Sama nie wiem, od czego zacząć. Nie będę tłumaczyć, dlaczego żadne opowiadanie nie pojawiło się tutaj od stycznia. Bo i po co? Byłam zajęta, nie miałam czasu, nie miałam ochoty, nie miałam pomysłów... Wy to już ode mnie słyszeliście. Czasami muszę sobie przypominać, że to nie są zawody. Nie ścigam się z nikim o ilość napisanych w roku opowiadań. Ani o liczbę przeczytanych książek w miesiącu. Ostatecznie nikt mnie nie goni.
Tworzenie opowiadania, które możecie znaleźć poniżej, zajęło mi chyba najwięcej czasu. jeśli wziąć pod uwagę czas pisania wszystkich innych. Może wpłynął na to fakt, że nie siadałam do klawiatury w tym celu przez te wszystkie miesiące. Mam nadzieję, że nie zapomniałam już, jak to się robi. Mam też drugiego bloga, który pomaga mi się po części wyżyć twórczo, kiedy akurat nie piszę żadnego opowiadania.
Teraz mogę jedynie wziąć głęboki oddech, otworzyć się na nowe pomysły i pokazać wam moje najnowsze opowiadanie. Zapraszam!
*
- Witajcie w Morganville. Jak głosi
napis na tablicy przy wjeździe do miasta: „Stąd nie chce się wyjeżdżać. Poza tym nie można.
Przykro nam.” – Elizabeth Grayson zamilkła i wbiła wzrok w
stojący przed nią czarny obiektyw kamery.
- I? – rzuciła operatorka kamery
– Dlaczego milczysz? Kontynuuj! To było dobre.
- Sama nie wiem, Madox. Czegoś mi
brakuje. Mamy to puścić w szeroki świat. Musi być idealnie.
- Hmm... Może spróbuj bez „Jak
głosi...”? Albo coś w tym stylu: Amerykanie mają prawo poznać
prawdę o tym, co czai się w Teksasie.
- Niee... Nie wystarczająco
chwytliwe. Wiesz co? – oparła o biodro rękę, w której nie trzymała mikrofonu. – Chyba nic z
tego nie będzie. Nie dzisiaj.
Madox przewróciła
oczami i wyłączyła kamerę, która bez problemu mieściła się w
dłoni.
- Dziennikarze – rzuciła i
westchnęła teatralnie.
Próbowała sobie
przypomnieć, jakim cudem Liz zdołała namówić ją do tego
projektu. Wampiry. Też coś!, żachnęła się w myślach. Równie
dobrze mogły jeździć z miasta do miasta, w którym rzekomo żerują
istoty, które żywią się krwią. Elizabeth chciała zostać
profesjonalną dziennikarką. Na razie jednak robiła wszystko, aby
skończyć pisząc dla jakiegoś niszowego tabloidu. Madox niestety
nie miała serca, aby wyrazić swoje myśli na głos.
Stały na środku
opustoszałej ulicy w samym sercu Morganville. Lato w Teksasie
zaczęło się w pełni, dlatego trudno było znieść panujący
wszędzie upał. Na szczęście powoli zapadał zmierzch, więc
robiło się coraz chłodniej.
- Chodźmy, Lizzie. Spojrzymy na to
jutro rano. Świeżym okiem.
Przyjaciółki
ruszyły w stronę zaparkowanego nieopodal białego vana, w którym
trzymały swój cały sprzęt. Otworzyły tylne drzwi i wdrapały się
do środka, gdzie na podłodze urządziły prowizoryczną sypialnię.
Gdy były w trasie, a ostatnio czas spędzony na walizkach przeważał
nad tym w domu, montowały i umieszczały wszystko na bieżąco w
sieci. Razem prowadziły własną stronę internetową, gdzie
regularnie pojawiały się filmy z przeróżnych miejsc, czasami
rozmowy z przypadkowymi osobami.
Materiał z
Morganville miał być przełomem – przepustką do szerszego grona
odbiorców. Elizabeth była pewna, że z tym teksańskim odosobnionym
miastem jest coś nie tak. Jak na razie przekonały się, że nie
jest zbyt gościnne, gdyż skazane były na sypianie w swoim
samochodzie. Na szczęście udało im się znaleźć kilka małych
knajpek, gdzie mogły coś zjeść czy napić się kawy.
- Pierwsza noc w Morganville, śpimy w
samochodzie... Zapowiada się świetnie, nie sądzisz? –
rzuciła Madox, przesadnie przeciągając
samogłoski.
- Daruj sobie, Madeleine! Nie
odpowiadam za to, że trafiłyśmy do miasta widmo. Poza tym fakt,
iż nikt nie słyszał o tym miejscu świadczy, że miałam rację.
- Nie chwal dnia przed zachodem,
Liz. Jesteśmy tu ledwie od kilku godzin. Wiesz, co ja o tym myślę?
Znalazłyśmy się w miejscu, o którym zapomniał Bóg. Założę
się, że w tej wysuszonej przez słońce pipidówie mieszkają sami
równie wysuszeni staruszkowie.
Nastąpiła chwila
ciszy, którą przerwał niekontrolowany atak śmiechu Elizabeth.
- No i z czego się śmiejesz? –
Madox już nie starała się ukrywać irytacji.
- Proszę cię, Maddie. Kto dziś
używa słowa „pipidówa”?
Po kolejnym
parsknięciu śmiechem zapadła cisza. Przyjaciółki starały się
zasnąć, ale nie było to łatwe, a już tym bardziej wygodne. W
końcu udało się zapaść im w lekką drzemkę.
*
- Co to było?! – wrzask Liz w
momencie postawił Madox na równe nogi.
- O co chodzi?
- Coś uderzyło w nasz samochód!
Aż się zakołysał! Nie poczułaś?
- Spałam – rudowłosa wzruszyła
ramionami.
Elizabeth zaczęła
rozglądać się dookoła, wodząc po kątach furgonetki
spanikowanymi oczyma. Przyłożyła palec do ust i nakazała Madox
milczeć. Cała jej napięta sylwetka sygnalizowała: słuchaj! Cisza
nie trwała długo. Po chwili vanem zarzuciło tak mocno, że obie
kobiety powpadały na ściany samochodu, nie mając się czego złapać
i boleśnie się obijając. Madox nie czekała na kolejny wstrząs,
tylko przecisnęła się przez niewielkie okno do przodu i usiadła
za kierownicą. Zdążyła usłyszeć, że ktoś próbuje otworzyć
tylne drzwi, zanim z piskiem opon ruszyła z miejsca i popędziła
przed siebie.
- Wszystko w porządku, Lizzie? -
zapytała, mknąc po ulicach Morganville.
- Tak, chyba tak – odparła,
oddychając głęboko.
Co prawda
dysponowały mapą miasta, ale nie bardzo wiedziały, gdzie mogą się
udać. Ostatecznie Madox podjechała do krawężnika na ulicy, którą
uznała za względnie spokojną. Okazało się, że zaparkowała przy
wielkim, ładnym domu w wiktoriańskim stylu. Zgasiła silnik i
pozwoliła sobie zaczerpnąć głęboko powietrza. Bardzo nie chciała
usłyszeć „A nie mówiłam”? z ust Liz. Jednak nie była już
taka pewna, czy to tylko zwykłe, nudne miasteczko. W końcu jakie
zwierzę czy człowiek miałby aż tyle siły, aby zakołysać
potężnym samochodem?
*
Madox nie mogła
spać, więc postanowiła trzymać wartę i przezornie nie ruszała
się zza kierownicy. Rytmiczne pochrapywanie przyjaciółki prawie
całkowicie ją uspokoiło. Wstawał nowy dzień. Rudowłosa
przeciągnęła się, przeczesała palcami krótkie włosy i oparła
ramiona o kierownicę. Ledwo złożyła głowę na splecionych
dłoniach, usłyszała niecierpliwe stukanie w szybę. Podskoczyła
zdenerwowana i odwróciła się ku źródłu dźwięku.
Przetarła oczy,
gdyż nie wierzyła im w tej chwili. Oto przed nią stał
najprzystojniejszy facet, jakiego w życiu widziała. Wyglądał jak
anioł z aureolą przydługich złotych loków. Tylko minę miał
niezbyt łagodną, gdyż łypał na nią spode łba niebieskimi
oczami i niecierpliwie stukał o szybę. Madox szybko się
zreflektowała, zamknęła usta i opuściła dzielącą ich barierę.
Nie mogła się powstrzymać przed kokieteryjnym trzepotem rzęs.
Rany, zachowuję się jak kretynka, pomyślała.
- Em... cześć? Czy możesz mi
powiedzieć, dlaczego przez pół nocy stoisz pod oknem mojego domu?
Nie chcę być niemiły, ale to standardowe środki zapobiegawcze.
Rozumiesz.
Nie, nie rozumiała.
A to nawet nie było pytanie! Mimo dezorientacji uśmiechnęła się
szeroko i wyciągnęła ku niemu dłoń, której nie chwycił. Madox
mimo wszystko przedstawiła się:
- Cześć! Jestem Madox, miło mi.
Zdarzył się pewien... incydent i razem z moją przyjaciółką
Elizabeth musiałyśmy zmienić miejscówkę. Przepraszam, że cię
zaniepokoiłam.
- Nie jesteś stąd, prawda?
- Nie, jesteśmy tu tylko
tymczasowo.
- Co to za... incydent?
- Och to... nic takiego – Madox
zaczerwieniła się.
Owszem, była
przerażona, ale w świetle dnia całe to zdarzenie wydało się jej
idiotyczne. Gdyby musiała opowiedzieć tę historię nieznajomemu,
chyba zapadłaby się pod ziemię. Dziewczyna, która przestraszyła
się lekkiego potrząśnięcia samochodem. Żałosne. Mimo woli
ziewnęła przeciągle i zauważyła, że blondyn w zamyśleniu
drapie się po głowie.
- Słuchaj, ja naprawdę nie
powinienem zostawiać was tutaj na otwartej przestrzeni. Ogółem
nie powinno was tu być. Ale o tym porozmawiamy sobie przy kawie. W
środku – wskazał na okazały dom.
- Okej... obudzę Liz.
- Tak przy okazji, jestem Michael
Glass – wreszcie się przedstawił i uśmiechnął uprzejmie.
Nie czekał, aż
Madox wyciągnie Elizabeth z vana, tylko żwawym krokiem ruszył ku
frontowym drzwiom domu, bacznie rozglądając się na boki.
Przystanął przed drzwiami, odwrócił się w stronę kobiet i wbił
w nie baczne spojrzenie. Nie ruszył się ani o centymetr, dopóki
nie wpuścił ich do domu. Gdy wszyscy byli już w środku,
zaryglował drzwi.
*
Madox i Elizabeth
zostały usadzone na starej kanapie w domu Michaela Glassa. Dostały
obiecaną kawę, ale trudno im było popijać ją w spokoju. Wzrok
Madox skakał od Michaela do drugiego najprzystojniejszego faceta,
jakiego dane jej było zobaczyć. Był wysoki, muskularny i
przedstawił się jako Shane Collins. Co chwila ziewał przeciągle i
popijał czarną kawę z wyszczerbionego kubka. Od czasu, kiedy
zszedł na parter nie odezwał się słowem, zmierzył tylko blondyna
surowym spojrzeniem. Zmierzwił przydługie, nierówne obcięte
brązowe włosy i zapadł się głębiej w fotelu, na którym
siedział. Michael nie usiadł, tylko wybijał stopą miarowy rytm na
dywanie. Wyraźnie zastanawiał się, co powiedzieć. Wreszcie Shane
nie wytrzymał:
- Okej, Mikey. Obyś miał cholernie
dobry powód, aby budzić mnie tak wcześnie rano. Poza tym: KTO TO JEST? – wycedził.
- Stary, gdybym sam wiedział.
Grałem do późna na gitarze, kiedy zauważyłem przed domem
samochód. Myślałem, że szybko odjedzie, więc nie wychodziłem
na zewnątrz. Ale musiałem się zdrzemnąć, bo rano nadal tam
stał.
Nie dodał nic
więcej, bo usłyszeli kroki na schodach. Po chwili w salonie
pojawiła się drobna brunetka, trzymając na biodrze dwuletnią
dziewczynkę. Na widok nieznajomych stanęła jak wryta.
- Och, Collins. Obyś miał dobre
wytłumaczenie – westchnęła.
- Claire, tym razem to sprawka
Michaela – wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Akurat! – prychnęła.
- Kiedy to prawda!
- Shane mówi prawdę, Claire. Sam
nie wiem skąd wzięły się w mieście. Znalazłem je przed domem!
Claire obrzuciła
uważnym spojrzeniem siedzące na kanapie kobiety. Ani jedna nie
wypowiedziała żadnego słowa, odkąd weszły do środka. Brunetka
westchnęła i podała dziecko Shane'owi.
- Lepiej, żeby Eve miała litrowy
zapas kawy, jak już się obudzi. Popilnuj Carrie, a ja idę do kuchni. Jeśli jakimś cudem magicznie
nie przenieśliśmy się do innego miasta, mamy spore kłopoty! Amelie się o tym dowie. Ona
wie o wszystkim. To jest Morganville! – krzyknęła i zniknęła za
drewnianymi drzwiami.
- Eee... kto to był? - zapytała
Liz.
- Moja żona – odpowiedział Shane
– a to moja córka, Carrie Alyssa – dodał i poprawił sobie
dziecko na kolanach.
- Kto to Eve? – dodała Elizabeth.
- Moja żona – rzucił Michael.
Madox żachnęła
się w myślach. Tacy przystojni, a już żonaci! Nie, życie nie
jest sprawiedliwe. Liz rzuciła jej rozbawione spojrzenie. Oczywiście
nie uszło jej uwadze, jakie wrażenie wywarli na przyjaciółce ci
dwaj mężczyźni. Czerwonowłosa czasami wolałaby, aby jej
przyjaciółka nie była aż tak spostrzegawcza. Po chwili na stoliku
przed nimi pojawił się dzbanek z kawą i kubki. Claire wzięła
Carrie na ręce, a sama usiadła na kolanach męża.
- Dobrze. Ktoś mi wyjaśni, co tu
się wyprawia? – nie wstając z kolan Shane'a, sięgnęła do
stolika, jedną ręką napełniła kubek i upiła spory łyk.
Michael już
otwierał usta, aby odpowiedzieć, kiedy uprzedziła go Madox:
- To moja przyjaciółka Elizabeth
Grayson. Ja jestem Madox. Razem prowadzimy stronę internetową,
gdzie umieszczamy różne filmy. Liz chce zostać dziennikarką.
Jesteśmy tutaj przejazdem.
- To akurat widzę... – mruknęła
Claire.
- I nie rozumiemy, o co tyle krzyku.
Śpimy w vanie, nie miałyśmy zamiaru nikomu się naprzykrzać –
wtrąciła Liz.
- Tyle, że Morganville może
naprzykrzać się wam.
- To znaczy?
- Ee... To skomplikowane –
powiedziała Claire.
- Madox? – Shane uniósł brwi.
- Serio? W tej sytuacji właśnie to
cię interesuje? – prychnął Michael.
- To taki skrót. Tak naprawdę
nazywam się Madeleine Fox, ale nie lubię mojego imienia. Wystarczy Madox – dziewczyna usłużnie
pospieszyła z wyjaśnieniem.
- Dobra. Teraz pora na wyjaśnienie
kwestii, która powinna interesować nas najbardziej. Jak się tu znalazłyście? – zapytała
rzeczowo Claire.
- Przez ten materiał – w salonie
rozległ się cichy głos Elizabeth.
Dziewczyna rzuciła
przyjaciółce zaniepokojone spojrzenie. Madox tylko machnęła ręką.
Teraz wyjawienie nieznajomym wszystkiego było tylko kwestią minut.
Trójka gospodarzy
popatrzyła po sobie ze zdziwieniem. Michael nastroszył bardziej już
i tak zmierzwione włosy a Shane pochylił się i dolał sobie kawy.
Claire uniosła brwi i odwróciła się do Shane'a:
- Czy to możliwe, że znowu komuś
udało się ominąć zabezpieczenia? Od czasu Kim i relacji z walk
raczej nie mieliśmy problemów z wyciekiem filmów z miasta.
- Kto wie? Dziwniejsze rzeczy się
zdarzały. Co to za materiał? – pytanie skierował do siedzących naprzeciwko nich gości.
Elizabeth założyła
kosmyk długich blond włosów za ucho i oparła się plecami o
kanapę. Wychyliła pozostałą zawartość trzymanego w ręce kubka.
Odstawiła puste naczynie na stolik. Dopiero, gdy założyła nogę
na nogę i oplotła ramionami kolano, zabrała głos:
- Jakiś czas temu robiłam rutynowy
research w sieci i właściwie przypadkiem trafiłam na krótki film. Przedstawiał
Morganville. Ktoś opowiadał zza kamery o mieście. I o wampirach.
Oczywiście nie wierzę w żadne nadprzyrodzone istoty, ale w tym
nagraniu było coś takiego... Poza tym co mi szkodziło poszukać
jakiejś sensacji? Choćby taniej? -– wzruszyła ramionami.
- Czy na tym filmiku pokazano
wampiry? – to pytanie wyszło z ust Michaela i zabrzmiało bardzo poważnie.
- Jeśli przez wampiry masz na myśli
zwykłych ludzi z przyczepionymi sztucznymi kłami, to tak.
Po słowach
Elizabeth zapadła cisza, która niemal boleśnie się przedłużała.
W końcu mieszkańcy domu Glassów popatrzyli po sobie z
determinacją. Wydawało się, że prowadzili niewerbalną bitwę, w
której trudno było wyłonić zwycięzcę.
W końcu wszyscy w
tym samym momencie wbili wzrok w schody prowadzące na piętro. Madox
nie wiedziała o co chodzi, dopóki jej uszu nie dobiegł rytmiczny
stukot. Po chwili jej oczom ukazała się młoda kobieta, która
mogła przed chwilą uciec z cyrkowej trupy. Każdy element jej
ubioru krzyczał: „Zauważ mnie!”. Hebanowe włosy do ramion
splotła w dwa warkoczyki, które wesoło podskakiwały przy każdym
kroku. Jak się okazało, na nogach miała ciężkie buciory na
grubej podeszwie, które okazały się być źródłem wcześniejszego
hałasu. Jej twarz była pokryta ryżowym pudrem, oczy obwiedzione
czarnym eyelinerem a usta pokryte także czarną szminką. Chociaż
Madox nie miała do czynienia z Gotami ani nie podobały jej się
ubrania w tym stylu, to chętnie pożyczyłaby wściekle fioletowy
podkoszulek z zabawną czaszką i czarne spodnie z mnóstwem
kieszeni, klamerek i łańcuszków.
- Witam wszystkich żyjących oraz
umarłych pijących krew! Dlaczego nikt w tym domu nie śpi? Coś mnie ominęło? –
zapytała.
Nie minęła
sekunda odkąd zaanonsowała swoje przybycie, kiedy jej wzrok
prześliznął się po domownikach i spoczął na dwóch
nieznajomych.
- O cholera – mruknęła.
- Co ty nie powiesz? – rzucił z
sarkazmem Shane.
- Och, pieprz się, Collins! Lepiej
mi wytłumaczcie, skąd nagle w mieście pojawiły się dwie osoby.
Mamy kłopoty?
- Zaraz zaraz. Czy ktoś może nam
wyjaśnić o co tutaj chodzi? – odezwała się Madox.
- Kurczę, z przyjemnością
zostałabym i pogawędziła przy kawie, ale mam poranną zmianę w
Common Grounds, a jak się spóźnię,
Oliver zje mnie żywcem i dobrze wiecie, że to nie przenośnia.
Eve podeszła do
Michaela i cmoknęła go w policzek. Kiedy objął żonę, ukradkiem
odebrała mu kubek z kawą i upiła spory łyk. Kiedy ze śmiechem
próbował jej go odebrać, Shane z niesmakiem przewrócił oczami.
- Wynajmijcie sobie jakiś pokój –
poradził.
Gotka tym razem nie
poczęstowała go żadną kąśliwą uwagą, lecz zadowoliła się
jedynie pokazaniem mu języka.
Madox obserwowała
całą czwórką i odniosła wrażenie, że są dla siebie bardziej
rodziną niż dwoma małżeństwami żyjącymi pod jednym dachem.
Zachowywali się jakby znali się od zawsze, a przecież żadne z
nich nie mogło przekroczyć dwudziestu pięciu lat. Rudowłosa
odniosła wrażenie, że przeżyli już niejedno i wydarzenia z
przeszłości bardzo zbliżyły ich do siebie.
W końcu Eve
zdołała wyswobodzić się z objęć Michaela i ruszyła do drzwi.
Gdy brała do ręki pęk kluczy odwróciła się i od progu rzuciła
wszystkim obecnym spojrzenie mówiące: „Mamy do pogadania!”. Po
czym wybiegła z domu, kopniakiem zatrzaskując za sobą drzwi.
- To faktycznie mamy sporo do
omówienia – Claire westchnęła i otuliła Carrie ciaśniej
ramionami.
*
- Wampiry istnieją – Madox wolno
wypowiedziała te słowa, patrząc przed siebie niewidzącym
wzrokiem.
- Cóż, to właśnie usiłujemy ci
wyjaśnić. Jeśli chcecie przeżyć, musicie stąd wyjechać przed zachodem słońca. – Claire w geście
pocieszenia poklepała ją po ramieniu.
- To jakiś absurd! – rudowłosa
gwałtownie wstała z kanapy i założyła ramiona na piersi.
Nadal siedzieli w
salonie Domu Glassów. Claire, Shane i Michael usiłowali wmówić
im, że wampiry istnieją, ba! że jawnie mieszkają w Morganville!
Madox oczywiście w to nie uwierzyła. Istniały tylko dwie
możliwości: albo wkręcali ją i Liz, albo wszyscy byli psychiczni.
Im dalej w opowieść, tym bardziej skłaniała się ku tej drugiej
wersji. Błagalnie spojrzała na Elizabeth, która nie ruszyła się
z miejsca. Nawet słowem nie skomentowała tego, co przed chwilą
usłyszały. To był jakiś chory żart...
- Więc sugerujecie, że w nocy
przepędziły nas wampiry? – nie dawała za wygraną.
- Cóż, to najbardziej
prawdopodobny scenariusz – rzucił z powagą Michael.
- Liz, wierzysz w to wszystko? –
spróbowała z innej baczki i z desperacją spojrzała na przyjaciółkę.
- Cóż, to brzmi sensownie –
wzruszyła ramionami. – Pomyśl tylko, co możemy zyskać, jeśli będziemy tu kręcić! – jej oczy się
roziskrzyły.
- Możecie zyskać jedynie szybką
śmierć – skwitował Shane.
- Dość tego. Liz, wracajmy! Nie
widzisz, że trafiłyśmy do domu wariatów?
- Hola! My tylko próbujemy ratować
wam życie. Sobie też, bo nie wolno rozpowszechniać wiadomości o Morganville. Wyjeżdżacie stąd przed zachodem słońca – to nie
był prośba.
- Cóż, ktoś najwyraźniej już to
zrobił – zauważyła Elizabeth.
Claire przyniosła
laptopa i wspólnie obejrzeli nagranie z miasta. Niestety nie udało
im się rozpoznać osoby, która nagrywała, ponieważ cyfrowo
zmieniła swój głos. Na nic również nie zdały się próby
namierzenia sygnału – ktoś naprawdę porządnie zadbał o
anonimowość.
- To krąży po sieci już kilka
dni. Amelie na pewno o tym wie – zmartwiła się Claire.
- A jeśli wampir, który zaatakował
samochód śledził dziewczyny? – zaczął spekulować Shane.
- To jesteśmy ugotowani –
skwitował Michael.
Claire wzięła
córeczkę na ręce i powiedziała, że mała musi się zdrzemnąć.
Jak na zawołanie Shane i Michael zaczęli ziewać.
- Jest jeszcze wcześnie. Chyba nic
się nie stanie jeśli zdrzemniemy się kilka godzin? Raczej marne
są szanse, że jakaś pijawa upomni się o swoje w świetle dnia –
zaproponował Shane.
- No nie wiem... – brunetka
zaczęła oponować.
- Daj spokój, Claire. Przecież
musiały spędzić noc w samochodzie!
- Właściwie i tak powinniśmy
przedyskutować sprawę z Eve. Możecie zająć moją starą
sypialnię – zgodziła się.
*
Madox potarła
zaspane oczy i uniosła się na łóżku. Wywnioskowała, że spała
ładnych kilka godzin, ponieważ słońce było już wysoko na
niebie. Razem z Liz została zaproszona do skorzystania ze ślicznej
sypialni w wiktoriańskim stylu. Czuła się wypoczęta i nie mogła
się dziwić. W końcu po nocy spędzonej na twardej podłodze vana
trafiła na wyjątkowo wygodny materac. Usiadła na szerokim łóżku
i dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, że coś nie gra.
Była sama.
Zaczęła
gorączkowo rozglądać się dookoła, ale nie ulegało wątpliwości,
że Liz wyszła. Dokąd – tego Madox nie była w stanie twierdzić.
Musiała przynajmniej rozważyć możliwość tego, że jej
gospodarze nie są stuknięci. Więc jeśli to, co mówili, okaże
się prawdą, to właśnie wpadły w niezłą kabałę.
W momencie
wyskoczyła spod kołdry, wybiegła na korytarz i podniosła alarm.
Po kilku minutach wszyscy obecni zebrali się w salonie. Tym razem
jednak nikt nie miał ochoty na spokojną pogawędkę. Wszyscy stali
z marsowymi minami i ani myśleli, żeby usiąść. Po chwili
dołączyła do nich także Eve, która wróciła z pracy. Pokrótce
została zaznajomiona z obecną sytuacją i machinalnie przysunęła
się bliżej Michaela. Claire bezskutecznie próbowała uspokoić
płaczącą córkę i próbując ją nakarmić. Tymczasem Shane
ulotnił się gdzieś na kilka minut i wrócił z czarną sportową
torbą, którą bezceremonialnie rzucił na podłogę.
- Co robimy? – nie wytrzymała
Madox.
- Ty nic – prychnął Shane –
zostaniesz w domu razem z Claire i Carrie. Po tym, jak już
znajdziemy i przyprowadzimy twoją przyjaciółkę, od razu stąd
wyjedziecie.
- Trzeba było od razu wpakować was
do samochodu – żachnął się Michael.
- To nie twoja wina, że blondi
okazała się być... no, typową blondi – rzuciła Eve.
- Hej! – obruszyła się Madox.
- No co? Gdybyście od razu nas
posłuchały, nic by się nie stało! – odparowała Gotka.
- Dobra, koniec tych kłótni! –
krzyknęła Claire.
- Co robimy? Idziemy po Elizabeth
zanim polecą głowy. Nasze też – wyjaśnił Michael.
- Tylko gdzie szukać? – zapytała
Madox.
- To proste. Tam, gdzie ludzie
spotykają się z wampirami.
- Przecież słońce jeszcze nie
zaszło – rozsądnie zauważyła Claire.
- Pod Common Grounds znajduje się
sieć podziemnych tuneli. Zresztą nie tylko – powiedział Shane –
Poza tym w końcu i tak tam trafi. W mieście nie dzieje się zbyt
wiele.
Na tym rozmowa się
skończyła. Madox próbowała dołączyć do eskapady, ale Michael i
Shane byli nieugięci. Claire obruszyła się na wieść, że Eve też
idzie – przecież była w ciąży. Gotka odpowiedziała spokojnie,
że umie zadbać o siebie i o dziecko. Poza tym nie chciała puścić
męża samego. Uznała, że zatrzymać ją mogą tylko używając
przemocy.
Rozdzielili broń.
Shane wsunął za pasek spodni kilka drewnianych kołków i dwa
pokryte srebrem. Michael zrobił to samo, dodatkowo chwytając kij
baseballowy. Rzucił kuszę przyjacielowi, który z zadowoleniem
zarzucił ją sobie na ramię jak plecak. Eve zadowoliła się małym
srebrnym nożykiem. Oczywiście miała przy sobie kilka kołków.
Dodatkowo potrząsnęła nadgarstkami, na których miała po kilka
cienkich, srebrnych bransoletek. Wszyscy myśleli, że to już koniec
prezentacji, kiedy sięgnęła do stóp i zza prawego buta
wyszarpnęła kolejny srebrny nóż.
- Szkoda, że nie mam miotacza ognia
– rozmarzył się Shane.
- Żebyś przy okazji usmażył i
nas? Ja podziękuję.
- Jeszcze zmienisz zdanie,
dziewczyno z cmentarza – odparował.
Michael uprzedził
ciętą ripostę żony i uznał, że są już gotowi do drogi. Na
początek mieli przeszukać ulice. Eve zgodziła się prowadzić swój
karawan, żeby zaoszczędzić czas.
Shane cmoknął
Claire w policzek i zmierzwił włosy Carrie. Po chwili wszyscy,
zwarci i gotowi wyszli z domu.
- Ile to potrwa? – spytała Madox.
- Trudno powiedzieć. Wampiry
zapewne już wiedzą o waszym przyjeździe. Jest jeszcze ten film w
internecie... Amelie będzie szukała winnych. Przyda się im dużo
szczęścia – westchnęła i poprawiła córkę na biodrze.
- Wyglądacie na bardzo zżytych –
zauważyła Madox – Musieliście dużo razem przejść.
Na to Claire tylko
uśmiechnęła się pod nosem.
- Nawet nie wiesz jak dużo –
odparła.
*
Minęło kilka
godzin. Popołudnie zaczęło ustępować miejsca wieczorowi, a
Shane, Michael i Eve nadal nie odnaleźli Elizabeth. Właśnie
objeżdżali miasto po raz trzeci, dokładnie rozglądając się po
ulicach. Eve gwałtownie szarpnęła kierownicą i zjechała na
pobocze. Zmełła w ustach przekleństwo i wysiadła z samochodu. Z
frustracji wyrzuciła ręce w górę.
- Co my robimy? Nawet jej nie znamy.
Warto narażać się Amelie i innym wampirom z powodu jednej
przyjezdnej dziewczyny?
- Eve, spokojnie – Michael stanął
obok niej. – Dziecko...
- Myślałeś o dziecku, kiedy
wpuściłeś je do naszego domu? Myślałeś? – pchnęła go w
pierś.
Blondyn uniósł
ręce w obronnym geście. O dziwo, kochający zamieszanie Shane nie
wtrącił ani słowa.
- Posłuchaj, obiecałem Madox. Poza
tym teraz jestem za nią odpowiedzialny. Z wampirami i tak nigdy nie
żyliśmy w idealnej harmonii. Sama wiesz. Kiedyś o włos nie
wyrzuciłem na ulicę Claire. Jesteśmy silni. Przetrwamy to –
wpatrywał się w nią intensywnie niebieskimi oczyma.
Eve podniosła na
niego smutne oczy.
- Ile jeszcze wojen będziemy
musieli stoczyć? – zapytała.
Nie czekając na
odpowiedź, wsiadła z powrotem do samochodu. Po chwili silnik z
pomrukiem obudził się do życia. Eve uśmiechnęła się szeroko i
zawołała przez uchylone okno.
- Co jest, panienki? Mam wam wysłać
specjalne zaproszenie?
- Sorry, Eve. Zwykle nie umawiam się
z Gotami – rzucił Shane.
Dziewczyna pokazała
mu środkowy palec.
- Palant! - krzyknęła jeszcze.
Gdy już wszyscy
byli gotowi do dalszej drogi, Shane zapytał:
- To gdzie teraz?
- Zostało nam tylko jedno
miejsce...
Z piskiem opon
ruszyli w stronę Common Grounds.
*
Do zachodu słońca
pozostało niewiele czasu. Claire położyła córkę do łóżka.
Gdy upewniła się, że Carrie zasnęła, cicho zamknęła za sobą
drzwi i zeszła do salonu. Kazała przysiąc Madox, że nie ruszy się
z domu – i tak mieli dość kłopotów. Mimo tego na widok
dziewczyny siedzącej na kanapie z jej piersi wyrwało się ciche
westchnienie ulgi. Nie była pewna, że czy może zaufać Madox. W
końcu jej przyjaciółka okazała się na tyle głupia, żeby
samotnie wyjść do miasta, o którym nie miała pojęcia. Claire
miała prawo być zła. Jej najbliższe osoby właśnie w tej chwili
narażały się dla zupełnie obcej osoby. Jednak na widok
potarganych czerwonych włosów, obgryzionych paznokci i wielkich,
smutnych zielonych oczu nie mogła powstrzymać narastającego we
wnętrzu współczucia. Podeszła do kanapy, usiadła obok Madox i w
geście pocieszenia położyła jej rękę na ramieniu. Jeszcze kilka
lat temu sama wyglądała równie żałośnie, siedząc w tym samym
miejscu. Nie miała jeszcze pojęcia, w co tak naprawdę się
wpakowała, przyjeżdżając do Morganville.
- Nie martw się, znajdą ją.
- Powinnam była od razu wybić jej
z głowy ten idiotyczny pomysł. Teraz przez nas twój mąż i twoi
przyjaciele narażają się na kłopoty z... wampirami –
mimowolnie skrzywiła się, wypowiadając to słowo.
Claire westchnęła.
- Wiem, że to dużo do ogarnięcia.
Też byłam tu nowa i pewne rzeczy były trudne do zaakceptowania. Miałam tylko nadzieję,
że zdążą przed zmrokiem. W tej chwili byłybyście już
bezpieczne poza granicami miasta, a Amelie być może złapałaby
odpowiedzialnych za ten film... – brunetka potarła skronie. –
Ale się porobiło.
- Jesteście w dobrych stosunkach?
Z... wiesz.
- Wampirami? Trudno, żeby co jakiś
czas nie wybuchały jakieś drobne nieporozumienia. Ale teraz jest o
wiele lepiej niż było, kiedy przyjechałam tu pierwszy raz. Tak
samo jak i my, tak wampiry starają się po prostu przeżyć –
wzruszyła ramionami.
Madox była
kłębkiem nerwów. Co rusz wyłamywała palce, skubała nitki
wystające z dżinsów i sukcesywnie zdrapywała lawendowy lakier z
długich paznokci. W końcu Claire delikatnie, acz stanowczo położyła
rękę na jej dłoni.
- Zaparzę ci herbatę. Poczekaj.
Podniosła się z
kanapy i ruszyła w stronę kuchni. W połowie drogi zatrzymał ją
dźwięk dzwonka. Ze zmarszczonymi brwiami podeszła do drzwi, jednak
zawahała się przed ich otworzeniem. Przecież Shane i reszta mieli
klucze. Ostatecznie nawyki typowe dla mieszkańców Morganville
ustąpiły miejsca ciekawości. Odblokowała wszystkie zabezpieczenia
i niepewnie wyjrzała na zewnątrz.
- Witaj, Claire – usłyszała
lodowaty kobiecy głos.
*
Eve wcisnęła gaz
do dechy i w rekordowym czasie dojechali na miejsce. Zaparkowała pod
kawiarnią i od razu wyszła z samochodu.
- Kobieto, kto uczył cię
prowadzić? – poskarżył się Shane, rozcierając ramię.
Przy jednym z
ostrych zakrętów nie zdążył w porę się przytrzymać i uderzył
w bok karawanu.
Gotka nie
zareagowała na zaczepkę. Była zbyt zajęta rozglądaniem się
dookoła. Robienie sobie nocnych wycieczek po Morganville nigdy nie
było dobrym pomysłem. Cała trójka poprawiła broń, jaką miała
w zasięgu ręki i pozornie lekkim krokiem skierowali się ku wejściu
do Common Grounds. Postanowili zostawić niedające się ukryć
zabawki w karawanie. Nie chcieli sprawiać wrażenia ludzi proszących
się o manto.
Mimo późnej albo
też wczesnej pory, w kawiarni panował spory ruch. Oprócz wampirów
siedzących przy stolikach zauważyli też kilku ludzi. Nie na darmo
Common Grounds była uważana za neutralny grunt.
Wejście grupki
przyjaciół nie zwróciło nadmiernej uwagi. Tylko Oliver uniósł
brwi, kiedy ruszyli prosto w stronę kontuaru. Nawet jeśli węszył
problemy, nie dał po sobie niczego poznać. Jak gdyby nigdy nic
zajął się polerowaniem ekspresu do kawy. Dopiero kiedy stanęli
przy ladzie, od niechcenia podniósł na nich wzrok.
- A gdzie mózg drużyny? –
zagaił, nadając głosowi nonszalancki ton.
- Jak zwykle jesteś istnym
wcieleniem taktu – rzuciła Eve, przewracając oczami.
- Dobra, czego chcecie? – zapytał,
przerzucając sobie ścierkę przez ramię.
W momencie porzucił
pozę dobrodusznego hipstera. Stanął wyprostowany, jego twarz
przybrała groźny wyraz i uśmiechnął się chłodno, błyskając
kłami.
- Spokojnie, stary! Chcemy tylko o
coś zapytać – Shane w obronnym geście uniósł obie dłonie.
- Jak mniemam, Eve nie przyszła
prosić o podwyżkę.
Niepewnie spojrzeli
po sobie. Wiedzieli, że muszą jakoś zapytać wampira o Elizabeth.
Nie wiedzieli jednak, jak to zrobić, nie pogrążając się do
reszty. W końcu Michael odchrząknął.
- Oliverze, przyszliśmy się
zapytać, czy może widziałeś dziś w mieście kogoś nowego?
- Masz na myśli obcego?
- No... tak – Michael głośno
odetchnął, jakby ta odpowiedź kosztowała go bardzo dużo
wysiłku.
- Dlaczego pytacie o to akurat mnie?
- Zwykle jesteś dość dobrze
poinformowany – zauważył Shane.
Oliver zamilkł na
chwilę i zaczął intensywnie się nad czymś zastanawiać. W końcu
uśmiechnął się... w dość niepokojący sposób.
- Cóż, była tu pewna drobna
blondynka. Dość apetycznie pachniała, jeśli chcecie znać moje
zdanie.
- I? – nie wytrzymała Eve.
- I co? – zripostował Oliver.
- Człowieku, gdzie ona jest? –
Shane zaczął wyraźnie tracić cierpliwość.
- Och, mogłem się domyślić, że
maczaliście w tym palce. I co ja mam teraz z wami zrobić? – zacmokał i obrzucił ich długim
spojrzeniem.
Eve wtuliła się w
Michaela, a Shane stanął z drugiej strony przyjaciółki. Już
wiedzieli, że popełnili błąd. Ale czy mieli inne wyjście?
Oliver wyszedł na
zaplecze. Shane wykorzystał okazję i rozejrzał się dookoła.
Zaklął pod nosem, kiedy zobaczył, że kilka wampirów odcięło im
drogę ucieczki. Eve głośno przełknęła ślinę. Michael w geście
pocieszenia otoczył ją ramieniem. Czekali w napięciu.
Nie minęło wiele
czasu, kiedy Oliver wyłonił się z zaplecza. Ciągnął za sobą
wrzeszczącą i wyrywającą się Elizabeth. Długie jasne włosy
falowały przy każdym ruchu dziewczyny. Jakoś zdołał dociągnąć
ją do trójki przyjaciół. Odepchnął ją od siebie, a Liz
straciła równowagę i przejechała kilka centymetrów po podłodze.
- Mniemam, że to jest wasza zguba –
rzucił Oliver chłodno i założył ramiona na piersi.
Spanikowana
Elizabeth zaczęła dziko się rozglądać. W końcu jej wzrok
spoczął na Eve i chłopakach.
- Pomóżcie mi, proszę! –
krzyknęła.
Eve wzdrygnęła
się na dźwięk jej głosu, który w domu brzmiał tak spokojnie i
dystyngowanie. Dopiero po chwili zauważyła dwie małe ranki na szyi
dziewczyny, z których powoli sączyła się krew, brudząc biały
kołnierzyk od koszuli dziewczyny. Wciągnęła ze świstem
powietrze.
- Ty bydlaku! Ty obrzydliwa pijawko!
– Eve zaczęła wrzeszczeć i się wyrywać.
- Uspokój się! Tak jej nie
pomożesz! – Shane nią potrząsnął.
- Licz się ze słowami, Eve –
Oliver nie ruszył się nawet o milimetr. – Ciekawe, co na to
Amelie. Z tego się już nie wyłgacie.
Podszedł do
Elizabeth i brutalnie postawił ją na nogi.
- Zabrać ich! – rozkazał.
Chociaż nie rzucił
tych słów do nikogo w szczególności, Eve, Michael i Shane wyszli
z Common Ground ściśle otoczeni przez wampiry.
*
Claire starała się
nadać swojej twarzy przyjazny wyraz. Niełatwo było jednak ukryć
przerażenie spowodowane faktem, iż przed gankiem Domu Glassów stał
nie kto inny, jak założycielka Morganville. Amelie jak zwykle
wyglądała nienagannie. Ubrała się w błękitną, idealnie
skrojoną garsonkę, a na nogach miała dopasowane pantofelki na
obcasie. Złociste włosy splotła na czubku głowy w koronę. Jej
zaciśnięte usta i stalowe, lodowato błękitne oczy zwiastowały
niemałe kłopoty.
- Witaj Amelie! Co tutaj robisz? –
Claire starała się, aby jej głos brzmiał normalnie.
Po chwili zamarła,
kiedy zobaczyła, że Założycielka nie jest sama. Owszem,
towarzyszyli jej wampirzy ochroniarze, którzy nie odstępowali jej
na krok. Za jej plecami stała spora grupa wampirów. Niektórzy
wysunęli kły, jednak stali we względnym spokoju. Nikt wśród nich
też się nie odzywał.
- Na pewno nie przyszłam w
odwiedziny. Zapytam cię o jedną rzecz, Claire. Jeśli będziesz ze
mną współpracować, może oszczędzę waszą wesołą gromadkę.
- W takim razie słucham –
dziewczyna starała się zapanować nad głosem, lecz mimo tego
lekko jej zadrżał.
- Jeden z wampirów doniósł mi, że
w mieście pojawiły się dwie nowe osoby. Śledził ich i jak się
okazało, zatrzymały samochód blisko podjazdu do waszego domu.
Niestety zaczęło świtać i nie mógł nadal prowadzić
obserwacji. Dobrze, Claire. Czy macie z tym coś wspólnego?
Brunetka nie
odpowiedziała. Starała się przełknąć gulę, która utknęła
jej w gardle. Była świadoma tego, że od jej słów zależy więcej
niż jedno życie. Usilnie starała się znaleźć odpowiednie słowa.
Cisza niemal boleśnie się przeciągała.
- Dobrze więc... Oliver! –
krzyknęła.
Zastęp wampirów
rozstąpił się i oczom Claire ukazał się Oliver, który trzymał
w żelaznym uścisku Elizabeth. Dziewczyna nadal próbowała stawiać
opór, ale widać było, że nie zostało jej już dużo siły. Obok
nich dostrzegła swoich przyjaciół i serce zamarło jej w piersi.
Wampirom ledwo udawało się utrzymać szarpiącego się Shane'a i
Michaela. Eve też stawiała opór, próbując dosięgnąć kołka
zaczepionego za pasek. Jak na razie jej wysiłki nie przynosiły
rezultatów.
Claire od razu
chciała biec w stronę męża, ale drogę zagrodził jej jeden z
ochroniarzy Amelie. Zaczęła histerycznie wywrzaskiwać imię
Shane'a i jej przyjaciół.
- Koniec tej zabawy. Twoi
przyjaciele przyszli po nową znajomą do Common Grounds. Wydaj mi
drugą z nich, a wypuszczę twoich przyjaciół.
- Claire! Nie rób tego! –
wrzasnął Shane.
- Ach, jest jeszcze jedna sprawa –
ciągnęła Amelie, nie zważając na podstałą wokół niej wrzawę
– w sieci pojawił się interesujący film o Morganville. Trochę
nam to zajęło, ale tożsamość sabotażysty również udało nam
się ustalić.
Z gracją skinęła
głową w kierunku wampirów. Jeden z nich wystąpił, ciągnąc za
sobą młodego chłopaka, którego nie Claire nigdy wcześniej nie
widziała. Amelie odwróciła się od dziewczyny, zeszła z ganku i
stanęła naprzeciwko człowieka, który jak kukła został rzucony
jej pod nogi.
- Chyba trzeba przypomnieć ludziom,
kto naprawdę tu rządzi. Jak śmiesz próbować zdemaskować
Morganville... Moje miasto, nad którym ciężko pracowałam przez
całe wieki!
Z wściekłością
poderwała go z ziemi i z trzaskiem skręciła mu kark. Po chwili
odrzuciła go jak zepsutą zabawkę. Podeszła do mieszkańców domu
Glassów.
- Czekam na twoją decyzję, Claire!
W sekundę mogę zabić którekolwiek z twoich przyjaciół. Gdzie jest dziewczyna? – jej oczy
lśniły dziko.
- Czekaj, weź mnie! – ryknął
Shane.
- Co takiego? – Amelie zdawała
się być naprawdę zaskoczona.
- Oddaję się w twoje ręce zamiast
niej. Ale proszę, nie krzywdź nikogo więcej.
- Shane, nie! – Claire, Michael i
Eve krzyknęli w tym samym czasie.
Michael i Eve
zaczęli rozpaczliwie się szamotać, próbując dosięgnąć
jakiejkolwiek broni. Claire upadła i ukryła twarz w dłoniach. Nie
mogła zrobić już nic.
- STOP! – we frontowych drzwiach
stanęła Madox.
Spokojnym krokiem
przeszła przez podwórze i stanęła przed Amelie.
- To mnie szukasz. I znalazłaś.
Wypuść ich.
Amelie utkwiła
wzrok w nieco od siebie wyższej czerwonowłosej dziewczynie. Zapewne
rozważała najbardziej korzystne dla siebie posunięcie. W końcu
rozkazała wampirom oswobodzić trójkę przyjaciół. Claire od razu
zerwała się na równe nogi i wpadła w ramiona Shane'a, który
gorączkowo szeptał jej uspokajające słowa i całował ją po
włosach. Michael objął Eve. Po chwili Gotka podeszła do Claire i
siostrzanym gestem zmierzwiła jej włosy. We czwórkę stanęli
przed domem, świadomi obecności mnóstwa wampirów czających się
w pobliżu.
- Tym razem was oszczędzę. Każde
działanie mające na celu zdemaskowania Morganville będzie surowo
karane. Zabrać je – Amelie wskazała na Madox i Elizabeth.
Wampiry, na czele z
Amelie, zaczęły wycofywać się z posesji Glassów. Założycielka
odwróciła się ostatni raz.
- Pamiętaj, mała Claire: W
Morganville to do mnie należy ostatnie słowo.