czwartek, 1 września 2016

Witamy w Morganville

     Sama nie wiem, od czego zacząć. Nie będę tłumaczyć, dlaczego żadne opowiadanie nie pojawiło się tutaj od stycznia. Bo i po co? Byłam zajęta, nie miałam czasu, nie miałam ochoty, nie miałam pomysłów... Wy to już ode mnie słyszeliście. Czasami muszę sobie przypominać, że to nie są zawody. Nie ścigam się z nikim o ilość napisanych w roku opowiadań. Ani o liczbę przeczytanych książek w miesiącu. Ostatecznie nikt mnie nie goni. 
     Tworzenie opowiadania, które możecie znaleźć poniżej, zajęło mi chyba najwięcej czasu. jeśli wziąć pod uwagę czas pisania wszystkich innych. Może wpłynął na to fakt, że nie siadałam do klawiatury w tym celu przez te wszystkie miesiące. Mam nadzieję, że nie zapomniałam już, jak to się robi. Mam też drugiego bloga, który pomaga mi się po części wyżyć twórczo, kiedy akurat nie piszę żadnego opowiadania. 
     Teraz mogę jedynie wziąć głęboki oddech, otworzyć się na nowe pomysły i pokazać wam moje najnowsze opowiadanie. Zapraszam!

*

- Witajcie w Morganville. Jak głosi napis na tablicy przy wjeździe do miasta: „Stąd nie chce się wyjeżdżać. Poza tym nie można. Przykro nam.” – Elizabeth Grayson zamilkła i wbiła wzrok w stojący przed nią czarny obiektyw kamery.
- I? – rzuciła operatorka kamery – Dlaczego milczysz? Kontynuuj! To było dobre.
- Sama nie wiem, Madox. Czegoś mi brakuje. Mamy to puścić w szeroki świat. Musi być idealnie.
- Hmm... Może spróbuj bez „Jak głosi...”? Albo coś w tym stylu: Amerykanie mają prawo poznać prawdę o tym, co czai się w Teksasie.
- Niee... Nie wystarczająco chwytliwe. Wiesz co? – oparła o biodro rękę, w której nie trzymała mikrofonu. – Chyba nic z tego nie będzie. Nie dzisiaj.
Madox przewróciła oczami i wyłączyła kamerę, która bez problemu mieściła się w dłoni.
- Dziennikarze – rzuciła i westchnęła teatralnie.
Próbowała sobie przypomnieć, jakim cudem Liz zdołała namówić ją do tego projektu. Wampiry. Też coś!, żachnęła się w myślach. Równie dobrze mogły jeździć z miasta do miasta, w którym rzekomo żerują istoty, które żywią się krwią. Elizabeth chciała zostać profesjonalną dziennikarką. Na razie jednak robiła wszystko, aby skończyć pisząc dla jakiegoś niszowego tabloidu. Madox niestety nie miała serca, aby wyrazić swoje myśli na głos.
Stały na środku opustoszałej ulicy w samym sercu Morganville. Lato w Teksasie zaczęło się w pełni, dlatego trudno było znieść panujący wszędzie upał. Na szczęście powoli zapadał zmierzch, więc robiło się coraz chłodniej.
- Chodźmy, Lizzie. Spojrzymy na to jutro rano. Świeżym okiem.
Przyjaciółki ruszyły w stronę zaparkowanego nieopodal białego vana, w którym trzymały swój cały sprzęt. Otworzyły tylne drzwi i wdrapały się do środka, gdzie na podłodze urządziły prowizoryczną sypialnię. Gdy były w trasie, a ostatnio czas spędzony na walizkach przeważał nad tym w domu, montowały i umieszczały wszystko na bieżąco w sieci. Razem prowadziły własną stronę internetową, gdzie regularnie pojawiały się filmy z przeróżnych miejsc, czasami rozmowy z przypadkowymi osobami.
Materiał z Morganville miał być przełomem – przepustką do szerszego grona odbiorców. Elizabeth była pewna, że z tym teksańskim odosobnionym miastem jest coś nie tak. Jak na razie przekonały się, że nie jest zbyt gościnne, gdyż skazane były na sypianie w swoim samochodzie. Na szczęście udało im się znaleźć kilka małych knajpek, gdzie mogły coś zjeść czy napić się kawy.
- Pierwsza noc w Morganville, śpimy w samochodzie... Zapowiada się świetnie, nie sądzisz? –
rzuciła Madox, przesadnie przeciągając samogłoski.
- Daruj sobie, Madeleine! Nie odpowiadam za to, że trafiłyśmy do miasta widmo. Poza tym fakt, iż nikt nie słyszał o tym miejscu świadczy, że miałam rację.
- Nie chwal dnia przed zachodem, Liz. Jesteśmy tu ledwie od kilku godzin. Wiesz, co ja o tym myślę? Znalazłyśmy się w miejscu, o którym zapomniał Bóg. Założę się, że w tej wysuszonej przez słońce pipidówie mieszkają sami równie wysuszeni staruszkowie.
Nastąpiła chwila ciszy, którą przerwał niekontrolowany atak śmiechu Elizabeth.
- No i z czego się śmiejesz? – Madox już nie starała się ukrywać irytacji.
- Proszę cię, Maddie. Kto dziś używa słowa „pipidówa”?
Po kolejnym parsknięciu śmiechem zapadła cisza. Przyjaciółki starały się zasnąć, ale nie było to łatwe, a już tym bardziej wygodne. W końcu udało się zapaść im w lekką drzemkę.

*

- Co to było?! – wrzask Liz w momencie postawił Madox na równe nogi.
- O co chodzi?
- Coś uderzyło w nasz samochód! Aż się zakołysał! Nie poczułaś?
- Spałam – rudowłosa wzruszyła ramionami.
Elizabeth zaczęła rozglądać się dookoła, wodząc po kątach furgonetki spanikowanymi oczyma. Przyłożyła palec do ust i nakazała Madox milczeć. Cała jej napięta sylwetka sygnalizowała: słuchaj! Cisza nie trwała długo. Po chwili vanem zarzuciło tak mocno, że obie kobiety powpadały na ściany samochodu, nie mając się czego złapać i boleśnie się obijając. Madox nie czekała na kolejny wstrząs, tylko przecisnęła się przez niewielkie okno do przodu i usiadła za kierownicą. Zdążyła usłyszeć, że ktoś próbuje otworzyć tylne drzwi, zanim z piskiem opon ruszyła z miejsca i popędziła przed siebie.
- Wszystko w porządku, Lizzie? - zapytała, mknąc po ulicach Morganville.
- Tak, chyba tak – odparła, oddychając głęboko.
Co prawda dysponowały mapą miasta, ale nie bardzo wiedziały, gdzie mogą się udać. Ostatecznie Madox podjechała do krawężnika na ulicy, którą uznała za względnie spokojną. Okazało się, że zaparkowała przy wielkim, ładnym domu w wiktoriańskim stylu. Zgasiła silnik i pozwoliła sobie zaczerpnąć głęboko powietrza. Bardzo nie chciała usłyszeć „A nie mówiłam”? z ust Liz. Jednak nie była już taka pewna, czy to tylko zwykłe, nudne miasteczko. W końcu jakie zwierzę czy człowiek miałby aż tyle siły, aby zakołysać potężnym samochodem?

*

Madox nie mogła spać, więc postanowiła trzymać wartę i przezornie nie ruszała się zza kierownicy. Rytmiczne pochrapywanie przyjaciółki prawie całkowicie ją uspokoiło. Wstawał nowy dzień. Rudowłosa przeciągnęła się, przeczesała palcami krótkie włosy i oparła ramiona o kierownicę. Ledwo złożyła głowę na splecionych dłoniach, usłyszała niecierpliwe stukanie w szybę. Podskoczyła zdenerwowana i odwróciła się ku źródłu dźwięku.
Przetarła oczy, gdyż nie wierzyła im w tej chwili. Oto przed nią stał najprzystojniejszy facet, jakiego w życiu widziała. Wyglądał jak anioł z aureolą przydługich złotych loków. Tylko minę miał niezbyt łagodną, gdyż łypał na nią spode łba niebieskimi oczami i niecierpliwie stukał o szybę. Madox szybko się zreflektowała, zamknęła usta i opuściła dzielącą ich barierę. Nie mogła się powstrzymać przed kokieteryjnym trzepotem rzęs. Rany, zachowuję się jak kretynka, pomyślała.
- Em... cześć? Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego przez pół nocy stoisz pod oknem mojego domu? Nie chcę być niemiły, ale to standardowe środki zapobiegawcze. Rozumiesz.
Nie, nie rozumiała. A to nawet nie było pytanie! Mimo dezorientacji uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła ku niemu dłoń, której nie chwycił. Madox mimo wszystko przedstawiła się:
- Cześć! Jestem Madox, miło mi. Zdarzył się pewien... incydent i razem z moją przyjaciółką Elizabeth musiałyśmy zmienić miejscówkę. Przepraszam, że cię zaniepokoiłam.
- Nie jesteś stąd, prawda?
- Nie, jesteśmy tu tylko tymczasowo.
- Co to za... incydent?
- Och to... nic takiego – Madox zaczerwieniła się.
Owszem, była przerażona, ale w świetle dnia całe to zdarzenie wydało się jej idiotyczne. Gdyby musiała opowiedzieć tę historię nieznajomemu, chyba zapadłaby się pod ziemię. Dziewczyna, która przestraszyła się lekkiego potrząśnięcia samochodem. Żałosne. Mimo woli ziewnęła przeciągle i zauważyła, że blondyn w zamyśleniu drapie się po głowie.
- Słuchaj, ja naprawdę nie powinienem zostawiać was tutaj na otwartej przestrzeni. Ogółem nie powinno was tu być. Ale o tym porozmawiamy sobie przy kawie. W środku – wskazał na okazały dom.
- Okej... obudzę Liz.
- Tak przy okazji, jestem Michael Glass – wreszcie się przedstawił i uśmiechnął uprzejmie.
Nie czekał, aż Madox wyciągnie Elizabeth z vana, tylko żwawym krokiem ruszył ku frontowym drzwiom domu, bacznie rozglądając się na boki. Przystanął przed drzwiami, odwrócił się w stronę kobiet i wbił w nie baczne spojrzenie. Nie ruszył się ani o centymetr, dopóki nie wpuścił ich do domu. Gdy wszyscy byli już w środku, zaryglował drzwi.

*

Madox i Elizabeth zostały usadzone na starej kanapie w domu Michaela Glassa. Dostały obiecaną kawę, ale trudno im było popijać ją w spokoju. Wzrok Madox skakał od Michaela do drugiego najprzystojniejszego faceta, jakiego dane jej było zobaczyć. Był wysoki, muskularny i przedstawił się jako Shane Collins. Co chwila ziewał przeciągle i popijał czarną kawę z wyszczerbionego kubka. Od czasu, kiedy zszedł na parter nie odezwał się słowem, zmierzył tylko blondyna surowym spojrzeniem. Zmierzwił przydługie, nierówne obcięte brązowe włosy i zapadł się głębiej w fotelu, na którym siedział. Michael nie usiadł, tylko wybijał stopą miarowy rytm na dywanie. Wyraźnie zastanawiał się, co powiedzieć. Wreszcie Shane nie wytrzymał:
- Okej, Mikey. Obyś miał cholernie dobry powód, aby budzić mnie tak wcześnie rano. Poza tym: KTO TO JEST? – wycedził.
- Stary, gdybym sam wiedział. Grałem do późna na gitarze, kiedy zauważyłem przed domem samochód. Myślałem, że szybko odjedzie, więc nie wychodziłem na zewnątrz. Ale musiałem się zdrzemnąć, bo rano nadal tam stał.
Nie dodał nic więcej, bo usłyszeli kroki na schodach. Po chwili w salonie pojawiła się drobna brunetka, trzymając na biodrze dwuletnią dziewczynkę. Na widok nieznajomych stanęła jak wryta.
- Och, Collins. Obyś miał dobre wytłumaczenie – westchnęła.
- Claire, tym razem to sprawka Michaela – wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Akurat! – prychnęła.
- Kiedy to prawda!
- Shane mówi prawdę, Claire. Sam nie wiem skąd wzięły się w mieście. Znalazłem je przed domem!
Claire obrzuciła uważnym spojrzeniem siedzące na kanapie kobiety. Ani jedna nie wypowiedziała żadnego słowa, odkąd weszły do środka. Brunetka westchnęła i podała dziecko Shane'owi.
- Lepiej, żeby Eve miała litrowy zapas kawy, jak już się obudzi. Popilnuj Carrie, a ja idę do kuchni. Jeśli jakimś cudem magicznie nie przenieśliśmy się do innego miasta, mamy spore kłopoty! Amelie się o tym dowie. Ona wie o wszystkim. To jest Morganville! – krzyknęła i zniknęła za drewnianymi drzwiami.
- Eee... kto to był? - zapytała Liz.
- Moja żona – odpowiedział Shane – a to moja córka, Carrie Alyssa – dodał i poprawił sobie dziecko na kolanach.
- Kto to Eve? – dodała Elizabeth.
- Moja żona – rzucił Michael.
Madox żachnęła się w myślach. Tacy przystojni, a już żonaci! Nie, życie nie jest sprawiedliwe. Liz rzuciła jej rozbawione spojrzenie. Oczywiście nie uszło jej uwadze, jakie wrażenie wywarli na przyjaciółce ci dwaj mężczyźni. Czerwonowłosa czasami wolałaby, aby jej przyjaciółka nie była aż tak spostrzegawcza. Po chwili na stoliku przed nimi pojawił się dzbanek z kawą i kubki. Claire wzięła Carrie na ręce, a sama usiadła na kolanach męża.
- Dobrze. Ktoś mi wyjaśni, co tu się wyprawia? – nie wstając z kolan Shane'a, sięgnęła do stolika, jedną ręką napełniła kubek i upiła spory łyk.
Michael już otwierał usta, aby odpowiedzieć, kiedy uprzedziła go Madox:
- To moja przyjaciółka Elizabeth Grayson. Ja jestem Madox. Razem prowadzimy stronę internetową, gdzie umieszczamy różne filmy. Liz chce zostać dziennikarką. Jesteśmy tutaj przejazdem.
- To akurat widzę... – mruknęła Claire.
- I nie rozumiemy, o co tyle krzyku. Śpimy w vanie, nie miałyśmy zamiaru nikomu się naprzykrzać – wtrąciła Liz.
- Tyle, że Morganville może naprzykrzać się wam.
- To znaczy?
- Ee... To skomplikowane – powiedziała Claire.
- Madox? – Shane uniósł brwi.
- Serio? W tej sytuacji właśnie to cię interesuje? – prychnął Michael.
- To taki skrót. Tak naprawdę nazywam się Madeleine Fox, ale nie lubię mojego imienia. Wystarczy Madox – dziewczyna usłużnie pospieszyła z wyjaśnieniem.
- Dobra. Teraz pora na wyjaśnienie kwestii, która powinna interesować nas najbardziej. Jak się tu znalazłyście? – zapytała rzeczowo Claire.
- Przez ten materiał – w salonie rozległ się cichy głos Elizabeth.
Dziewczyna rzuciła przyjaciółce zaniepokojone spojrzenie. Madox tylko machnęła ręką. Teraz wyjawienie nieznajomym wszystkiego było tylko kwestią minut.
Trójka gospodarzy popatrzyła po sobie ze zdziwieniem. Michael nastroszył bardziej już i tak zmierzwione włosy a Shane pochylił się i dolał sobie kawy. Claire uniosła brwi i odwróciła się do Shane'a:
- Czy to możliwe, że znowu komuś udało się ominąć zabezpieczenia? Od czasu Kim i relacji z walk raczej nie mieliśmy problemów z wyciekiem filmów z miasta.
- Kto wie? Dziwniejsze rzeczy się zdarzały. Co to za materiał? – pytanie skierował do siedzących naprzeciwko nich gości.
Elizabeth założyła kosmyk długich blond włosów za ucho i oparła się plecami o kanapę. Wychyliła pozostałą zawartość trzymanego w ręce kubka. Odstawiła puste naczynie na stolik. Dopiero, gdy założyła nogę na nogę i oplotła ramionami kolano, zabrała głos:
- Jakiś czas temu robiłam rutynowy research w sieci i właściwie przypadkiem trafiłam na krótki film. Przedstawiał Morganville. Ktoś opowiadał zza kamery o mieście. I o wampirach. Oczywiście nie wierzę w żadne nadprzyrodzone istoty, ale w tym nagraniu było coś takiego... Poza tym co mi szkodziło poszukać jakiejś sensacji? Choćby taniej? -– wzruszyła ramionami.
- Czy na tym filmiku pokazano wampiry? – to pytanie wyszło z ust Michaela i zabrzmiało bardzo poważnie.
- Jeśli przez wampiry masz na myśli zwykłych ludzi z przyczepionymi sztucznymi kłami, to tak.
Po słowach Elizabeth zapadła cisza, która niemal boleśnie się przedłużała. W końcu mieszkańcy domu Glassów popatrzyli po sobie z determinacją. Wydawało się, że prowadzili niewerbalną bitwę, w której trudno było wyłonić zwycięzcę.
W końcu wszyscy w tym samym momencie wbili wzrok w schody prowadzące na piętro. Madox nie wiedziała o co chodzi, dopóki jej uszu nie dobiegł rytmiczny stukot. Po chwili jej oczom ukazała się młoda kobieta, która mogła przed chwilą uciec z cyrkowej trupy. Każdy element jej ubioru krzyczał: „Zauważ mnie!”. Hebanowe włosy do ramion splotła w dwa warkoczyki, które wesoło podskakiwały przy każdym kroku. Jak się okazało, na nogach miała ciężkie buciory na grubej podeszwie, które okazały się być źródłem wcześniejszego hałasu. Jej twarz była pokryta ryżowym pudrem, oczy obwiedzione czarnym eyelinerem a usta pokryte także czarną szminką. Chociaż Madox nie miała do czynienia z Gotami ani nie podobały jej się ubrania w tym stylu, to chętnie pożyczyłaby wściekle fioletowy podkoszulek z zabawną czaszką i czarne spodnie z mnóstwem kieszeni, klamerek i łańcuszków.
- Witam wszystkich żyjących oraz umarłych pijących krew! Dlaczego nikt w tym domu nie śpi? Coś mnie ominęło? – zapytała.
Nie minęła sekunda odkąd zaanonsowała swoje przybycie, kiedy jej wzrok prześliznął się po domownikach i spoczął na dwóch nieznajomych.
- O cholera – mruknęła.
- Co ty nie powiesz? – rzucił z sarkazmem Shane.
- Och, pieprz się, Collins! Lepiej mi wytłumaczcie, skąd nagle w mieście pojawiły się dwie osoby. Mamy kłopoty?
- Zaraz zaraz. Czy ktoś może nam wyjaśnić o co tutaj chodzi? – odezwała się Madox.
- Kurczę, z przyjemnością zostałabym i pogawędziła przy kawie, ale mam poranną zmianę w
Common Grounds, a jak się spóźnię, Oliver zje mnie żywcem i dobrze wiecie, że to nie przenośnia.
Eve podeszła do Michaela i cmoknęła go w policzek. Kiedy objął żonę, ukradkiem odebrała mu kubek z kawą i upiła spory łyk. Kiedy ze śmiechem próbował jej go odebrać, Shane z niesmakiem przewrócił oczami.
- Wynajmijcie sobie jakiś pokój – poradził.
Gotka tym razem nie poczęstowała go żadną kąśliwą uwagą, lecz zadowoliła się jedynie pokazaniem mu języka.
Madox obserwowała całą czwórką i odniosła wrażenie, że są dla siebie bardziej rodziną niż dwoma małżeństwami żyjącymi pod jednym dachem. Zachowywali się jakby znali się od zawsze, a przecież żadne z nich nie mogło przekroczyć dwudziestu pięciu lat. Rudowłosa odniosła wrażenie, że przeżyli już niejedno i wydarzenia z przeszłości bardzo zbliżyły ich do siebie.
W końcu Eve zdołała wyswobodzić się z objęć Michaela i ruszyła do drzwi. Gdy brała do ręki pęk kluczy odwróciła się i od progu rzuciła wszystkim obecnym spojrzenie mówiące: „Mamy do pogadania!”. Po czym wybiegła z domu, kopniakiem zatrzaskując za sobą drzwi.
- To faktycznie mamy sporo do omówienia – Claire westchnęła i otuliła Carrie ciaśniej ramionami.


*

- Wampiry istnieją – Madox wolno wypowiedziała te słowa, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem.
- Cóż, to właśnie usiłujemy ci wyjaśnić. Jeśli chcecie przeżyć, musicie stąd wyjechać przed zachodem słońca. – Claire w geście pocieszenia poklepała ją po ramieniu.
- To jakiś absurd! – rudowłosa gwałtownie wstała z kanapy i założyła ramiona na piersi.
Nadal siedzieli w salonie Domu Glassów. Claire, Shane i Michael usiłowali wmówić im, że wampiry istnieją, ba! że jawnie mieszkają w Morganville! Madox oczywiście w to nie uwierzyła. Istniały tylko dwie możliwości: albo wkręcali ją i Liz, albo wszyscy byli psychiczni. Im dalej w opowieść, tym bardziej skłaniała się ku tej drugiej wersji. Błagalnie spojrzała na Elizabeth, która nie ruszyła się z miejsca. Nawet słowem nie skomentowała tego, co przed chwilą usłyszały. To był jakiś chory żart...
- Więc sugerujecie, że w nocy przepędziły nas wampiry? – nie dawała za wygraną.
- Cóż, to najbardziej prawdopodobny scenariusz – rzucił z powagą Michael.
- Liz, wierzysz w to wszystko? – spróbowała z innej baczki i z desperacją spojrzała na przyjaciółkę.
- Cóż, to brzmi sensownie – wzruszyła ramionami. – Pomyśl tylko, co możemy zyskać, jeśli będziemy tu kręcić! – jej oczy się roziskrzyły.
- Możecie zyskać jedynie szybką śmierć – skwitował Shane.
- Dość tego. Liz, wracajmy! Nie widzisz, że trafiłyśmy do domu wariatów?
- Hola! My tylko próbujemy ratować wam życie. Sobie też, bo nie wolno rozpowszechniać wiadomości o Morganville. Wyjeżdżacie stąd przed zachodem słońca – to nie był prośba.
- Cóż, ktoś najwyraźniej już to zrobił – zauważyła Elizabeth.
Claire przyniosła laptopa i wspólnie obejrzeli nagranie z miasta. Niestety nie udało im się rozpoznać osoby, która nagrywała, ponieważ cyfrowo zmieniła swój głos. Na nic również nie zdały się próby namierzenia sygnału – ktoś naprawdę porządnie zadbał o anonimowość.
- To krąży po sieci już kilka dni. Amelie na pewno o tym wie – zmartwiła się Claire.
- A jeśli wampir, który zaatakował samochód śledził dziewczyny? – zaczął spekulować Shane.
- To jesteśmy ugotowani – skwitował Michael.
Claire wzięła córeczkę na ręce i powiedziała, że mała musi się zdrzemnąć. Jak na zawołanie Shane i Michael zaczęli ziewać.
- Jest jeszcze wcześnie. Chyba nic się nie stanie jeśli zdrzemniemy się kilka godzin? Raczej marne są szanse, że jakaś pijawa upomni się o swoje w świetle dnia – zaproponował Shane.
- No nie wiem... – brunetka zaczęła oponować.
- Daj spokój, Claire. Przecież musiały spędzić noc w samochodzie!
- Właściwie i tak powinniśmy przedyskutować sprawę z Eve. Możecie zająć moją starą sypialnię – zgodziła się.


*

Madox potarła zaspane oczy i uniosła się na łóżku. Wywnioskowała, że spała ładnych kilka godzin, ponieważ słońce było już wysoko na niebie. Razem z Liz została zaproszona do skorzystania ze ślicznej sypialni w wiktoriańskim stylu. Czuła się wypoczęta i nie mogła się dziwić. W końcu po nocy spędzonej na twardej podłodze vana trafiła na wyjątkowo wygodny materac. Usiadła na szerokim łóżku i dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, że coś nie gra.
Była sama.
Zaczęła gorączkowo rozglądać się dookoła, ale nie ulegało wątpliwości, że Liz wyszła. Dokąd – tego Madox nie była w stanie twierdzić. Musiała przynajmniej rozważyć możliwość tego, że jej gospodarze nie są stuknięci. Więc jeśli to, co mówili, okaże się prawdą, to właśnie wpadły w niezłą kabałę.
W momencie wyskoczyła spod kołdry, wybiegła na korytarz i podniosła alarm. Po kilku minutach wszyscy obecni zebrali się w salonie. Tym razem jednak nikt nie miał ochoty na spokojną pogawędkę. Wszyscy stali z marsowymi minami i ani myśleli, żeby usiąść. Po chwili dołączyła do nich także Eve, która wróciła z pracy. Pokrótce została zaznajomiona z obecną sytuacją i machinalnie przysunęła się bliżej Michaela. Claire bezskutecznie próbowała uspokoić płaczącą córkę i próbując ją nakarmić. Tymczasem Shane ulotnił się gdzieś na kilka minut i wrócił z czarną sportową torbą, którą bezceremonialnie rzucił na podłogę.
- Co robimy? – nie wytrzymała Madox.
- Ty nic – prychnął Shane – zostaniesz w domu razem z Claire i Carrie. Po tym, jak już znajdziemy i przyprowadzimy twoją przyjaciółkę, od razu stąd wyjedziecie.
- Trzeba było od razu wpakować was do samochodu – żachnął się Michael.
- To nie twoja wina, że blondi okazała się być... no, typową blondi – rzuciła Eve.
- Hej! – obruszyła się Madox.
- No co? Gdybyście od razu nas posłuchały, nic by się nie stało! – odparowała Gotka.
- Dobra, koniec tych kłótni! – krzyknęła Claire.
- Co robimy? Idziemy po Elizabeth zanim polecą głowy. Nasze też – wyjaśnił Michael.
- Tylko gdzie szukać? – zapytała Madox.
- To proste. Tam, gdzie ludzie spotykają się z wampirami.
- Przecież słońce jeszcze nie zaszło – rozsądnie zauważyła Claire.
- Pod Common Grounds znajduje się sieć podziemnych tuneli. Zresztą nie tylko – powiedział Shane – Poza tym w końcu i tak tam trafi. W mieście nie dzieje się zbyt wiele.
Na tym rozmowa się skończyła. Madox próbowała dołączyć do eskapady, ale Michael i Shane byli nieugięci. Claire obruszyła się na wieść, że Eve też idzie – przecież była w ciąży. Gotka odpowiedziała spokojnie, że umie zadbać o siebie i o dziecko. Poza tym nie chciała puścić męża samego. Uznała, że zatrzymać ją mogą tylko używając przemocy.
Rozdzielili broń. Shane wsunął za pasek spodni kilka drewnianych kołków i dwa pokryte srebrem. Michael zrobił to samo, dodatkowo chwytając kij baseballowy. Rzucił kuszę przyjacielowi, który z zadowoleniem zarzucił ją sobie na ramię jak plecak. Eve zadowoliła się małym srebrnym nożykiem. Oczywiście miała przy sobie kilka kołków. Dodatkowo potrząsnęła nadgarstkami, na których miała po kilka cienkich, srebrnych bransoletek. Wszyscy myśleli, że to już koniec prezentacji, kiedy sięgnęła do stóp i zza prawego buta wyszarpnęła kolejny srebrny nóż.
- Szkoda, że nie mam miotacza ognia – rozmarzył się Shane.
- Żebyś przy okazji usmażył i nas? Ja podziękuję.
- Jeszcze zmienisz zdanie, dziewczyno z cmentarza – odparował.
Michael uprzedził ciętą ripostę żony i uznał, że są już gotowi do drogi. Na początek mieli przeszukać ulice. Eve zgodziła się prowadzić swój karawan, żeby zaoszczędzić czas.
Shane cmoknął Claire w policzek i zmierzwił włosy Carrie. Po chwili wszyscy, zwarci i gotowi wyszli z domu.
- Ile to potrwa? – spytała Madox.
- Trudno powiedzieć. Wampiry zapewne już wiedzą o waszym przyjeździe. Jest jeszcze ten film w internecie... Amelie będzie szukała winnych. Przyda się im dużo szczęścia – westchnęła i poprawiła córkę na biodrze.
- Wyglądacie na bardzo zżytych – zauważyła Madox – Musieliście dużo razem przejść.
Na to Claire tylko uśmiechnęła się pod nosem.
- Nawet nie wiesz jak dużo – odparła.


*

Minęło kilka godzin. Popołudnie zaczęło ustępować miejsca wieczorowi, a Shane, Michael i Eve nadal nie odnaleźli Elizabeth. Właśnie objeżdżali miasto po raz trzeci, dokładnie rozglądając się po ulicach. Eve gwałtownie szarpnęła kierownicą i zjechała na pobocze. Zmełła w ustach przekleństwo i wysiadła z samochodu. Z frustracji wyrzuciła ręce w górę.
- Co my robimy? Nawet jej nie znamy. Warto narażać się Amelie i innym wampirom z powodu jednej przyjezdnej dziewczyny?
- Eve, spokojnie – Michael stanął obok niej. – Dziecko...
- Myślałeś o dziecku, kiedy wpuściłeś je do naszego domu? Myślałeś? – pchnęła go w pierś.
Blondyn uniósł ręce w obronnym geście. O dziwo, kochający zamieszanie Shane nie wtrącił ani słowa.
- Posłuchaj, obiecałem Madox. Poza tym teraz jestem za nią odpowiedzialny. Z wampirami i tak nigdy nie żyliśmy w idealnej harmonii. Sama wiesz. Kiedyś o włos nie wyrzuciłem na ulicę Claire. Jesteśmy silni. Przetrwamy to – wpatrywał się w nią intensywnie niebieskimi oczyma.
Eve podniosła na niego smutne oczy.
- Ile jeszcze wojen będziemy musieli stoczyć? – zapytała.
Nie czekając na odpowiedź, wsiadła z powrotem do samochodu. Po chwili silnik z pomrukiem obudził się do życia. Eve uśmiechnęła się szeroko i zawołała przez uchylone okno.
- Co jest, panienki? Mam wam wysłać specjalne zaproszenie?
- Sorry, Eve. Zwykle nie umawiam się z Gotami – rzucił Shane.
Dziewczyna pokazała mu środkowy palec.
- Palant! - krzyknęła jeszcze.
Gdy już wszyscy byli gotowi do dalszej drogi, Shane zapytał:
- To gdzie teraz?
- Zostało nam tylko jedno miejsce...
Z piskiem opon ruszyli w stronę Common Grounds.

*

Do zachodu słońca pozostało niewiele czasu. Claire położyła córkę do łóżka. Gdy upewniła się, że Carrie zasnęła, cicho zamknęła za sobą drzwi i zeszła do salonu. Kazała przysiąc Madox, że nie ruszy się z domu – i tak mieli dość kłopotów. Mimo tego na widok dziewczyny siedzącej na kanapie z jej piersi wyrwało się ciche westchnienie ulgi. Nie była pewna, że czy może zaufać Madox. W końcu jej przyjaciółka okazała się na tyle głupia, żeby samotnie wyjść do miasta, o którym nie miała pojęcia. Claire miała prawo być zła. Jej najbliższe osoby właśnie w tej chwili narażały się dla zupełnie obcej osoby. Jednak na widok potarganych czerwonych włosów, obgryzionych paznokci i wielkich, smutnych zielonych oczu nie mogła powstrzymać narastającego we wnętrzu współczucia. Podeszła do kanapy, usiadła obok Madox i w geście pocieszenia położyła jej rękę na ramieniu. Jeszcze kilka lat temu sama wyglądała równie żałośnie, siedząc w tym samym miejscu. Nie miała jeszcze pojęcia, w co tak naprawdę się wpakowała, przyjeżdżając do Morganville.
- Nie martw się, znajdą ją.
- Powinnam była od razu wybić jej z głowy ten idiotyczny pomysł. Teraz przez nas twój mąż i twoi przyjaciele narażają się na kłopoty z... wampirami – mimowolnie skrzywiła się, wypowiadając to słowo.
Claire westchnęła.
- Wiem, że to dużo do ogarnięcia. Też byłam tu nowa i pewne rzeczy były trudne do zaakceptowania. Miałam tylko nadzieję, że zdążą przed zmrokiem. W tej chwili byłybyście już bezpieczne poza granicami miasta, a Amelie być może złapałaby odpowiedzialnych za ten film... – brunetka potarła skronie. – Ale się porobiło.
- Jesteście w dobrych stosunkach? Z... wiesz.
- Wampirami? Trudno, żeby co jakiś czas nie wybuchały jakieś drobne nieporozumienia. Ale teraz jest o wiele lepiej niż było, kiedy przyjechałam tu pierwszy raz. Tak samo jak i my, tak wampiry starają się po prostu przeżyć – wzruszyła ramionami.
Madox była kłębkiem nerwów. Co rusz wyłamywała palce, skubała nitki wystające z dżinsów i sukcesywnie zdrapywała lawendowy lakier z długich paznokci. W końcu Claire delikatnie, acz stanowczo położyła rękę na jej dłoni.
- Zaparzę ci herbatę. Poczekaj.
Podniosła się z kanapy i ruszyła w stronę kuchni. W połowie drogi zatrzymał ją dźwięk dzwonka. Ze zmarszczonymi brwiami podeszła do drzwi, jednak zawahała się przed ich otworzeniem. Przecież Shane i reszta mieli klucze. Ostatecznie nawyki typowe dla mieszkańców Morganville ustąpiły miejsca ciekawości. Odblokowała wszystkie zabezpieczenia i niepewnie wyjrzała na zewnątrz.
- Witaj, Claire – usłyszała lodowaty kobiecy głos.


*

Eve wcisnęła gaz do dechy i w rekordowym czasie dojechali na miejsce. Zaparkowała pod kawiarnią i od razu wyszła z samochodu.
- Kobieto, kto uczył cię prowadzić? – poskarżył się Shane, rozcierając ramię.
Przy jednym z ostrych zakrętów nie zdążył w porę się przytrzymać i uderzył w bok karawanu.
Gotka nie zareagowała na zaczepkę. Była zbyt zajęta rozglądaniem się dookoła. Robienie sobie nocnych wycieczek po Morganville nigdy nie było dobrym pomysłem. Cała trójka poprawiła broń, jaką miała w zasięgu ręki i pozornie lekkim krokiem skierowali się ku wejściu do Common Grounds. Postanowili zostawić niedające się ukryć zabawki w karawanie. Nie chcieli sprawiać wrażenia ludzi proszących się o manto.
Mimo późnej albo też wczesnej pory, w kawiarni panował spory ruch. Oprócz wampirów siedzących przy stolikach zauważyli też kilku ludzi. Nie na darmo Common Grounds była uważana za neutralny grunt.
Wejście grupki przyjaciół nie zwróciło nadmiernej uwagi. Tylko Oliver uniósł brwi, kiedy ruszyli prosto w stronę kontuaru. Nawet jeśli węszył problemy, nie dał po sobie niczego poznać. Jak gdyby nigdy nic zajął się polerowaniem ekspresu do kawy. Dopiero kiedy stanęli przy ladzie, od niechcenia podniósł na nich wzrok.
- A gdzie mózg drużyny? – zagaił, nadając głosowi nonszalancki ton.
- Jak zwykle jesteś istnym wcieleniem taktu – rzuciła Eve, przewracając oczami.
- Dobra, czego chcecie? – zapytał, przerzucając sobie ścierkę przez ramię.
W momencie porzucił pozę dobrodusznego hipstera. Stanął wyprostowany, jego twarz przybrała groźny wyraz i uśmiechnął się chłodno, błyskając kłami.
- Spokojnie, stary! Chcemy tylko o coś zapytać – Shane w obronnym geście uniósł obie dłonie.
- Jak mniemam, Eve nie przyszła prosić o podwyżkę.
Niepewnie spojrzeli po sobie. Wiedzieli, że muszą jakoś zapytać wampira o Elizabeth. Nie wiedzieli jednak, jak to zrobić, nie pogrążając się do reszty. W końcu Michael odchrząknął.
- Oliverze, przyszliśmy się zapytać, czy może widziałeś dziś w mieście kogoś nowego?
- Masz na myśli obcego?
- No... tak – Michael głośno odetchnął, jakby ta odpowiedź kosztowała go bardzo dużo wysiłku.
- Dlaczego pytacie o to akurat mnie?
- Zwykle jesteś dość dobrze poinformowany – zauważył Shane.
Oliver zamilkł na chwilę i zaczął intensywnie się nad czymś zastanawiać. W końcu uśmiechnął się... w dość niepokojący sposób.
- Cóż, była tu pewna drobna blondynka. Dość apetycznie pachniała, jeśli chcecie znać moje zdanie.
- I? – nie wytrzymała Eve.
- I co? – zripostował Oliver.
- Człowieku, gdzie ona jest? – Shane zaczął wyraźnie tracić cierpliwość.
- Och, mogłem się domyślić, że maczaliście w tym palce. I co ja mam teraz z wami zrobić? – zacmokał i obrzucił ich długim spojrzeniem.
Eve wtuliła się w Michaela, a Shane stanął z drugiej strony przyjaciółki. Już wiedzieli, że popełnili błąd. Ale czy mieli inne wyjście?
Oliver wyszedł na zaplecze. Shane wykorzystał okazję i rozejrzał się dookoła. Zaklął pod nosem, kiedy zobaczył, że kilka wampirów odcięło im drogę ucieczki. Eve głośno przełknęła ślinę. Michael w geście pocieszenia otoczył ją ramieniem. Czekali w napięciu.
Nie minęło wiele czasu, kiedy Oliver wyłonił się z zaplecza. Ciągnął za sobą wrzeszczącą i wyrywającą się Elizabeth. Długie jasne włosy falowały przy każdym ruchu dziewczyny. Jakoś zdołał dociągnąć ją do trójki przyjaciół. Odepchnął ją od siebie, a Liz straciła równowagę i przejechała kilka centymetrów po podłodze.
- Mniemam, że to jest wasza zguba – rzucił Oliver chłodno i założył ramiona na piersi.
Spanikowana Elizabeth zaczęła dziko się rozglądać. W końcu jej wzrok spoczął na Eve i chłopakach.
- Pomóżcie mi, proszę! – krzyknęła.
Eve wzdrygnęła się na dźwięk jej głosu, który w domu brzmiał tak spokojnie i dystyngowanie. Dopiero po chwili zauważyła dwie małe ranki na szyi dziewczyny, z których powoli sączyła się krew, brudząc biały kołnierzyk od koszuli dziewczyny. Wciągnęła ze świstem powietrze.
- Ty bydlaku! Ty obrzydliwa pijawko! – Eve zaczęła wrzeszczeć i się wyrywać.
- Uspokój się! Tak jej nie pomożesz! – Shane nią potrząsnął.
- Licz się ze słowami, Eve – Oliver nie ruszył się nawet o milimetr. – Ciekawe, co na to
Amelie. Z tego się już nie wyłgacie.
Podszedł do Elizabeth i brutalnie postawił ją na nogi.
- Zabrać ich! – rozkazał.
Chociaż nie rzucił tych słów do nikogo w szczególności, Eve, Michael i Shane wyszli z Common Ground ściśle otoczeni przez wampiry.

*

Claire starała się nadać swojej twarzy przyjazny wyraz. Niełatwo było jednak ukryć przerażenie spowodowane faktem, iż przed gankiem Domu Glassów stał nie kto inny, jak założycielka Morganville. Amelie jak zwykle wyglądała nienagannie. Ubrała się w błękitną, idealnie skrojoną garsonkę, a na nogach miała dopasowane pantofelki na obcasie. Złociste włosy splotła na czubku głowy w koronę. Jej zaciśnięte usta i stalowe, lodowato błękitne oczy zwiastowały niemałe kłopoty.
- Witaj Amelie! Co tutaj robisz? – Claire starała się, aby jej głos brzmiał normalnie.
Po chwili zamarła, kiedy zobaczyła, że Założycielka nie jest sama. Owszem, towarzyszyli jej wampirzy ochroniarze, którzy nie odstępowali jej na krok. Za jej plecami stała spora grupa wampirów. Niektórzy wysunęli kły, jednak stali we względnym spokoju. Nikt wśród nich też się nie odzywał.
- Na pewno nie przyszłam w odwiedziny. Zapytam cię o jedną rzecz, Claire. Jeśli będziesz ze mną współpracować, może oszczędzę waszą wesołą gromadkę.
- W takim razie słucham – dziewczyna starała się zapanować nad głosem, lecz mimo tego lekko jej zadrżał.
- Jeden z wampirów doniósł mi, że w mieście pojawiły się dwie nowe osoby. Śledził ich i jak się okazało, zatrzymały samochód blisko podjazdu do waszego domu. Niestety zaczęło świtać i nie mógł nadal prowadzić obserwacji. Dobrze, Claire. Czy macie z tym coś wspólnego?
Brunetka nie odpowiedziała. Starała się przełknąć gulę, która utknęła jej w gardle. Była świadoma tego, że od jej słów zależy więcej niż jedno życie. Usilnie starała się znaleźć odpowiednie słowa. Cisza niemal boleśnie się przeciągała.
- Dobrze więc... Oliver! – krzyknęła.
Zastęp wampirów rozstąpił się i oczom Claire ukazał się Oliver, który trzymał w żelaznym uścisku Elizabeth. Dziewczyna nadal próbowała stawiać opór, ale widać było, że nie zostało jej już dużo siły. Obok nich dostrzegła swoich przyjaciół i serce zamarło jej w piersi. Wampirom ledwo udawało się utrzymać szarpiącego się Shane'a i Michaela. Eve też stawiała opór, próbując dosięgnąć kołka zaczepionego za pasek. Jak na razie jej wysiłki nie przynosiły rezultatów.
Claire od razu chciała biec w stronę męża, ale drogę zagrodził jej jeden z ochroniarzy Amelie. Zaczęła histerycznie wywrzaskiwać imię Shane'a i jej przyjaciół.
- Koniec tej zabawy. Twoi przyjaciele przyszli po nową znajomą do Common Grounds. Wydaj mi drugą z nich, a wypuszczę twoich przyjaciół.
- Claire! Nie rób tego! – wrzasnął Shane.
- Ach, jest jeszcze jedna sprawa – ciągnęła Amelie, nie zważając na podstałą wokół niej wrzawę – w sieci pojawił się interesujący film o Morganville. Trochę nam to zajęło, ale tożsamość sabotażysty również udało nam się ustalić.
Z gracją skinęła głową w kierunku wampirów. Jeden z nich wystąpił, ciągnąc za sobą młodego chłopaka, którego nie Claire nigdy wcześniej nie widziała. Amelie odwróciła się od dziewczyny, zeszła z ganku i stanęła naprzeciwko człowieka, który jak kukła został rzucony jej pod nogi.
- Chyba trzeba przypomnieć ludziom, kto naprawdę tu rządzi. Jak śmiesz próbować zdemaskować Morganville... Moje miasto, nad którym ciężko pracowałam przez całe wieki!
Z wściekłością poderwała go z ziemi i z trzaskiem skręciła mu kark. Po chwili odrzuciła go jak zepsutą zabawkę. Podeszła do mieszkańców domu Glassów.
- Czekam na twoją decyzję, Claire! W sekundę mogę zabić którekolwiek z twoich przyjaciół. Gdzie jest dziewczyna? – jej oczy lśniły dziko.
- Czekaj, weź mnie! – ryknął Shane.
- Co takiego? – Amelie zdawała się być naprawdę zaskoczona.
- Oddaję się w twoje ręce zamiast niej. Ale proszę, nie krzywdź nikogo więcej.
- Shane, nie! – Claire, Michael i Eve krzyknęli w tym samym czasie.
Michael i Eve zaczęli rozpaczliwie się szamotać, próbując dosięgnąć jakiejkolwiek broni. Claire upadła i ukryła twarz w dłoniach. Nie mogła zrobić już nic.
- STOP! – we frontowych drzwiach stanęła Madox.
Spokojnym krokiem przeszła przez podwórze i stanęła przed Amelie.
- To mnie szukasz. I znalazłaś. Wypuść ich.
Amelie utkwiła wzrok w nieco od siebie wyższej czerwonowłosej dziewczynie. Zapewne rozważała najbardziej korzystne dla siebie posunięcie. W końcu rozkazała wampirom oswobodzić trójkę przyjaciół. Claire od razu zerwała się na równe nogi i wpadła w ramiona Shane'a, który gorączkowo szeptał jej uspokajające słowa i całował ją po włosach. Michael objął Eve. Po chwili Gotka podeszła do Claire i siostrzanym gestem zmierzwiła jej włosy. We czwórkę stanęli przed domem, świadomi obecności mnóstwa wampirów czających się w pobliżu.
- Tym razem was oszczędzę. Każde działanie mające na celu zdemaskowania Morganville będzie surowo karane. Zabrać je – Amelie wskazała na Madox i Elizabeth.
Wampiry, na czele z Amelie, zaczęły wycofywać się z posesji Glassów. Założycielka odwróciła się ostatni raz.
- Pamiętaj, mała Claire: W Morganville to do mnie należy ostatnie słowo.

środa, 20 stycznia 2016

Dzień i Noc

     Witajcie kochani! Nie tak trudno się domyślić, skoro piszę na moim blogu numer jeden, że skleciłam nowego potwora. Trochę czasu mi to zajęło, jak zawsze. Zwykle mój proces twórczy wygląda tak, że piszę sobie, piszę... No i jak już skończę, wtedy (oczywiście po zrobieniu uważnej korekty) wycofuję się. Czyli przez jakiś czas nic nie piszę, daję sobie czas na reset i cierpliwie czekam, aż do głowy wpadnie mi nowy pomysł. Zazwyczaj trwa to kilka miesięcy. Wiem, że będę musiała zmienić pisarskie nawyki, kiedy już zdecyduję, że pora zacząć parać się pisaniem na poważnie, jeśli chcę, żeby coś z tego było. Mam nadzieję, że kolejne opowiadanie pojawi się szybciej, gdyż już mam w głowie pomysł, który sobie dopracowuję w głowie. Fanfiki to nie mój klimat, bo wolę tworzyć własne historie, a nie pożyczać/kraść je od innych autorów, ale... Tak zakochałam się w jednej serii, i taki mam do niej sentyment, że aż umieszczę jedną historię w świecie, który nie należy do mnie. Cóż, kochani, koniec paplania. Zapraszam was więc do czytania i, cóż... enjoy!

                                                                      ^-^

Dziesięcioletnia dziewczynka z przerażeniem w oczach wpatrywała się w stojącego przed nią mężczyznę. Z całej siły przytuliła do piersi maskotkę, jakby to mogło uchronić ją przez złem, jakie wyczuwała od nieznajomego. To było dziwne, bo nie mogła wiedzieć nic o jego zamiarach, a jednak czuła. Czuła, że chce zrobić coś bardzo, bardzo złego. Cofnęła się niepewnie, plecami natrafiając na chłodną powierzchnię ściany.
Ciekawe, czy umieranie boli?, pomyślała, po czym zamknęła oczy. Czekała.
Podskoczyła, kiedy usłyszała huk. Otworzyła oczy. Zobaczyła, jak przez wyważone drzwi do środka wpada człowiek w czerni. Nie była w stanie stwierdzić, czy to kobieta, czy może mężczyzna, gdyż tak szybko się poruszał. Nie mogąc się poruszyć wodziła oczyma za sztyletem, którym przybysz z gracją i wprawą się posługiwał. Mężczyzna z wściekłym wyrazem twarzy zaczął się powoli cofać.
- Tylko na tyle cię stać? Teraz atakujesz samotne matki?
Głos należał do mężczyzny. Jego przeciwnikowi wyrwał się z gardła niski, ostrzegawczy pomruk.
- Ona należy do mnie. Zejdź mi z drogi, żałosny człowieku.
Po tych słowach wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Dziewczynka dziwiła się, że mężczyzna nie zaatakował nieznajomego z bronią. Krzyknęła, kiedy wbił w swojego przeciwnika lśniące ostrze. Raniony spojrzał z niedowierzaniem na ranę na piersi, z której sączyła się gęsta, ciemnoczerwona krew.
Dzierżący miecz odwrócił się w jej stronę i odezwał się łagodnie:
- Zamknij oczy. To nie będzie przyjemny widok.
Wciąż trzęsąc się ze strachu, zrobiła to, o co ją poprosił.

*

Willow Dark westchnęła i odłożyła na suszarkę ociekający wodą talerz. Często wracała myślami do tamtego dnia. Chociaż nie był do dobry dzień. Chociaż od tamtego czasu minęło już dziesięć lat. Wtedy straciła matkę i została sama. Za bardzo się bała, żeby otworzyć wtedy oczy wcześniej, niż jej na to pozwolił. Po latach zdradził jej, że zwyczajnie dopuścił się dekapitacji. Powiedział to tak zwyczajnie, jakby codziennie ścinał głowy włamującym się do domów typkom spod ciemniej gwiazdy. Pamiętała, że go wyśmiała, i że ma do czynienia z kompletnym wariatem. Fakt, uratował jej życie, ale jednak... W każdym razie wiedziała, że coś jest z nim nie tak i nie pomyliła się. Chociaż jego problemy nie miały podłoża psychicznego.
Jednego jednak mogła być pewna: Clarence Horthingale z pewnością był najbardziej osobliwym człowiekiem, z jakim dane było jej obcować w ciągu dwudziestu lat trwania jej żywota.
Gdy skończyła zmywać po kolacji, ułożyła się wygodnie na sofie, z książką i lampką wina. Właśnie obserwowała grę światła na powierzchni czerwonej cieczy, kiedy jej ciało przeszyło uczucie niepokoju. W momencie zerwała się na nogi, upuszczając kieliszek.
- Cholera, lubię ten dywan – syknęła.
Zobaczyła czerwoną plamę szybko wsiąkającą w białą powierzchnię.
Rzuciła się do kuchni, w rekordowym tempie przetrząsając zawartość szuflad. Gdzie on... Jest!, w jej głowie rozległ się okrzyk triumfu. Przycisnęła do piersi długie, lśniące ostrze i powoli, ściśle przylegając plecami do ściany, zaczęła przesuwać się w kierunku drzwi do jej mieszkania. Stanęła, wytężając słuch prawie z bolesnym skupieniem.
Wyciągnęła telefon z kieszeni i wybrała numer Clarence'a. Nie odbierał.
- Gdzie jesteś, ty skończony dupku? – zadała w przestrzeń poirytowanym tonem pytanie.
Zamarła z aparatem przy uchu, słysząc kroki. Zbliżające się w kierunku jej mieszkania.
- No to koniec – wyszeptała Willow, czekając.
Zaczerpnęła głęboko powietrza. Przez kilka przedłużających się minut nic się nie wydarzyło.
- No, dawaj. – przewróciła oczami.
Jeśli miała dzisiaj zginąć, chciała to już mieć za sobą, poważnie. Przysunęła się do drzwi i przyłożyła ucho do gładkiej, drewnianej powierzchni.
- Aż tak bardzo chcesz umrzeć? – usłyszała niski i chrapliwy głos po drugiej stronie drzwi.
Willow wzdrygnęła się. Otworzyła szeroko oczy, ale było już za późno, żeby się odsunąć. Krzyknęła, kiedy mężczyzna wyważył kopniakiem drzwi, które rozleciały się w drzazgi. Potoczyła się po podłodze, uderzając głową o nogę sofy. Auć. Dotknęła ręką zranionego miejsca i spojrzała na swoje pokryte krwią palce. Podniosła się na klęczki i zakaszlała.
- Ty sukinsynu – charknęła – wisisz mi nowe drzwi. I dywan.
- Oj, na twoim miejscu nie martwiłbym się teraz meblami. Masz dużo poważniejsze zmartwienia.
Willow podniosła głowę i odruchowo odgarnęła z oczu brązowe pasemka włosów. Tak jak się obawiała, napastnik był potężny. Jasne, mogła walczyć, ale po krótkim zastanowieniu uznała, że raczej nie ma z nim szans. Clarence, jeśli teraz zginę przez twoją leniwą dupę, to normalnie cię zabiję, pomyślała. Nie zamierzała jednak zginąć, bezradnie przed nim klęcząc. To by było żałosne. Zaczęła rozglądać się za sztyletem, który wypadł jej z ręki. Leżał, obok telefonu, poza krawędzią dywanu. Poza zasięgiem jej ręki. Niedobrze... Zaczęła przeszukiwać kieszenie dżinów w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby jej posłużyć jako broń. Jej palce natrafiły na krótki sztylet, który zawsze nosiła w tylnej kieszeni. Udała jednak, że nie ma czym się bronić, przybierając spanikowany wyraz twarzy. Nie odsłaniaj się przez przeciwnikiem, Willow. Element zaskoczenia może być twoją jedyną szansą – przypomniała sobie słowa Clarence'a i miała ochotę go ucałować. Bo to on podarował jej ten krótki, niepozorny nożyk. Facet nadal stał w odległości kilku kroków od niej, napawając się jej widokiem i smakiem zwycięstwa, który już przedwcześnie poczuł.
Bardziej poczuła, niż zobaczyła, że się zbliża, ponieważ zwiesiła głowę w geście rezygnacji. Syknęła z bólu, kiedy chwycił ją za włosy i siłą postawił na nogi. Stojąc tak blisko niego, silnie odczuwała jego przesiąkniętą złem aurę. Była tak paskudna, że zrobiło jej się niedobrze. Próbowała się uspokoić i zaczerpnęła nieco powietrza. Kiedy poruszyła mięśniami twarzy, poczuła zaschniętą krew na policzku. Rana na głowie przestała krwawić.
- Co się stało z twoim ciętym językiem? – zapytał, a jego cuchnący oddech owiał jej twarz, atakując wrażliwy węch.
Omal się nie zakrztusiła. Uśmiechnęła się półgębkiem i odpowiedziała:
- Sądzę, że mnie opuścił. Razem z twoją potrzebą dbania o higienę. Słyszałeś kiedyś o paście do zębów?
Jęknęła, kiedy z wściekłością uderzył ją w bok. Byłaby upadła, gdyby nadal jej nie przytrzymywał. Nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła śmiechem. Przychodzą takie chwile, kiedy człowiekowi nie pozostaje już nic więcej. Ale ona nie wykorzystała jeszcze swojej ostatniej szansy.
Mężczyzna zamrugał zaskoczony i odwrócił Willow twarzą do siebie. Dziewczyna zdążyła się opanować i przybrała możliwie najbardziej obojętny wyraz twarzy.
- Już wiem, co ci jest. Jesteś walnięta – stwierdził takim tonem jakby oznajmiał, że ziemia krąży wokół słońca.
- Być może. Jednak muszę cię zmartwić. Nie ty pierwszy dokonałeś tego odkrycia. Tak w ogóle, dlaczego tak się ociągasz? Bierz to, po co tu przyszedłeś.
- Świecisz tak jasno. Daj mi się tym nacieszyć. Nie codziennie trafia mi się ktoś tak... interesujący.
Willow w dramatycznym geście położyła ręce na biodrach. Zastanawiała się, w jaki sposób sięgnąć do kieszeni i mieć wystarczająco czasu, aby zdążyć zadać cios. Wiedziała, że i tak nie zrobi mu większej krzywdy. Mogła jednak uciec i spróbować dostać się do Clarence'a.
- Jesteście naprawdę dziwni, wiesz? Tak w ogóle, co tu robicie? – zadała to pytanie chociaż znała na nie odpowiedź.
Potrzebowała jednak czasu.
- Wiesz? – zapytał zaskoczony.
- Oczywiście. Może i jestem walnięta, ale nie jestem kretynką.
Przeniosła dłonie na tylne kieszenie spodni. Miała nadzieję, że wyglądało to na naturalny odruch.
- Cóż, w takim razie szkoda, że nie zdążysz zrobić użytku z twojej inteligencji.
- Nie byłabym tego taka pewna.
- Co ty...
Nie zdążył dokończyć pytania. Willow miała tylko jedną szansę i nie mogła jej zmarnować. Uderzyła go w podbródek kantem dłoni. Zabolało, ale nie miała innego wyjścia. Następnie szybko wyciągnęła sztylet i wbiła mu go w miejsce, gdzie powinno znajdować się serce. Tylko że on go nie posiadał.
Korzystając z szoku jaki odmalował się na jego twarzy, rzuciła się przed siebie. Nie miała wiele czasu. Clarence, gdzie jesteś?, myślała gorączkowo. Właśnie zbliżała się do drzwi – a raczej do tego, co z nich pozostało, kiedy runęła jak długa na podłogę. Odwróciła głowę i dostrzegła, że napastnik trzyma ją za kostkę. Zaczął ją ciągnąć w swoją stronę. Willow zaczęła gorączkowo się rozglądać, ale nie miała czego się złapać.
Zamknęła oczy, marząc o tym, żeby skończył z nią szybko. Na to jednak szanse były marne, gdyż go rozwścieczyła. Światło za jej powiekami przygasło, domyśliła się, że stanął nad nią.
- Zmów modlitwę. Chociaż za wiele to ci ona nie pomoże.
- A ugryź mnie – odparowała.
Otworzyła oczy i resztką sił usiłowała się uratować, odczołgując się w stronę sztyletu, którym mężczyzna do tej pory się nie zainteresował. Niestety, nim poczuła w ręku znajomy chłód metalu, kopnął go poza zasięg jej rąk.
- Nie masz w zwyczaju się poddawać, co? – westchnął.
- Nie bardzo.
Spróbowała się skupić, skierowała swoje myśli ku Clarence'owi i w myślach zaczęła wywrzaskiwać jego imię. Usłysz mnie, proszę..., myślała.
- Willow? Chryste, co się tu...
Clarence właśnie wbiegł do mieszkania i zamilkł na widok ogromnego faceta, który stał pomiędzy nim a Willow. Miała ochotę rozpłakać się ze szczęścia na jego widok.
- Co jej zrobiłeś, ty dupku? – skierował na nieznajomego płonący wzrok.
- Trochę siniaków, nic takiego. Zabawa dopiero się zaczynała. Szkoda – wzruszył ramionami.
Clarence szybko zlustrował wzrokiem Willow.
- Ty na pewno nie...
- W porządku. Żadnych poważniejszych ubytków – uśmiechnęła się, a po jej policzkach zaczęły płynąć łzy ulgi.
- Cofnij się pod ścianę. Mam tu coś do zrobienia.
I uśmiechnął się tym przerażającym uśmiechem, którego nigdy nie lubiła. Zapowiadał krwawą jatkę.
Willow poczuła się nagle bardzo zmęczona. Próbowała się poruszyć, ale ciało odmówiło jej posłuszeństwa. To chyba dla mnie za wiele... – pomyślała. Ledwo uformowała w głowie ostatnią myśl, zemdlała.

*

Obudził ją potworny ból głowy. Ciało ją bolało, a w ustach czuła kwaśny posmak. W dodatku chciało jej się pić. Dopiero po kilku minutach przypomniała sobie, co się stało i poderwała się gwałtownie do pozycji siedzącej. Zbyt szybko, jak się okazało, bo pomieszczenie, w którym się znajdowała, zawirowało jej przed oczami. Zamknęła oczy i przy pomocy kilku głębokich oddechów zwalczyła mdłości. No nieźle, a tak naprawdę nic mi nie zrobił – pomyślała.
Poczuła ulgę kiedy rozpoznała sypialnię Clarence'a. Musiał ją tu przynieść, kiedy zrobił to, co musiał. Po chwili poczuła się winna. Położył ją na łóżku, a sam pewnie spędził noc na kanapie.
Nie wiedząc co ma z sobą począć, opadła z powrotem na poduszki. Zastanawiała się, kiedy będzie mogła wrócić do siebie. Najprawdopodobniej nie w najbliższym czasie. W końcu salon był zdemolowany, a drzwi, no cóż, w kawałkach.
- Masz ochotę na śniadanie? – odwróciła się w stronę wesołego, męskiego głosu.
Na widok bardzo zadowolonego z siebie przyjaciela, wchodzącego do pokoju z wypełnioną tacą uniosła brew.
- Śniadanie do łóżka? Wow! I ty człowieku nie masz dziewczyny? – zachichotała.
- Wystarczy mi jedna kobieta, którą trzeba się opiekować, Willow – odciął się.
Przysiadł na łóżku obok niej, z tacą na kolanach. Wśród mnóstwa jedzenia dziewczyna dostrzegła szklankę wody oraz aspirynę. Z wdzięcznością połknęła tabletkę.
- Jesteś aniołem, Clarence – powiedziała.
Na przystojnej twarzy blondyna pojawił się grymas.
- Wolałbym nie – stwierdził rzeczowo.
- Och! Wybacz, źle się wyraziłam. Jesteś... moim bohaterem. Bohaterem od tabletek na ból głowy – zreflektowała się ze śmiechem.
- Tak lepiej – faktycznie, wydawał się zadowolony.
Faceci... Willow przewróciła oczami.
- Lepiej coś zjedz, zanim znowu mi tu zemdlejesz – podsunął jej pod nos przyszykowane przez siebie smakołyki.
Sięgnęła po rogalik i skubiąc go niespiesznie, zapytała:
- Czy ty wczoraj... No wiesz – przeciągnęła palcem po szyi.
- To najszybszy sposób, ale nie. Chciał cię zabić, a ja byłem wściekły.
Więc zrobił to w trudniejszy i bardziej krwawy sposób. No cóż...
- Czyli raczej będę musiała pożegnać się z dywanem?
- Obawiam się, że tak. Nie martw się, znajdę ci nowy, który ponownie będziesz mogą zalać winem.
- Lepsze wino niż sam-wiesz-co.
- Krew? Słuchaj, Willow... powinnaś umieć się bronić.
- Próbowałeś ze mną trenować. Sam widziałeś, że nie potrafię walczyć. Jestem beznadziejna.
- Myślę, że nie o to tu chodzi. Coś cię blokuje.
Willow uniosła brwi.
- Nie. Nie jestem stworzona do walki. Te zdolności są zupełnie przypadkowe.
- To niemożliwe.
- Nie jestem jedną z was, Clarence. Pogódź się z tym wreszcie.
Oboje umilkli. Cisza zaczęła się przedłużać. Willow zajęła się resztą śniadania. Od zaspokojenia głosu zależało jej bardziej na zajęciu czymś rąk. W dodatku podczas jedzenia nie musiała się odzywać.
Nie pierwszy raz przerabiali tę rozmowę. Po uratowaniu Willow tego dnia, kiedy wszystko się zmieniło, Clarence stał się w pewnym sensie jej opiekunem. Zapewnił jej mieszkanie i godny byt, dopóki nie stanęła na nogi. Jak się później okazało, w dziewczynie zaczęły budzić się pewne... zdolności. Jak telepatia czy wyczuwanie zagrożenia na odległość. Clarence oczywiście od razu zauważył, że coś jest nie tak. Nie mogło być inaczej, gdyż sam był wyjątkowy.
Gdy ukończyła piętnaście lat, zaczął z nią trenować. Nie radziła sobie jednak nawet z podstawowymi umiejętnościami walki.
Na początku Clarence nie dawał za wygraną. Ale treningi nie przynosiły żadnych efektów. Willow nie umiała walczyć tak, jakby tego oczekiwał. Chciał zrobić z niej kogoś takiego jak on. Nie udało mu się.
Oczywiście ze zwykłej potyczki mogła wyjść cało. Jednak nie przeciwko nim. Nie, kiedy nie miała broni w zasięgu ręki.
Nie przeciwko aniołom.
Bo tym pierwotnie byli, zanim zeszli na ziemię i zaczęli żywić się ludzkimi duszami, tracąc zmysły i stając się przerażającymi bestiami. Nikt nie wiedział dlaczego im odbiło.
Trzeba było ich powstrzymać.
I wtedy zaczęli pojawiać się ludzie z predyspozycjami do walki z aniołami. Clarence był jednym z nich. Myślał, że Willow też nią jest. Jednak ona była wypaczona i tu pojawiał się problem. Którego nie umieli rozwiązać.
Willow skończyła jeść i warknęła z irytacją.
- Przestań się na mnie gapić! Nie jestem jakimś dziwolągiem z cyrku!
Clarence złapał ją za podbródek i zmusił, żeby na niego spojrzała. Próbowała się wyrwać, ale oczywiście był znacznie silniejszy od niej.
- Hej, uspokój się! Wcale tak o tobie nie myślę. Skąd ci to przyszło do głowy? Ja tylko nie chcę, żeby coś ci się stało.
Cofnął rękę. Wstał z łóżka i zaczął krążyć po pokoju, nad czymś się zastanawiając.
- Dlaczego nie użyłaś od razu telepatii?
- Co? – podniosła głowę, zaskoczona. – Bo wiesz... spanikowałam. Próbowałam się do ciebie dodzwonić, ale nie odbierałeś.
- Powinienem ci powiedzieć, ale zapomniałem. Zgubiłem komórkę.
No tak, to wszystko wyjaśnia.
- Teraz to i tak bez znaczenia. Przecież nic się nie stało, prawda?
Clarence nic na to nie odpowiedział. Po chwili rzucił:
- Powinnaś wyjechać.
Willow zerwała się na równe nogi.
- Co proszę?


*

- Nigdzie się stąd nie ruszam! Spróbuj mnie zmusić, Horthingale!
Willow stanęła na środku pokoju i splotła ramiona na piersiach. Nie mogła pozwolić, żeby Clarence wywiózł ją nie wiadomo gdzie. Tu był jej dom. No cóż, raz na jakiś czas była napastowana przez jakiegoś zdziczałego anioła, ale to jeszcze nie powód, aby uciekać, prawda?
Clarence przewrócił błękitnymi oczami. Dobrze wiedział, że i tak postawi na swoim. Ona też to wiedziała, ale nie miała zamiaru poddawać się tak łatwo. Przeczesał palcami przydługie blond włosy i uśmiechnął się przebiegle.
- Jesteś jak mały kociak, który myśli, że jest tygrysem. Jeśli się nie zgodzisz, przerzucę cię przez ramię i zabiorę, gdzie mi się żywnie podoba.
- Ani mi się waż! Co ci to da, jeśli opuszczę Boston? Nie będę bardziej bezpieczna niż tu. Nigdzie.
- Kto tu mówi o opuszczeniu miasta? Proponuję tylko miły wypoczynek na obrzeżach Bostonu. Zatrzymałabyś się w domku letniskowym, który należy do mojej rodziny.
Willow popatrzyła na niego zaskoczona. Odkąd go znała, nigdy nie wspomniał słowem o swojej rodzinie. Ciekawa była, dlaczego Clarence o nich nie mówił. Nie przypuszczała, że mogli być typem ludzi, o których zwyczajnie nie lubi się rozmawiać.
- Jacy oni są? – wypaliła, zanim zdążyła się zastanowić nad swoimi słowami.
- Kto? – Clarence zmarszczył brwi.
- Twoja rodzina – odpowiedziała cicho, czekając na reakcję przyjaciela.
Przez jego twarz przebiegł grymas. Opanował się jednak szybko, a jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Kiedy była przekonana, że już jej nie odpowie, odetchnął głęboko i usłyszała jego głos.
- Jak to rodzina. Wyczerpujący, hałaśliwi, czasem nader irytujący. – wzruszył ramionami.
Willow czuła, że nie mówi jej całej prawdy. Nie naciskała jednak. Wiedziała bowiem, że osiągnie efekt odwrotny do zamierzonego. Zrezygnowana opadła na nieposłane łóżko i ukryła twarz w dłoniach.
- Nie zostawią mnie w spokoju, prawda? – spytała rozgoryczonym tonem.
Clarence usiadł obok niej i objął ją ramieniem. Była zadowolona, że zdobył się na ten przyjacielski gest. Zwykle nie bywał zbyt wylewny, jeśli chodziło o uczucia.
- Obawiam się, że nie. Sama wiesz.
Rzeczywiście, wiedziała. Anioły na odległość wyczuwały ludzkie dusze i karmiły się nimi. Dusze wybrańców natomiast przywoływały bestie dwa razy mocniej. Zwykła dusza ludzka jest białą mgiełką, łowcy zaś lśnią niczym diament, tak jej to kiedyś opisał Clarence.
Oczywiście nie była zachwycona tym, że przyciąga skrzydlatych drani jak jakiś neon zapraszający do taniego motelu.
- Willow – odezwał się po chwili. – Wiem, że to ci się nie podoba, ale proszę. Bądź dla mnie
bezpieczna. Przynajmniej przez jakiś czas przestań sukcesywnie wpędzać mnie do grobu –
próbował zażartować, ale Willow nie zareagowała.
- A co z tobą? Zostaniesz tu, prawda?
- To mój obowiązek. Ludzie mnie potrzebują.
- Niech ci będzie. Pojadę.
Clarence z ulgą wypuścił powietrze z płuc. Wstał i narzucił na siebie długi skórzany płaszcz. Wyszedł do małego korytarza, a jego ciężkie buty wybijały głośno rytm kroków na drewnianej podłodze. Willow nie spodziewała się, że będzie długo czekał, toteż zaczęła rozglądać się za butami. Znalazła je w nogach łóżka. Szybko założyła czarne sznurowane botki na grubym obcasie, narzuciła na ramiona długi popielaty sweter, który wisiał na krześle i dołączyła do Clarence'a. Blondyn wybijał palcami nerwowy rytm na ścianie przy wejściu. Willow ograniczyła się do lekkiego skinięcia głową, co miało oznaczać, że jest już gotowa. Przyjaciel przepuścił ją w drzwiach. Nie odzywając się do siebie ani słowem, wyszli z mieszkania.

*

Willow ziewnęła przeciągle i próbowała ułożyć się wygodnie na siedzeniu samochodu. Przez całą drogę do domku Clarence'a wpatrywała się w szary krajobraz za oknem i słuchała deszczu, który rytmicznie bębnił o szyby.
Zanim ruszyli w drogę, zrobiło się późne popołudnie. Ku konsternacji przyjaciela Willow uparła się, aby wrócić do mieszkania po najpotrzebniejsze rzeczy. Kawałek drzwi smętnie zwisał z zawiasów, a biały dywan ktoś usunął. Poczuła ulgę, gdyż nie miała ochoty oglądać na nim plam krwi. Dziwiła się, że pod jej nieobecność żaden złodziej nie pokusił się, aby skorzystać z okazji. Zabrała ubrania, laptopa i aparat. W końcu musiała czymś się zająć, kiedy Clarence będzie ratował świat. Miała tylko nadzieję, że w okolicy będzie się dało zrobić kilka zdjęć. Żałowała, że nie jest bardziej użyteczna. Rzuciła Clarence'owi szybkie spojrzenie, ale był całkowicie skupiony na drodze. Oparła głowę o zagłówek i przymknęła oczy. Musiała zapaść w drzemkę. Gdy ponownie otworzyła oczy, Clarence właśnie zatrzymał samochód.
- No, to jesteśmy na miejscu – rzucił.
Otworzył drzwi i wysiadł pierwszy, zarzucając sobie sportową torbę Willow na ramię. Dziewczyna wysiadła i zaczęła z ciekawością rozglądać się dookoła. Musiała przyznać, że okolica była śliczna. Małe, przytulne drewniane domki położone były wystarczającą daleko od siebie, aby zapewnić prywatność. Wokół znajdowało się mnóstwo zieleni.
- Idziesz?
Willow otrząsnęła się z zamyślenia i ruszyła ku przyjacielowi, który stał już przed drzwiami i niecierpliwie podzwaniał kluczami znajdującymi się w jego dłoni. Wkroczyła po schodach na drewnianą werandę i weszła do domu.
Clarence zostawił jej rzeczy pod ścianą przy wejściu, a sam udał się do kuchni. Willow zamknęła za sobą drzwi. Domek był przytulny i jasny. Na parterze mieścił się przedpokój, salon z kominkiem, niewielka kuchnia oraz łazienka. Na piętro prowadziły spiralne schody. Wyglądało na to, że na górze jest więcej niż jedna sypialnia.
Willow weszła do kuchni w momencie, kiedy Clarence postawił na stole dwa parujące kubki z herbatą. Przysiadła na taborecie i upiła mały łyczek.
- Więc? Jak ci się tu podoba? – zapytał blondyn.
Usiadł obok niej, jednak nie zdjął płaszcza.
- Całkiem tu ładnie – wzruszyła ramionami.
Rozmawiali chwilę, popijając herbatę. Po kilku minutach Clarence wstał i odłożył kubek do zlewu.
- Nie zostaniesz na noc? Robi się dość późno.
- Lepiej wrócę od razu. W razie gdybyś czegoś potrzebowała, dzwoń na domowy. Jeszcze nie załatwiłem sobie nowego telefonu. Drewno do kominka znajdziesz w szopie z tyłu domu. To chyba wszystko. Uważaj na siebie, mała.
Podszedł do niej i po bratersku zmierzwił jej włosy. Willow ledwo powstrzymała się, żeby nie przewrócić oczami. Wstała od stołu i przytuliła się do niego.
- Ty też uważaj. I lepiej, żebyś mnie tu długo nie przetrzymywał, Horthingale – żartobliwie dźgnęła go palcem w pierś.
Wyswobodził się z jej objęć i podszedł do drzwi. Już po chwili Willow usłyszała chrzęst żwiru pod kołami samochodu. Westchnęła i zamknęła wejściowe drzwi. Patrzyła przez okno, aż Clarence zniknął z jej pola widzenia.
Odwróciła się od drzwi i poszła do salonu. Klapnęła na miękką, stylową sofę. Po dokonaniu dokładnych oględzin wnętrza musiała przyznać, że rodzina Clarence'a, kimkolwiek byli, miała bardzo dobre wyczucie smaku.
- Więc, Willow Dark, co zamierzasz teraz zrobić ze swoim życiem? – zapytała w przestrzeń.
Spojrzała na zegarek na lewym nadgarstku i uznała, że w tym momencie może co najwyżej położyć się do łóżka. Powolnym krokiem weszła na piętro. Spośród trzech sypialni wybrała tę najbliżej schodów. Nagle poczuła się tak zmęczona, że byłaby w stanie zasnąć na stojąco. Nie kłopocząc się zapalaniem światła odnalazła łóżko i zwinęła się na nim w ubraniu. Ledwo zamknęła oczy, zasnęła.

*

Willow z całych sił biegła przed siebie. Nigdy wcześniej nie czuła się tak zdezorientowana. Ani tak bezbronna. Nawet wtedy, kiedy atakowały ją anioły. Nigdy. Jednak w tej chwili nie wiedziała, co powinna zrobić. Ogarniała ją nieskazitelna i nieskończona biel. Gdziekolwiek by się nie ruszyła, nie widziała żadnego wyjścia ani przebłysku innego koloru. Czuła, że niedługo oszaleje. Szkoda, że nie pożegnam się z Clarence'em, pomyślała. Obmacała kieszenie, ale nie znajdowało się w nich nic przydatnego. Zresztą co mogło jej się przydać w tak beznadziejnej sytuacji? Zamknęła oczy i skoncentrowała się z całych sił.
Niemal zgięła się w pół, tak silny niepokój przeszył jej ciało. Odwróciła się, chociaż instynkt nakazywał jej, aby uciekała. Był tylko jeden mały problem – nie miała dokąd. Stanęła oko w oko ze starszym, siwiejącym mężczyzną. Miał długie włosy i przenikliwe błękitne oczy. Cofnęła się kilka kroków i przystanęła, zachowując maksymalną czujność.
- Kim jesteś? Gdzie ja jestem? – zapytała, a jej głos powrócił do niej z każdej strony.
Starzec zachowywał się tak, jakby nie dosłyszał pytania. Przemknęło jej przez myśl, że może jest niewidomy, ale wnet spojrzał na nią badawczo.
- Masz w sobie moc. Uwolnij ją!
Z gardła Willow wyrwał się krótki chichot.
- Mylisz się, nie umiem nawet pokonać anioła. Wypuść mnie stąd! – wrzasnęła.
- Nie mogę – odparł spokojnie.
Starszy mężczyzna otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Zamiast tego wokół rozległ się przeraźliwy pisk. Willow zasłoniła dłońmi uszy, ale nic to nie dało. Dźwięk wzmagał się i wwiercał się do głowy Willow. Równie dobrze ktoś mógłby zacząć przewiercać jej czaszkę wiertarką.
Dziewczyna powoli osunęła się na kolana. Nie mogła opierać się dłużej. Zemdlała.

*

Willow powolnym krokiem przemierzała okolicę. Aby przestać myśleć o tym dziwacznym koszmarze postanowiła wybrać się na spacer. Przy każdym kroku aparat na długiej smyczy obijał się o jej biodro. Mimo, że pogoda była piękna, a otoczenie domku Clarence'a naprawdę śliczne, nie zrobiła jeszcze ani jednego zdjęcia. Nie wzięła także z sobą szkicownika. W tym momencie jedyne, czego potrzebowała to oddychać pełną piersią czystym powietrzem i jakoś pozbyć się tępego bólu głowy, który towarzyszył jej od chwili, kiedy się obudziła. Wiosna tego roku była naprawdę piękna i bardzo ciepła. Brązowe włosy Willow lśniły w promieniach słońca. Szła dalej w głąb polnej ścieżki.
Po kilku minutach marszu natknęła się na starą drewnianą ławkę umieszczoną nad stawem. Powierzchnia wody była niewielka. Willow była w stanie dostrzec jej kres z miejsca, w którym stała. Obok ławki rósł rozłożysty dąb. Dziewczyna cofnęła się kilka kroków i zrobiła zdjęcie całej scenerii. Z uśmiechem schowała aparat do futerału i usiadła na ławce. Oparła głowę o oparcie i zapatrzyła się na krajobraz dookoła niej. Była zadowolona, że Clarence wywiózł ją w ładne miejsce. Czuła się, jakby odnalazła swój własny kawałek nieba.
Zamknęła oczy i pozwoliła swobodnie płynąć myślom. Od dawna nie czuła się tak bezpieczna. W centrum miasto niebezpieczeństwo czyhało na nią na każdym kroku, a ona była zdana na przyjaciela. Zastanowiła się, co też porabia Clarence. Miała zamiar do niego zadzwonić, ale zanim zdążyła o tym pomyśleć, już uciekła na zewnątrz. Ten koszmar bardzo ją wystraszył. Nawet bardziej, niż byłaby skłonna przyznać.
Nagle poczuła obok siebie obcą energię. Nie wyczuła zagrożenia, ale była bardzo wrażliwa i umiała wyłapać także energię zwykłych ludzi. Nie zareagowała w żaden sposób. Nadal siedziała sobie spokojnie mając nadzieję, że osoba, która znalazła się obok niej szybko sobie pójdzie, a ona będzie mogła nadal rozkoszować się uroczym przedpołudniem. Niestety, po chwili usłyszała męski głos.
- Nigdy wcześniej cię tutaj nie widziałem. Jesteś tu nowa?
Willow niechętnie otworzyła oczy i powstrzymała się od przewrócenia nimi. Jednak uczucie irytacji wyparowało z niej w tej samej chwili, w której spojrzała na swojego towarzysza. Był najprzystojniejszym facetem, jakiego w życiu widziała. Mógł być jej rówieśnikiem. Miał przydługie czarne włosy i ciemne oczy. Obraz całości, wliczając pełne usta i prosty nos, psuły tylko rysy jego twarzy, które wydały się Willow zbyt ostre. Jego skóra była blada, jakby celowo unikał słońca.
Zdała sobie sprawę, że gapi się na niego zbyt natarczywie. Szybko przywołała się do porządku i odpowiedziała na zadane przez niego pytanie.
- Cóż, właściwie tak. Przyjechałam wczoraj. Zatrzymałam się w piętnastce – miała nadzieję, że jej głos brzmiał normalnie.
- Należysz do Horthingale'ów?
- Och, znasz ich? Jestem przyjaciółką rodziny.
- Właściwie nie. Posiadają tutaj dom, ale rzadko ktoś się zjawia. Wiesz, są taką miejscową legendą. Każdy coś słyszał, ale nikt ich nie widział – zaśmiał się.
Willow spodobał się jego śmiech. Tak samo jak wszystko w nim, był idealny.
- Jestem Willow – przedstawiła się i wyciągnęła rękę.
- Aaron – uścisnął jej dłoń.
- Więc, Willow, fotografujesz? – zapytał, gdy w oczy rzuciła mu się sporych rozmiarów torba ze sprzętem.
- Tak, trochę. Oprócz tego maluję, szkicuję, rzeźbię, a także piszę wiersze – wymieniła.
- Wow. Sporo tego. Prawdziwa z ciebie artystka – rzekł z autentycznym podziwem.
- Robię wszystko. Jeśli czegoś nie próbowałam, znaczy, że nie warto tego robić. Albo to po prostu nie istnieje – wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Wow – powtórzył.
Willow spoważniała, gdy przypomniała sobie, że nie zadzwoniła do Clarence'a. Będzie wściekły. Zawsze był wobec niej bardzo opiekuńczy. Przez większość czasu było to miłe, ale czasami przesadzał i ją irytował.
Aaron wyczuł zmianę w jej nastroju i zapytał:
- Coś nie tak?
- Nie, po prostu powinnam wracać. Muszę zadzwonić – odpowiedziała.
Wstała i poprawiła torbę na ramieniu. Zadrżała i otuliła się ciaśniej swetrem, kiedy owiał ją chłodny wiatr.
Aaron również się podniósł.
- W takim razie pozwól, że odprowadzę cię do domu. W ramach przeprosin za zakłócenie spokoju.
Willow uśmiechnęła się delikatnie. Była wdzięczna za jego towarzystwo. Myślała, że utknie tu kompletnie sama i zacznie wariować.
Powoli, ramię w ramię ruszyli polną ścieżką w stronę domków. Nie rozmawiali za wiele, ale Willow nie przeszkadzała przedłużająca się cisza. Pozwoliła sobie rozkoszować się spacerem, nim dostanie burę od Clarence'a. Gdyby chociaż wzięła z sobą komórkę...
Spacer trwał jakieś piętnaście minut. Stanęli pod domem Horthingale'ów. Willow wyciągnęła klucze z kieszeni dżinsów. Popatrzyła na Aarona, nie wiedząc co powiedzieć.
- Hmm... Wejdziesz na herbatę?
Przeczesał smukłymi palcami czarne włosy, mierzwiąc je jeszcze bardziej.
 -Jasne. Brakuje mi tu towarzystwa – uśmiechnął się. – Mniemam, że tobie też?
- Cóż, właściwie tak. Przyjechałam tutaj, aby trochę odpocząć, ale bez ludzi dookoła siebie zaczynam wariować.
Willow odwróciła się do drzwi i przekręciła klucz w zamku. Aaron nie skwitował jej słów w żaden sposób. Była ciekawa, czy mieszka tutaj na stałe, czy ma rodzinę, dziewczynę... Rozumiała jak to jest być samotnym człowiekiem, bez rodziny. Clarence sprawił, że pulsująca, otwarta rana w jej wnętrzu zasklepiła się. Pozostała po niej blizna, ale już nie bolało. Cóż, przynajmniej nie tak bardzo.
Weszła do środka i nie oglądając się za siebie, skierowała się w stronę kuchni. Grube obcasy wybijały rytm na drewnianej podłodze. Gdy już postawiła metalowy czajnik na kuchence, zaczęła szukać telefonu. Znalazła go na blacie, obok lodówki. Skinęła głową w stronę Aarona, który zamknął za sobą drzwi i wszedł do małego pomieszczenia. Willow wskazała mu stół w rogu. Starała się nie gapić na niego zbyt otwarcie, ale było to bardzo trudne. Odczuwała każdym nerwem jego obecność. Była wyczulona na najmniejszy ruch jego ciała.
Skupiła się na powrót na trzymanej przez siebie komórce. Trzy esemesy, siedem nieodebranych połączeń... Cholera. Oczywiście, wszystkie od Clarence'a. Najwyraźniej zorganizował sobie nowy telefon. Zapisała w komórce nowy numer przyjaciela. Właśnie miała do niego zadzwonić, kiedy usłyszała chrzęst żwiru na podjeździe przez domem. Wyszła do korytarzyka i wyjrzała przez okno. Mogła się tego spodziewać. Poznała samochód przyjaciela.
- Przepraszam na chwilę! – krzyknęła w stronę Aarona.
- W porządku – usłyszała jego cichy głos.
Nie czekając, aż wpadnie do środka, trzymając w ręku broń, wyszła na zewnątrz. Pomachała mu nieśmiało, kiedy wysiadał z auta. Oczywiście był ubrany na czarno, co stanowiło kontrast dla jego jasnych włosów i błękitnych oczu. Szedł ku niej z zaciętym wyrazem twarzy, a skórzany, długi płaszcz łopotał za nim niczym skrzydła nietoperza. Oho, teraz się zacznie, pomyślała.
Przygotowała się mentalnie na niezły opieprz. Zamrugała zaskoczona, kiedy mocno ją przytulił. Bez żadnego słowa. Willow miała drobną budowę i prawie zniknęła w jego ramionach.
- Nigdy więcej mi tego nie rób, słyszysz? – rzucił oskarżycielsko.
- Przepraszam, zapomniałam wziąć z sobą komórkę. To było głupie. – przyznała.
- Właśnie. I po co jechałem na złamanie karku taki kawał drogi? – zażartował.
- Ej! – krzyknęła.
Willow wyswobodziła się z jego uścisku i pacnęła go w ramię. Dodatkowo pokazała mu język.
- Dzieciak – Clarence potargał jej włosy.
- Nadopiekuńczy, przepełniony testosteronem dupek – odcięła się.
- Dobra, a tak na poważnie, wszystko w porządku? – w jego spojrzeniu pojawiła się troska.
- Oczywiście, że tak. Na takie zadupie nie zapuszczają się nawet anioły.
Clarence teatralnym gestem złapał się za pierś, jakby zabolała go uwaga Willow. Dziewczyna roześmiała się. Dopóki oboje mieli w sobie krztę sarkazmu, wszystko było okej. Mogli nawet udawać, przez jedną, krótką chwilę, że świat nie zwariował.
Nagle Clarence zesztywniał. Oblekł twarz w maskę, która nie zdradzała żadnych emocji.
- Willow, czy ktoś jest w domu? – zapytał cicho.
- Och, to tylko... Och – wykrztusiła.
Kompletnie zapomniała o Aaronie, który czekał na nią w kuchni. Usłyszała głośny gwizd czajnika. Odwróciła się i chciała wejść do środka, ale Clarence jednym szybkim ruchem przesunął ją tak, że teraz zasłaniał ją własnym ciałem.
- Clarence, co się dzieje? – zapytała, zaniepokojona.
- Nic nie czujesz? Poważnie?
- Nie, a powinnam?
Przyjaciel jej nie odpowiedział. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnął długi, ostry, srebrny sztylet.
- Trzymaj się za mną – rozkazał.
Willow znała ten ton. Chciała coś powiedzieć, zaprotestować, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Musiała coś zrobić, inaczej Clarence posieka na kawałki Bogu ducha winnego chłopaka.
- Poczekaj! – krzyknęła.
Ale Clarence jej nie słuchał. Z właściwym mu impetem wbiegł do środka. Od razu zaczął lustrować wnętrze domku w poszukiwaniu potencjalnego zagrożenia. Skierował powolne kroki w stronę małej kuchni. Willow nie czekała na inną okazję. Rzuciła się przez siebie, ominęła Clarence'a i zasłoniła sobą Aarona, który właśnie wstał z krzesła, zaalarmowany hałasem.
Spojrzała twardo na przyjaciela, który zbliżał się z uniesionym sztyletem.
- Odsuń się – warknął.
- Nie! Nie słuchasz mnie! On nie stanowi dla mnie żadnego zagrożenia!
- Tak myślisz? Ne wiem, dlaczego niczego nie czujesz, ale ja tak. On jest niebezpieczny!
Willow zawahała się i spojrzała przez ramię na Aarona. Ciągle stała z rozpostartymi ramionami, które zaczęły powoli jej drętwieć.
Aaron stał spokojnie, jakby całe zajście nie robiło na nim wrażenia. Patrzył obojętnie na sztylet, który pośrednio wycelował w niego Clarence.
- Spokojnie – odezwał się miękkim jak aksamit głosem.
Delikatnie opuścił ramiona Willow. Widząc to, Clarence warknął ostrzegawczo. Aaron w poddańczym geście uniósł ręce do góry i wyszedł przed dziewczynę. Teraz już nic nie mogło powstrzymać Clarence'a.
- Czego chcesz? – zapytał ostro blondyn.
- Niczego. Może towarzystwa. Wiesz, jej dusza śpiewa, wzywa mnie. Nawet bardziej niż twoja. Myślałem, że łowcy są bardziej ostrożni. – wzruszył ramionami.
Więc to prawda. Willow poczuła się jak ostatnia idiotka. Była całkowicie odsłonięta przez cały czas. Aaron mógł zaatakować w każdej chwili, a ona nie zdążyłaby nawet krzyknąć. Zrezygnowana odsunęła się pod ścianę. Zastanawiała się, czemu jej ciało nie zareagowało. Wydawał się taki... miły. I ludzki. Może po prostu nic jej nie groziło?
- Wybacz mi, laleczko. Nie chciałem cię skrzywdzić.
Willow uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Była przekonana, że mówi prawdę. Nie zdążyła jednak nic zrobić, bo Clarence zdążył rzucić się na Aarona. Anioł zrobił szybki unik. Willow krzyczała, kiedy zaczęli zaciekle walczyć. Nie mieli za wiele miejsca, ale wykorzystywali maksymalnie wolną przestrzeń.
- Clarence, dość! Zabijesz go! – wrzasnęła.
Nie zamierzała stać i patrzeć, jak jej przyjaciel robi z Aarona siekany kotlet. Poczuła niesamowitą wściekłość. Krew zawrzała jej w żyłach. Willow wrzasnęła kolejny raz, uniosła dłonie... a wtedy spomiędzy jej palców wytrysnął nieskazitelnie biały strumień energii. Był tak jasny, że powinien razić ją w oczy. Jedyne, co poczuła, to spokój.
Obaj walczący zamarli w bezruchu. Zaczęli wpatrywać się w nią z niedowierzaniem. Willow wiedziała, że powinna być równie zszokowana. Poczuła się tak, jakby ktoś zbudził ją z długiego snu. Uśmiechnęła się... i zemdlała.

*

Odzyskała świadomość i prawie natychmiast pożałowała, że nie pozostała w stanie błogiej ciszy nieco dłużej. Miała wrażenie, jakby ktoś rozłupywał jej czaszkę. Jednocześnie bolał ją żołądek. Nie pamiętała, kiedy ostatnio czuła się tak paskudnie. Jej ciało nie było przygotowane na przepływ tak dużej ilości energii.
Bała się otworzyć oczy, gdyż nie wiedziała, co zobaczy. Po chwili jednak uniosła powieki. Pochylali się nad nią dwaj mężczyźni – obaj mieli równie zatroskane miny. Pierwszą myślą Willow było porównanie ich do dnia i nocy, tak bardzo różnili się od siebie.
Clarence, ze swoją jasną czupryną był niczym promień słońca – ciepły i łagodny, zapewniający spokój i bezpieczeństwo. Aaron natomiast symbolizował ryzyko, ale i mroczną, fascynującą obietnicę. Willow obawiała się, że jeśli za długo będzie patrzyć mu w oczy, to utonie i już nigdy nie powróci do światła.
- Na miłość Boga, Willow! Przestraszyłaś mnie na śmierć! No i co to, do diabła, było? –
Clarence wyrzucił z siebie na jednym wydechu.
 - Ślepy jesteś, Horthingale? Bo trudno było nie zauważyć tego białego promienia energii – Aaron prychnął.
Clarence posłał mu spojrzenie, w którym czaiła się groźba. Mimo fatalnego stanu, Willow uśmiechnęła się.
- Przynajmniej się nie pozabijaliście – rzuciła.
- Zawarliśmy sojusz. Tymczasowy – zaznaczył Clarence.
- Nieważne. Widziałeś jej oczy? Były rozjarzone bielą. Całe! – Aaron wydawał się zafascynowany zaistniałą sytuacją.
- Taa, jak u jakiegoś pieprzonego anioła – Clarence rzucił czarnowłosemu znaczące spojrzenie.
- Ej! Ja tak nie umiem! – bronił się.
Ich przekomarzanki słowne trwałyby pewnie znacznie dłużej, ale Willow nagle zerwała się z kanapy. Nagły ruch sprawił, że prawie upadła na ziemię. Ból głowy był niemal nie do wytrzymania.
- Niedobrze... mi – wymamrotała.
- Czekaj, pomogę ci.
Nim zdążyła zaprotestować, Clarence delikatnie chwycił ją w ramiona i zaniósł do łazienki. Zostawił ją klęczącą przed sedesem, a sam wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Gdy już torsje przestały targać jej ciałem, Willow z westchnieniem ulgi oparła policzek o chłodne kafelki i przymknęła oczy. Nie miała siły zastanawiać się, dlaczego była w stanie wydobyć z siebie tyle mocy. Wiedziała tylko, że z dziwadła awansowała na super-dziwadło, co wcale nie wróżyło dobrze. W dodatku oczy świeciły się jej jak lampki na choince. Co za kaszana, pomyślała.
Z przyzwyczajenia przewróciła oczami, ale zaraz tego pożałowała, ponieważ z bólu głowy pociemniało jej przez oczami. Jęknęła cicho, nadal klęcząc. Nie była wstanie się podnieść.
Clarence, pomóż... proszę, zawołała w myślach.
Po chwili usłyszała, jak drzwi się uchylają. Clarence uklęknął przy niej i zacmokał z dezaprobatą.
- Użyłaś wobec mnie słowa proszę? Rany, naprawdę cię sponiewierało.
- A ugryź mnie – Willow próbowała nadać swojemu głosowi mocniejsze brzmienie, ale z jej gardła wydobył się ledwie słaby szept.
- Mało przekonujące – Claence przewrócił oczami. – Chodź, mała. Musisz odpocząć.
Ponownie wziął ją na ręce, a gdy doszedł do saloniku, położył ją na kanapie i okrył kocem. Willow nie miała siły opierać się dużej. Była taka słaba, a jej powieki zdawały się zrobione z ołowiu. Miała nadzieję, że podczas jej snu chłopcy się nie pozabijają. Aaron ją zaciekawił i chciała poznać go bliżej. O całą resztę pomartwi się później...

*

Obudziła się, gdy na dworze było już ciemno. Przytłumione światło w domku sprawiało, że pomieszczenie wydawało się ciepłe i przytulne. Wszystkie dolegliwości, które męczyły ją zaledwie kilka godzin temu zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ich miejsce zajęła złość, która niczym trucizna rozprzestrzeniła się w umyśle Willow. Była zła na siebie za bycie ciągłą ofiarą. Nie chciała być ciągle chroniona. Chciała walczyć z aniołami i przestać ciągle mdleć. To było żałosne.
Jak się teraz okazało, mogła wykorzystać nowo odkrytą umiejętność w walce. Pomyślała, że przyda się jej trening z Clarence'em.
Gdy tylko o nim pomyślała, jej ciało zalała fala niepokoju. Co, jeśli postanowił jednak zawierzyć instynktowi i zabił Aarona? Uspokoiła się, odganiając od siebie czarne myśli. Nie mógłby tego zrobić. Nie jej i nie po tym, jak ich rozdzieliła. Musiał się już przekonać, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo.
Racja, był upadłym, a Willow nie mogła zmienić jego natury, ale wiedziałaby, gdyby miał zamiar zaatakować. Po prostu by wiedziała.
Postanowiła, że dość się już należała. Wstała więc ze świeżą energią i udała się do kuchni, żeby zaparzyć sobie kawy. Co prawda był już środek nocy, ale ten fakt nie bardzo ją obchodził.
Zamarła, kiedy zobaczyła przy stole Aarona i Clarence'a, którzy... rozmawiali. Zwyczajnie. Willow wytrzeszczyła oczy, nie wierząc w to, co widzi. Miała nadzieję, że już nie skaczą sobie do gardeł ale to było więcej, niż śmiała oczekiwać.
- Cześć chłopcy! – zaszczebiotała.
Zignorowała słowa przywitania z obu stron i zaczęła szykować sobie mocną kawę.
- Ee... nie pomyliły ci się pory dnia? – jak zwykle, Clarence nie umiał powstrzymać się od sarkastycznej uwagi.
- Potrzebuję kofeiny.
- Cóż, to sporna kwestia. Wydajesz się wystarczająco pobudzona – uniósł brew.
- A ugryź mnie! – wreszcie, zabrzmiało to jak należy.
Willow, z zadowolonym uśmiechem i kubkiem kawy w ręce, usiadła przy stole. Zaczęła z wolna sączyć gorący napój, nie przysłuchując się zbyt uważnie rozmowie Clarence'a i Aarona.
- O czym tak zawzięcie dyskutujecie? – nie wytrzymała i wtrąciła się.
- O twojej nowej mocy. I jej możliwościach.
- Uważamy, że przyda ci się trening – dorzucił Aaron.
- Okej... Musiałam chyba przespać o wiele za długo, skoro tak zgodnie omawiacie te wszystkie sprawy związane z łowcami.
- Po prostu uznaliśmy, że skoro już się tu spotkaliśmy... – zaczął Clarence.
- To możemy wyciągnąć z tego jakieś korzyści. Dla ciebie też, Willow – dokończył Aaron.
- Dobra, to już jest po prostu dziwne. Jakby wasze mózgi się połączyły czy coś. Nie mniej wchodzę w trening. Wreszcie mogę stać się przydatna. Czekałam na to, odkąd Clarence zaczął mnie szkolić.
- Super – Clarence zatarł ręce. – To kiedy zaczynamy?
- Możemy nawet od zaraz. Willow?
- Mnie pasuje. Ale czekajcie, muszę doprowadzić się do porządku.
W podskokach ruszyła na górę, pokonując po dwa stopnie naraz. Po orzeźwiającym, gorącym prysznicu Willow zaczęła grzebać w torbie, której nawet jeszcze nie rozpakowała. Lubiła być przygotowana na każdą ewentualność, dlatego cieszyła się, gdy znalazła przezornie spakowany strój sportowy. Ubrała sprane, szare spodnie od dresu, sportowy stanik oraz rozciągniętą granatową koszulkę. Nie robiła makijażu, a włosy związała w koński ogon. Na koniec wciągnęła na ramiona czarną bluzę z kapturem, której zamek zaciągnęła do połowy. Wzięła do ręki sportowe buty i w skarpetkach zbiegła na parter, gdzie Clarence i Aaron już czekali na nią przy frontowych drzwiach.
Dołączyła do nich, w progu założyła buty i wyszła na zewnątrz. Była prawie pewna, że jej towarzysze zdążyli już przedyskutować odpowiednie miejsce. Nie zdziwiło jej, kiedy po kilkunastu minutach marszu zatrzymali się na polance z ławką i widokiem na jezioro. Teren by odpowiednio płaski i wystarczająco oddalony od głównej drogi i domków.
Willow rzuciła okiem na jezioro, w którym odbijało się światło księżyca. Poczuła chęć, aby zanurzyć się w chłodnej wodzie. Na to jednak nie było czasu. Musiała pamiętać, po co tu przyszli.
- Od czego zaczynamy? – zadała skierowane do obu chłopaków pytanie.
- Najpierw powinniśmy sprawdzić, czy potrafisz przywołać tę moc, kiedy chcesz. Na nic się nie przyda jeśli będzie uwalniała się niezależnie od twojej woli.
- Przy poprzednim razie byłam wściekła, ale spróbuję.
Zamknęła oczy, oczyszczając umysł i mocno się koncentrując. Próbowała wyczuć w sobie uwolnioną poprzednim razem energię. Poczuła w sobie coś ciepłego. Obcego, a jednocześnie dobrze jej znanego. Próbowała zepchnąć gromadzącą się energię w dół, ku dłoniom. Poczuła mrowienie i ciepło rozchodzące się po całym ramieniu. Na początek spróbowała wystrzelić z jednej ręki. Uniosła ją, otworzyła oczy... a wtedy biały, oślepiający i czysty strumień energii wystrzelił z wnętrza jej dłoni i zniknął w oddali.
Tym razem nie zemdlała ani nie było jej słabo. Poczucie, że wreszcie ma nad czymś kontrolę, było oszałamiające.
- Wow, Willow, to było genialne! – w głosie Aarona dało usłyszeć się zachwyt.
- Wszystko ładnie. Jestem ciekawy, czy potrafisz coś zniszczyć. – Clarence na chłodno oceniał sytuację.
- Wydaje mi się, że to zależy od mojej woli. Promień może być niszczący albo być tylko ostrzeżeniem. Przecież wtedy nie chciałam skrzywdzić żadnego z was.
- Dobra. Aaron, zaatakuj ją.
- Co? Nie ma mowy! Nie chcę mu nic zrobić! – zaprotestowała.
Clarence przewrócił oczami. Najwyraźniej nie był zadowolony, że stracił okazję do pozbycia się anioła, któremu do końca nie ufał.
- W takim razie zniszcz tamto drzewo – wskazał palcem przed siebie. – Albo, cholera, co tylko chcesz. Tylko nie celuj we mnie.
- Jasne – rzuciła Willow.
Tym razem nie zamknęła oczu i powtórzyła cały proces, od początku do końca. Biały promień wystrzelił z jej dłoni, pomknął przed siebie i uderzył w jedno z drzew, zamieniając je w kupę popiołu. Tak po prostu. Bez ognia czy dymu.
- No, no... – Clarence wreszcie pokazał, że jest zadowolony.
Willow uśmiechnęła się. Jej przyjaciel wiedział jak bardzo chciała być przydatna. Zastanawiała się tylko nad jedną kwestią...
- Zaraz. Dlaczego Aaron nie atakuje ludzi? Przecież jest aniołem, co nie?
- Cóż, właściwie zostałem wysłany, aby powstrzymać moich braci. Ale nie mogłem tego zrobić sam. Musiałem odnaleźć osobę, której dusza lśni bardziej od wszystkich innych.
- Czyli kogo? Mnie? Szukałeś... mnie? – Willow nie rozumiała.
- Tak, bo widzisz...
Nie dokończył zdania, tylko podszedł do Willow, wziął ją za rękę i splótł jej palce ze swoimi. Skierował ich złączane dłonie w stronę nieba.
- Skoncentruj się i wystrzel.
Po chwili w niebo poszybował krąg oślepiającego światła. Willow wiedziała, że w jakiś sposób Aaron wzmacnia jej moc swoją własną. A z taką siłą mogli wygrać tę wojnę.
- A myślałem, że już nic mnie w życiu nie zadziwi... – mruknął Clarence.
Aaron opuścił ich złączone dłonie. Spojrzał jej w oczy.
- Ocal ze mną ten świat – poprosił.
Willow w odpowiedzi skinęła głową. Tak, mogli to zrobić. Razem przywrócą ludziom należny im spokój.
Była tego pewna.