kierownicę. Ledwo złożyła głowę na splecionych dłoniach, usłyszała niecierpliwe stukanie w szybę. Podskoczyła zdenerwowana i odwróciła się ku źródłu dźwięku.
Przetarła oczy, gdyż nie wierzyła im w tej chwili. Oto przed nią stał najprzystojniejszy facet, jakiego w życiu widziała. Wyglądał jak anioł z aureolą przydługich złotych loków. Tylko minę miał niezbyt łagodną, gdyż łypał na nią spode łba niebieskimi oczami i niecierpliwie stukał o szybę. Madox szybko się zreflektowała, zamknęła usta i opuściła dzielącą ich barierę. Nie mogła się powstrzymać przed kokieteryjnym trzepotem rzęs. Rany, zachowuję się jak kretynka, pomyślała.
- Em... cześć? Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego przez pół nocy stoisz pod oknem mojego domu? Nie chcę być niemiły, ale to standardowe środki zapobiegawcze. Rozumiesz.
Nie, nie rozumiała. A to nawet nie było pytanie! Mimo dezorientacji uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła ku niemu dłoń, której nie chwycił. Madox mimo wszystko przedstawiła się:
- Cześć! Jestem Madox, miło mi. Zdarzył się pewien... incydent i razem z moją przyjaciółką Elizabeth musiałyśmy zmienić miejscówkę. Przepraszam, że cię zaniepokoiłam.
- Nie jesteś stąd, prawda?
- Nie, jesteśmy tu tylko tymczasowo.
- Co to za... incydent?
- Och to... nic takiego – Madox zaczerwieniła się.
Owszem, była przerażona, ale w świetle dnia całe to zdarzenie wydało się jej idiotyczne. Gdyby musiała opowiedzieć tę historię nieznajomemu, chyba zapadłaby się pod ziemię. Dziewczyna, która przestraszyła się lekkiego potrząśnięcia samochodem. Żałosne. Mimo woli ziewnęła przeciągle i zauważyła, że blondyn w zamyśleniu drapie się po głowie.
- Słuchaj, ja naprawdę nie powinienem zostawiać was tutaj na otwartej przestrzeni. Ogółem nie powinno was tu być. Ale o tym porozmawiamy sobie przy kawie. W środku – wskazał na okazały dom.
- Okej... obudzę Liz.
- Tak przy okazji, jestem Michael Glass – wreszcie się przedstawił i uśmiechnął uprzejmie.
Nie czekał, aż Madox wyciągnie Elizabeth z vana, tylko żwawym krokiem ruszył ku frontowym drzwiom domu, bacznie rozglądając się na boki. Przystanął przed drzwiami, odwrócił się w stronę kobiet i wbił w nie baczne spojrzenie. Nie ruszył się ani o centymetr, dopóki nie wpuścił ich do domu. Gdy wszyscy byli już w środku, zaryglował drzwi.

*

Madox i Elizabeth zostały usadzone na starej kanapie w domu Michaela Glassa. Dostały obiecaną kawę, ale trudno im było popijać ją w spokoju. Wzrok Madox skakał od Michaela do drugiego najprzystojniejszego faceta, jakiego dane jej było zobaczyć. Był wysoki, muskularny i przedstawił się jako Shane Collins. Co chwila ziewał przeciągle i popijał czarną kawę z wyszczerbionego kubka. Od czasu, kiedy zszedł na parter nie odezwał się słowem, zmierzył tylko blondyna surowym spojrzeniem. Zmierzwił przydługie, nierówne obcięte brązowe włosy i zapadł się głębiej w fotelu, na którym siedział. Michael nie usiadł, tylko wybijał stopą miarowy rytm na dywanie. Wyraźnie zastanawiał się, co powiedzieć. Wreszcie Shane nie wytrzymał:
- Okej, Mikey. Obyś miał cholernie dobry powód, aby budzić mnie tak wcześnie rano. Poza tym: KTO TO JEST? – wycedził.
- Stary, gdybym sam wiedział. Grałem do późna na gitarze, kiedy zauważyłem przed domem samochód. Myślałem, że szybko odjedzie, więc nie wychodziłem na zewnątrz. Ale musiałem się zdrzemnąć, bo rano nadal tam stał.
Nie dodał nic więcej, bo usłyszeli kroki na schodach. Po chwili w salonie pojawiła się drobna brunetka, trzymając na biodrze dwuletnią dziewczynkę. Na widok nieznajomych stanęła jak wryta.
- Och, Collins. Obyś miał dobre wytłumaczenie – westchnęła.
- Claire, tym razem to sprawka Michaela – wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Akurat! – prychnęła.
- Kiedy to prawda!
- Shane mówi prawdę, Claire. Sam nie wiem skąd wzięły się w mieście. Znalazłem je przed domem!
Claire obrzuciła uważnym spojrzeniem siedzące na kanapie kobiety. Ani jedna nie wypowiedziała żadnego słowa, odkąd weszły do środka. Brunetka westchnęła i podała dziecko Shane'owi.
- Lepiej, żeby Eve miała litrowy zapas kawy, jak już się obudzi. Popilnuj Carrie, a ja idę do kuchni. Jeśli jakimś cudem magicznie nie przenieśliśmy się do innego miasta, mamy spore kłopoty! Amelie się o tym dowie. Ona wie o wszystkim. To jest Morganville! – krzyknęła i zniknęła za drewnianymi drzwiami.
- Eee... kto to był? - zapytała Liz.
- Moja żona – odpowiedział Shane – a to moja córka, Carrie Alyssa – dodał i poprawił sobie dziecko na kolanach.
- Kto to Eve? – dodała Elizabeth.
- Moja żona – rzucił Michael.
Madox żachnęła się w myślach. Tacy przystojni, a już żonaci! Nie, życie nie jest sprawiedliwe. Liz rzuciła jej rozbawione spojrzenie. Oczywiście nie uszło jej uwadze, jakie wrażenie wywarli na przyjaciółce ci dwaj mężczyźni. Czerwonowłosa czasami wolałaby, aby jej przyjaciółka nie była aż tak spostrzegawcza. Po chwili na stoliku przed nimi pojawił się dzbanek z kawą i kubki. Claire wzięła Carrie na ręce, a sama usiadła na kolanach męża.
- Dobrze. Ktoś mi wyjaśni, co tu się wyprawia? – nie wstając z kolan Shane'a, sięgnęła do stolika, jedną ręką napełniła kubek i upiła spory łyk.
Michael już otwierał usta, aby odpowiedzieć, kiedy uprzedziła go Madox:
- To moja przyjaciółka Elizabeth Grayson. Ja jestem Madox. Razem prowadzimy stronę internetową, gdzie umieszczamy różne filmy. Liz chce zostać dziennikarką. Jesteśmy tutaj przejazdem.
- To akurat widzę... – mruknęła Claire.
- I nie rozumiemy, o co tyle krzyku. Śpimy w vanie, nie miałyśmy zamiaru nikomu się naprzykrzać – wtrąciła Liz.
- Tyle, że Morganville może naprzykrzać się wam.
- To znaczy?
- Ee... To skomplikowane – powiedziała Claire.
- Madox? – Shane uniósł brwi.
- Serio? W tej sytuacji właśnie to cię interesuje? – prychnął Michael.
- To taki skrót. Tak naprawdę nazywam się Madeleine Fox, ale nie lubię mojego imienia. Wystarczy Madox – dziewczyna usłużnie pospieszyła z wyjaśnieniem.
- Dobra. Teraz pora na wyjaśnienie kwestii, która powinna interesować nas najbardziej. Jak się tu znalazłyście? – zapytała rzeczowo Claire.
- Przez ten materiał – w salonie rozległ się cichy głos Elizabeth.
Dziewczyna rzuciła przyjaciółce zaniepokojone spojrzenie. Madox tylko machnęła ręką. Teraz wyjawienie nieznajomym wszystkiego było tylko kwestią minut.
Trójka gospodarzy popatrzyła po sobie ze zdziwieniem. Michael nastroszył bardziej już i tak zmierzwione włosy a Shane pochylił się i dolał sobie kawy. Claire uniosła brwi i odwróciła się do Shane'a:
- Czy to możliwe, że znowu komuś udało się ominąć zabezpieczenia? Od czasu Kim i relacji z walk raczej nie mieliśmy problemów z wyciekiem filmów z miasta.
- Kto wie? Dziwniejsze rzeczy się zdarzały. Co to za materiał? – pytanie skierował do siedzących naprzeciwko nich gości.
Elizabeth założyła kosmyk długich blond włosów za ucho i oparła się plecami o kanapę. Wychyliła pozostałą zawartość trzymanego w ręce kubka. Odstawiła puste naczynie na stolik. Dopiero, gdy założyła nogę na nogę i oplotła ramionami kolano, zabrała głos:
- Jakiś czas temu robiłam rutynowy research w sieci i właściwie przypadkiem trafiłam na krótki film. Przedstawiał Morganville. Ktoś opowiadał zza kamery o mieście. I o wampirach. Oczywiście nie wierzę w żadne nadprzyrodzone istoty, ale w tym nagraniu było coś takiego... Poza tym co mi szkodziło poszukać jakiejś sensacji? Choćby taniej? -– wzruszyła ramionami.
- Czy na tym filmiku pokazano wampiry? – to pytanie wyszło z ust Michaela i zabrzmiało bardzo poważnie.
- Jeśli przez wampiry masz na myśli zwykłych ludzi z przyczepionymi sztucznymi kłami, to tak.
Po słowach Elizabeth zapadła cisza, która niemal boleśnie się przedłużała. W końcu mieszkańcy domu Glassów popatrzyli po sobie z determinacją. Wydawało się, że prowadzili niewerbalną bitwę, w której trudno było wyłonić zwycięzcę.
W końcu wszyscy w tym samym momencie wbili wzrok w schody prowadzące na piętro. Madox nie wiedziała o co chodzi, dopóki jej uszu nie dobiegł rytmiczny stukot. Po chwili jej oczom ukazała się młoda kobieta, która mogła przed chwilą uciec z cyrkowej trupy. Każdy element jej ubioru krzyczał: „Zauważ mnie!”. Hebanowe włosy do ramion splotła w dwa warkoczyki, które wesoło podskakiwały przy każdym kroku. Jak się okazało, na nogach miała ciężkie buciory na grubej podeszwie, które okazały się być źródłem wcześniejszego hałasu. Jej twarz była pokryta ryżowym pudrem, oczy obwiedzione czarnym eyelinerem a usta pokryte także czarną szminką. Chociaż Madox nie miała do czynienia z Gotami ani nie podobały jej się ubrania w tym stylu, to chętnie pożyczyłaby wściekle fioletowy podkoszulek z zabawną czaszką i czarne spodnie z mnóstwem kieszeni, klamerek i łańcuszków.
- Witam wszystkich żyjących oraz umarłych pijących krew! Dlaczego nikt w tym domu nie śpi? Coś mnie ominęło? – zapytała.
Nie minęła sekunda odkąd zaanonsowała swoje przybycie, kiedy jej wzrok prześliznął się po domownikach i spoczął na dwóch nieznajomych.
- O cholera – mruknęła.
- Co ty nie powiesz? – rzucił z sarkazmem Shane.
- Och, pieprz się, Collins! Lepiej mi wytłumaczcie, skąd nagle w mieście pojawiły się dwie osoby. Mamy kłopoty?
- Zaraz zaraz. Czy ktoś może nam wyjaśnić o co tutaj chodzi? – odezwała się Madox.
- Kurczę, z przyjemnością zostałabym i pogawędziła przy kawie, ale mam poranną zmianę w
Common Grounds, a jak się spóźnię, Oliver zje mnie żywcem i dobrze wiecie, że to nie przenośnia.
Eve podeszła do Michaela i cmoknęła go w policzek. Kiedy objął żonę, ukradkiem odebrała mu kubek z kawą i upiła spory łyk. Kiedy ze śmiechem próbował jej go odebrać, Shane z niesmakiem przewrócił oczami.
- Wynajmijcie sobie jakiś pokój – poradził.
Gotka tym razem nie poczęstowała go żadną kąśliwą uwagą, lecz zadowoliła się jedynie pokazaniem mu języka.
Madox obserwowała całą czwórką i odniosła wrażenie, że są dla siebie bardziej rodziną niż dwoma małżeństwami żyjącymi pod jednym dachem. Zachowywali się jakby znali się od zawsze, a przecież żadne z nich nie mogło przekroczyć dwudziestu pięciu lat. Rudowłosa odniosła wrażenie, że przeżyli już niejedno i wydarzenia z przeszłości bardzo zbliżyły ich do siebie.
W końcu Eve zdołała wyswobodzić się z objęć Michaela i ruszyła do drzwi. Gdy brała do ręki pęk kluczy odwróciła się i od progu rzuciła wszystkim obecnym spojrzenie mówiące: „Mamy do pogadania!”. Po czym wybiegła z domu, kopniakiem zatrzaskując za sobą drzwi.
- To faktycznie mamy sporo do omówienia – Claire westchnęła i otuliła Carrie ciaśniej ramionami.


*

- Wampiry istnieją – Madox wolno wypowiedziała te słowa, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem.
- Cóż, to właśnie usiłujemy ci wyjaśnić. Jeśli chcecie przeżyć, musicie stąd wyjechać przed zachodem słońca. – Claire w geście pocieszenia poklepała ją po ramieniu.
- To jakiś absurd! – rudowłosa gwałtownie wstała z kanapy i założyła ramiona na piersi.
Nadal siedzieli w salonie Domu Glassów. Claire, Shane i Michael usiłowali wmówić im, że wampiry istnieją, ba! że jawnie mieszkają w Morganville! Madox oczywiście w to nie uwierzyła. Istniały tylko dwie możliwości: albo wkręcali ją i Liz, albo wszyscy byli psychiczni. Im dalej w opowieść, tym bardziej skłaniała się ku tej drugiej wersji. Błagalnie spojrzała na Elizabeth, która nie ruszyła się z miejsca. Nawet słowem nie skomentowała tego, co przed chwilą usłyszały. To był jakiś chory żart...
- Więc sugerujecie, że w nocy przepędziły nas wampiry? – nie dawała za wygraną.
- Cóż, to najbardziej prawdopodobny scenariusz – rzucił z powagą Michael.
- Liz, wierzysz w to wszystko? – spróbowała z innej baczki i z desperacją spojrzała na przyjaciółkę.
- Cóż, to brzmi sensownie – wzruszyła ramionami. – Pomyśl tylko, co możemy zyskać, jeśli będziemy tu kręcić! – jej oczy się roziskrzyły.
- Możecie zyskać jedynie szybką śmierć – skwitował Shane.
- Dość tego. Liz, wracajmy! Nie widzisz, że trafiłyśmy do domu wariatów?
- Hola! My tylko próbujemy ratować wam życie. Sobie też, bo nie wolno rozpowszechniać wiadomości o Morganville. Wyjeżdżacie stąd przed zachodem słońca – to nie był prośba.
- Cóż, ktoś najwyraźniej już to zrobił – zauważyła Elizabeth.
Claire przyniosła laptopa i wspólnie obejrzeli nagranie z miasta. Niestety nie udało im się rozpoznać osoby, która nagrywała, ponieważ cyfrowo zmieniła swój głos. Na nic również nie zdały się próby namierzenia sygnału – ktoś naprawdę porządnie zadbał o anonimowość.
- To krąży po sieci już kilka dni. Amelie na pewno o tym wie – zmartwiła się Claire.
- A jeśli wampir, który zaatakował samochód śledził dziewczyny? – zaczął spekulować Shane.
- To jesteśmy ugotowani – skwitował Michael.
Claire wzięła córeczkę na ręce i powiedziała, że mała musi się zdrzemnąć. Jak na zawołanie Shane i Michael zaczęli ziewać.
- Jest jeszcze wcześnie. Chyba nic się nie stanie jeśli zdrzemniemy się kilka godzin? Raczej marne są szanse, że jakaś pijawa upomni się o swoje w świetle dnia – zaproponował Shane.
- No nie wiem... – brunetka zaczęła oponować.
- Daj spokój, Claire. Przecież musiały spędzić noc w samochodzie!
- Właściwie i tak powinniśmy przedyskutować sprawę z Eve. Możecie zająć moją starą sypialnię – zgodziła się.


*

Madox potarła zaspane oczy i uniosła się na łóżku. Wywnioskowała, że spała ładnych kilka godzin, ponieważ słońce było już wysoko na niebie. Razem z Liz została zaproszona do skorzystania ze ślicznej sypialni w wiktoriańskim stylu. Czuła się wypoczęta i nie mogła się dziwić. W końcu po nocy spędzonej na twardej podłodze vana trafiła na wyjątkowo wygodny materac. Usiadła na szerokim łóżku i dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, że coś nie gra.
Była sama.
Zaczęła gorączkowo rozglądać się dookoła, ale nie ulegało wątpliwości, że Liz wyszła. Dokąd – tego Madox nie była w stanie twierdzić. Musiała przynajmniej rozważyć możliwość tego, że jej gospodarze nie są stuknięci. Więc jeśli to, co mówili, okaże się prawdą, to właśnie wpadły w niezłą kabałę.
W momencie wyskoczyła spod kołdry, wybiegła na korytarz i podniosła alarm. Po kilku minutach wszyscy obecni zebrali się w salonie. Tym razem jednak nikt nie miał ochoty na spokojną pogawędkę. Wszyscy stali z marsowymi minami i ani myśleli, żeby usiąść. Po chwili dołączyła do nich także Eve, która wróciła z pracy. Pokrótce została zaznajomiona z obecną sytuacją i machinalnie przysunęła się bliżej Michaela. Claire bezskutecznie próbowała uspokoić płaczącą córkę i próbując ją nakarmić. Tymczasem Shane ulotnił się gdzieś na kilka minut i wrócił z czarną sportową torbą, którą bezceremonialnie rzucił na podłogę.
- Co robimy? – nie wytrzymała Madox.
- Ty nic – prychnął Shane – zostaniesz w domu razem z Claire i Carrie. Po tym, jak już znajdziemy i przyprowadzimy twoją przyjaciółkę, od razu stąd wyjedziecie.
- Trzeba było od razu wpakować was do samochodu – żachnął się Michael.
- To nie twoja wina, że blondi okazała się być... no, typową blondi – rzuciła Eve.
- Hej! – obruszyła się Madox.
- No co? Gdybyście od razu nas posłuchały, nic by się nie stało! – odparowała Gotka.
- Dobra, koniec tych kłótni! – krzyknęła Claire.
- Co robimy? Idziemy po Elizabeth zanim polecą głowy. Nasze też – wyjaśnił Michael.
- Tylko gdzie szukać? – zapytała Madox.
- To proste. Tam, gdzie ludzie spotykają się z wampirami.
- Przecież słońce jeszcze nie zaszło – rozsądnie zauważyła Claire.
- Pod Common Grounds znajduje się sieć podziemnych tuneli. Zresztą nie tylko – powiedział Shane – Poza tym w końcu i tak tam trafi. W mieście nie dzieje się zbyt wiele.
Na tym rozmowa się skończyła. Madox próbowała dołączyć do eskapady, ale Michael i Shane byli nieugięci. Claire obruszyła się na wieść, że Eve też idzie – przecież była w ciąży. Gotka odpowiedziała spokojnie, że umie zadbać o siebie i o dziecko. Poza tym nie chciała puścić męża samego. Uznała, że zatrzymać ją mogą tylko używając przemocy.
Rozdzielili broń. Shane wsunął za pasek spodni kilka drewnianych kołków i dwa pokryte srebrem. Michael zrobił to samo, dodatkowo chwytając kij baseballowy. Rzucił kuszę przyjacielowi, który z zadowoleniem zarzucił ją sobie na ramię jak plecak. Eve zadowoliła się małym srebrnym nożykiem. Oczywiście miała przy sobie kilka kołków. Dodatkowo potrząsnęła nadgarstkami, na których miała po kilka cienkich, srebrnych bransoletek. Wszyscy myśleli, że to już koniec prezentacji, kiedy sięgnęła do stóp i zza prawego buta wyszarpnęła kolejny srebrny nóż.
- Szkoda, że nie mam miotacza ognia – rozmarzył się Shane.
- Żebyś przy okazji usmażył i nas? Ja podziękuję.
- Jeszcze zmienisz zdanie, dziewczyno z cmentarza – odparował.
Michael uprzedził ciętą ripostę żony i uznał, że są już gotowi do drogi. Na początek mieli przeszukać ulice. Eve zgodziła się prowadzić swój karawan, żeby zaoszczędzić czas.
Shane cmoknął Claire w policzek i zmierzwił włosy Carrie. Po chwili wszyscy, zwarci i gotowi wyszli z domu.
- Ile to potrwa? – spytała Madox.
- Trudno powiedzieć. Wampiry zapewne już wiedzą o waszym przyjeździe. Jest jeszcze ten film w internecie... Amelie będzie szukała winnych. Przyda się im dużo szczęścia – westchnęła i poprawiła córkę na biodrze.
- Wyglądacie na bardzo zżytych – zauważyła Madox – Musieliście dużo razem przejść.
Na to Claire tylko uśmiechnęła się pod nosem.
- Nawet nie wiesz jak dużo – odparła.


*

Minęło kilka godzin. Popołudnie zaczęło ustępować miejsca wieczorowi, a Shane, Michael i Eve nadal nie odnaleźli Elizabeth. Właśnie objeżdżali miasto po raz trzeci, dokładnie rozglądając się po ulicach. Eve gwałtownie szarpnęła kierownicą i zjechała na pobocze. Zmełła w ustach przekleństwo i wysiadła z samochodu. Z frustracji wyrzuciła ręce w górę.
- Co my robimy? Nawet jej nie znamy. Warto narażać się Amelie i innym wampirom z powodu jednej przyjezdnej dziewczyny?
- Eve, spokojnie – Michael stanął obok niej. – Dziecko...
- Myślałeś o dziecku, kiedy wpuściłeś je do naszego domu? Myślałeś? – pchnęła go w pierś.
Blondyn uniósł ręce w obronnym geście. O dziwo, kochający zamieszanie Shane nie wtrącił ani słowa.
- Posłuchaj, obiecałem Madox. Poza tym teraz jestem za nią odpowiedzialny. Z wampirami i tak nigdy nie żyliśmy w idealnej harmonii. Sama wiesz. Kiedyś o włos nie wyrzuciłem na ulicę Claire. Jesteśmy silni. Przetrwamy to – wpatrywał się w nią intensywnie niebieskimi oczyma.
Eve podniosła na niego smutne oczy.
- Ile jeszcze wojen będziemy musieli stoczyć? – zapytała.
Nie czekając na odpowiedź, wsiadła z powrotem do samochodu. Po chwili silnik z pomrukiem obudził się do życia. Eve uśmiechnęła się szeroko i zawołała przez uchylone okno.
- Co jest, panienki? Mam wam wysłać specjalne zaproszenie?
- Sorry, Eve. Zwykle nie umawiam się z Gotami – rzucił Shane.
Dziewczyna pokazała mu środkowy palec.
- Palant! - krzyknęła jeszcze.
Gdy już wszyscy byli gotowi do dalszej drogi, Shane zapytał:
- To gdzie teraz?
- Zostało nam tylko jedno miejsce...
Z piskiem opon ruszyli w stronę Common Grounds.

*

Do zachodu słońca pozostało niewiele czasu. Claire położyła córkę do łóżka. Gdy upewniła się, że Carrie zasnęła, cicho zamknęła za sobą drzwi i zeszła do salonu. Kazała przysiąc Madox, że nie ruszy się z domu – i tak mieli dość kłopotów. Mimo tego na widok dziewczyny siedzącej na kanapie z jej piersi wyrwało się ciche westchnienie ulgi. Nie była pewna, że czy może zaufać Madox. W końcu jej przyjaciółka okazała się na tyle głupia, żeby samotnie wyjść do miasta, o którym nie miała pojęcia. Claire miała prawo być zła. Jej najbliższe osoby właśnie w tej chwili narażały się dla zupełnie obcej osoby. Jednak na widok potarganych czerwonych włosów, obgryzionych paznokci i wielkich, smutnych zielonych oczu nie mogła powstrzymać narastającego we wnętrzu współczucia. Podeszła do kanapy, usiadła obok Madox i w geście pocieszenia położyła jej rękę na ramieniu. Jeszcze kilka lat temu sama wyglądała równie żałośnie, siedząc w tym samym miejscu. Nie miała jeszcze pojęcia, w co tak naprawdę się wpakowała, przyjeżdżając do Morganville.
- Nie martw się, znajdą ją.
- Powinnam była od razu wybić jej z głowy ten idiotyczny pomysł. Teraz przez nas twój mąż i twoi przyjaciele narażają się na kłopoty z... wampirami – mimowolnie skrzywiła się, wypowiadając to słowo.
Claire westchnęła.
- Wiem, że to dużo do ogarnięcia. Też byłam tu nowa i pewne rzeczy były trudne do zaakceptowania. Miałam tylko nadzieję, że zdążą przed zmrokiem. W tej chwili byłybyście już bezpieczne poza granicami miasta, a Amelie być może złapałaby odpowiedzialnych za ten film... – brunetka potarła skronie. – Ale się porobiło.
- Jesteście w dobrych stosunkach? Z... wiesz.
- Wampirami? Trudno, żeby co jakiś czas nie wybuchały jakieś drobne nieporozumienia. Ale teraz jest o wiele lepiej niż było, kiedy przyjechałam tu pierwszy raz. Tak samo jak i my, tak wampiry starają się po prostu przeżyć – wzruszyła ramionami.
Madox była kłębkiem nerwów. Co rusz wyłamywała palce, skubała nitki wystające z dżinsów i sukcesywnie zdrapywała lawendowy lakier z długich paznokci. W końcu Claire delikatnie, acz stanowczo położyła rękę na jej dłoni.
- Zaparzę ci herbatę. Poczekaj.
Podniosła się z kanapy i ruszyła w stronę kuchni. W połowie drogi zatrzymał ją dźwięk dzwonka. Ze zmarszczonymi brwiami podeszła do drzwi, jednak zawahała się przed ich otworzeniem. Przecież Shane i reszta mieli klucze. Ostatecznie nawyki typowe dla mieszkańców Morganville ustąpiły miejsca ciekawości. Odblokowała wszystkie zabezpieczenia i niepewnie wyjrzała na zewnątrz.
- Witaj, Claire – usłyszała lodowaty kobiecy głos.


*

Eve wcisnęła gaz do dechy i w rekordowym czasie dojechali na miejsce. Zaparkowała pod kawiarnią i od razu wyszła z samochodu.
- Kobieto, kto uczył cię prowadzić? – poskarżył się Shane, rozcierając ramię.
Przy jednym z ostrych zakrętów nie zdążył w porę się przytrzymać i uderzył w bok karawanu.
Gotka nie zareagowała na zaczepkę. Była zbyt zajęta rozglądaniem się dookoła. Robienie sobie nocnych wycieczek po Morganville nigdy nie było dobrym pomysłem. Cała trójka poprawiła broń, jaką miała w zasięgu ręki i pozornie lekkim krokiem skierowali się ku wejściu do Common Grounds. Postanowili zostawić niedające się ukryć zabawki w karawanie. Nie chcieli sprawiać wrażenia ludzi proszących się o manto.
Mimo późnej albo też wczesnej pory, w kawiarni panował spory ruch. Oprócz wampirów siedzących przy stolikach zauważyli też kilku ludzi. Nie na darmo Common Grounds była uważana za neutralny grunt.
Wejście grupki przyjaciół nie zwróciło nadmiernej uwagi. Tylko Oliver uniósł brwi, kiedy ruszyli prosto w stronę kontuaru. Nawet jeśli węszył problemy, nie dał po sobie niczego poznać. Jak gdyby nigdy nic zajął się polerowaniem ekspresu do kawy. Dopiero kiedy stanęli przy ladzie, od niechcenia podniósł na nich wzrok.
- A gdzie mózg drużyny? – zagaił, nadając głosowi nonszalancki ton.
- Jak zwykle jesteś istnym wcieleniem taktu – rzuciła Eve, przewracając oczami.
- Dobra, czego chcecie? – zapytał, przerzucając sobie ścierkę przez ramię.
W momencie porzucił pozę dobrodusznego hipstera. Stanął wyprostowany, jego twarz przybrała groźny wyraz i uśmiechnął się chłodno, błyskając kłami.
- Spokojnie, stary! Chcemy tylko o coś zapytać – Shane w obronnym geście uniósł obie dłonie.
- Jak mniemam, Eve nie przyszła prosić o podwyżkę.
Niepewnie spojrzeli po sobie. Wiedzieli, że muszą jakoś zapytać wampira o Elizabeth. Nie wiedzieli jednak, jak to zrobić, nie pogrążając się do reszty. W końcu Michael odchrząknął.
- Oliverze, przyszliśmy się zapytać, czy może widziałeś dziś w mieście kogoś nowego?
- Masz na myśli obcego?
- No... tak – Michael głośno odetchnął, jakby ta odpowiedź kosztowała go bardzo dużo wysiłku.
- Dlaczego pytacie o to akurat mnie?
- Zwykle jesteś dość dobrze poinformowany – zauważył Shane.
Oliver zamilkł na chwilę i zaczął intensywnie się nad czymś zastanawiać. W końcu uśmiechnął się... w dość niepokojący sposób.
- Cóż, była tu pewna drobna blondynka. Dość apetycznie pachniała, jeśli chcecie znać moje zdanie.
- I? – nie wytrzymała Eve.
- I co? – zripostował Oliver.
- Człowieku, gdzie ona jest? – Shane zaczął wyraźnie tracić cierpliwość.
- Och, mogłem się domyślić, że maczaliście w tym palce. I co ja mam teraz z wami zrobić? – zacmokał i obrzucił ich długim spojrzeniem.
Eve wtuliła się w Michaela, a Shane stanął z drugiej strony przyjaciółki. Już wiedzieli, że popełnili błąd. Ale czy mieli inne wyjście?
Oliver wyszedł na zaplecze. Shane wykorzystał okazję i rozejrzał się dookoła. Zaklął pod nosem, kiedy zobaczył, że kilka wampirów odcięło im drogę ucieczki. Eve głośno przełknęła ślinę. Michael w geście pocieszenia otoczył ją ramieniem. Czekali w napięciu.
Nie minęło wiele czasu, kiedy Oliver wyłonił się z zaplecza. Ciągnął za sobą wrzeszczącą i wyrywającą się Elizabeth. Długie jasne włosy falowały przy każdym ruchu dziewczyny. Jakoś zdołał dociągnąć ją do trójki przyjaciół. Odepchnął ją od siebie, a Liz straciła równowagę i przejechała kilka centymetrów po podłodze.
- Mniemam, że to jest wasza zguba – rzucił Oliver chłodno i założył ramiona na piersi.
Spanikowana Elizabeth zaczęła dziko się rozglądać. W końcu jej wzrok spoczął na Eve i chłopakach.
- Pomóżcie mi, proszę! – krzyknęła.
Eve wzdrygnęła się na dźwięk jej głosu, który w domu brzmiał tak spokojnie i dystyngowanie. Dopiero po chwili zauważyła dwie małe ranki na szyi dziewczyny, z których powoli sączyła się krew, brudząc biały kołnierzyk od koszuli dziewczyny. Wciągnęła ze świstem powietrze.
- Ty bydlaku! Ty obrzydliwa pijawko! – Eve zaczęła wrzeszczeć i się wyrywać.
- Uspokój się! Tak jej nie pomożesz! – Shane nią potrząsnął.
- Licz się ze słowami, Eve – Oliver nie ruszył się nawet o milimetr. – Ciekawe, co na to
Amelie. Z tego się już nie wyłgacie.
Podszedł do Elizabeth i brutalnie postawił ją na nogi.
- Zabrać ich! – rozkazał.
Chociaż nie rzucił tych słów do nikogo w szczególności, Eve, Michael i Shane wyszli z Common Ground ściśle otoczeni przez wampiry.

*

Claire starała się nadać swojej twarzy przyjazny wyraz. Niełatwo było jednak ukryć przerażenie spowodowane faktem, iż przed gankiem Domu Glassów stał nie kto inny, jak założycielka Morganville. Amelie jak zwykle wyglądała nienagannie. Ubrała się w błękitną, idealnie skrojoną garsonkę, a na nogach miała dopasowane pantofelki na obcasie. Złociste włosy splotła na czubku głowy w koronę. Jej zaciśnięte usta i stalowe, lodowato błękitne oczy zwiastowały niemałe kłopoty.
- Witaj Amelie! Co tutaj robisz? – Claire starała się, aby jej głos brzmiał normalnie.
Po chwili zamarła, kiedy zobaczyła, że Założycielka nie jest sama. Owszem, towarzyszyli jej wampirzy ochroniarze, którzy nie odstępowali jej na krok. Za jej plecami stała spora grupa wampirów. Niektórzy wysunęli kły, jednak stali we względnym spokoju. Nikt wśród nich też się nie odzywał.
- Na pewno nie przyszłam w odwiedziny. Zapytam cię o jedną rzecz, Claire. Jeśli będziesz ze mną współpracować, może oszczędzę waszą wesołą gromadkę.
- W takim razie słucham – dziewczyna starała się zapanować nad głosem, lecz mimo tego lekko jej zadrżał.
- Jeden z wampirów doniósł mi, że w mieście pojawiły się dwie nowe osoby. Śledził ich i jak się okazało, zatrzymały samochód blisko podjazdu do waszego domu. Niestety zaczęło świtać i nie mógł nadal prowadzić obserwacji. Dobrze, Claire. Czy macie z tym coś wspólnego?
Brunetka nie odpowiedziała. Starała się przełknąć gulę, która utknęła jej w gardle. Była świadoma tego, że od jej słów zależy więcej niż jedno życie. Usilnie starała się znaleźć odpowiednie słowa. Cisza niemal boleśnie się przeciągała.
- Dobrze więc... Oliver! – krzyknęła.
Zastęp wampirów rozstąpił się i oczom Claire ukazał się Oliver, który trzymał w żelaznym uścisku Elizabeth. Dziewczyna nadal próbowała stawiać opór, ale widać było, że nie zostało jej już dużo siły. Obok nich dostrzegła swoich przyjaciół i serce zamarło jej w piersi. Wampirom ledwo udawało się utrzymać szarpiącego się Shane'a i Michaela. Eve też stawiała opór, próbując dosięgnąć kołka zaczepionego za pasek. Jak na razie jej wysiłki nie przynosiły rezultatów.
Claire od razu chciała biec w stronę męża, ale drogę zagrodził jej jeden z ochroniarzy Amelie. Zaczęła histerycznie wywrzaskiwać imię Shane'a i jej przyjaciół.
- Koniec tej zabawy. Twoi przyjaciele przyszli po nową znajomą do Common Grounds. Wydaj mi drugą z nich, a wypuszczę twoich przyjaciół.
- Claire! Nie rób tego! – wrzasnął Shane.
- Ach, jest jeszcze jedna sprawa – ciągnęła Amelie, nie zważając na podstałą wokół niej wrzawę – w sieci pojawił się interesujący film o Morganville. Trochę nam to zajęło, ale tożsamość sabotażysty również udało nam się ustalić.
Z gracją skinęła głową w kierunku wampirów. Jeden z nich wystąpił, ciągnąc za sobą młodego chłopaka, którego nie Claire nigdy wcześniej nie widziała. Amelie odwróciła się od dziewczyny, zeszła z ganku i stanęła naprzeciwko człowieka, który jak kukła został rzucony jej pod nogi.
- Chyba trzeba przypomnieć ludziom, kto naprawdę tu rządzi. Jak śmiesz próbować zdemaskować Morganville... Moje miasto, nad którym ciężko pracowałam przez całe wieki!
Z wściekłością poderwała go z ziemi i z trzaskiem skręciła mu kark. Po chwili odrzuciła go jak zepsutą zabawkę. Podeszła do mieszkańców domu Glassów.
- Czekam na twoją decyzję, Claire! W sekundę mogę zabić którekolwiek z twoich przyjaciół. Gdzie jest dziewczyna? – jej oczy lśniły dziko.
- Czekaj, weź mnie! – ryknął Shane.
- Co takiego? – Amelie zdawała się być naprawdę zaskoczona.
- Oddaję się w twoje ręce zamiast niej. Ale proszę, nie krzywdź nikogo więcej.
- Shane, nie! – Claire, Michael i Eve krzyknęli w tym samym czasie.
Michael i Eve zaczęli rozpaczliwie się szamotać, próbując dosięgnąć jakiejkolwiek broni. Claire upadła i ukryła twarz w dłoniach. Nie mogła zrobić już nic.
- STOP! – we frontowych drzwiach stanęła Madox.
Spokojnym krokiem przeszła przez podwórze i stanęła przed Amelie.
- To mnie szukasz. I znalazłaś. Wypuść ich.
Amelie utkwiła wzrok w nieco od siebie wyższej czerwonowłosej dziewczynie. Zapewne rozważała najbardziej korzystne dla siebie posunięcie. W końcu rozkazała wampirom oswobodzić trójkę przyjaciół. Claire od razu zerwała się na równe nogi i wpadła w ramiona Shane'a, który gorączkowo szeptał jej uspokajające słowa i całował ją po włosach. Michael objął Eve. Po chwili Gotka podeszła do Claire i siostrzanym gestem zmierzwiła jej włosy. We czwórkę stanęli przed domem, świadomi obecności mnóstwa wampirów czających się w pobliżu.
- Tym razem was oszczędzę. Każde działanie mające na celu zdemaskowania Morganville będzie surowo karane. Zabrać je – Amelie wskazała na Madox i Elizabeth.
Wampiry, na czele z Amelie, zaczęły wycofywać się z posesji Glassów. Założycielka odwróciła się ostatni raz.
- Pamiętaj, mała Claire: W Morganville to do mnie należy ostatnie słowo.