niedziela, 6 września 2015

Przeklęte jezioro

Witajcie kochani! Po bardzo długiej nieobecności tutaj (żeby nie było, nie próżnowałam) zrealizowałam kolejny pomysł, który już od dość dawna siedział w mojej głowie. Pisanie książki utknęło w martwym punkcie i nie mam pojęcia jak ruszyć z tym dalej. Chyba po prostu napiszę to od nowa. Wiecie, to po prostu nie wygląda tak, jakbym sobie tego życzyła. Albo po prostu jest dla mnie jeszcze za wcześnie, żeby porywać się na powieść. W każdym razie zapraszam was do lektury mojego najnowszego opowiadania. Miłego czytania! Byłoby miło zobaczyć jakiś komentarz... ;).

*
 
Piotr patrzył na pogrążoną w myślach Julię. Siedziała naprzeciw niego, wyciągając przed siebie smukłe ramiona. Gdyby nie miała zamkniętych oczu, nie wpatrywałby się niemal bezczelnie w jej twarz. Kosmyki włosów koloru słomy tańczyły delikatnie wokół jej twarzy, wprawiane w ruch delikatnymi powiewami wiatru. Otworzyła jedno oko i wykrzywiła usta w uśmiechu. Wyciągnęła rękę i chwyciła jego dłoń, splatając ze sobą ich palce. Trwała w niepodobnym do siebie milczeniu. Zerwała się nagle z drewnianej ławeczki i zarzucając ramiona na szyję zaskoczonego Piotra, cmoknęła go w policzek. Pod wpływem gwałtownego ruchu Julii łódka zakołysała się na gładkiej tafli wody. W powietrze uniósł się ich wesoły śmiech. Dziewczyna usiadła, nagle poważniejąc. Piotr chwycił wiosła, przedtem ułożone na drewnianym dnie łódki. Zaczął powoli wiosłować, wprawiając w ruch niewielki środek transportu.
- Nie wracajmy jeszcze – odezwała się Julia.
- Miło się siedzi, ale niedługo zajdzie słońce.
- Wiem – posłała mu łobuzerski uśmiech.
- Czy ty coś knujesz? – zapytał.
- Pływałeś kiedyś o zachodzie słońca? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Kilka razy – wzruszył ramionami. – Czekaj, co ty...
Nie zdążył dokończyć pytania. Julia w błyskawicznym tempie zdjęła tenisówki i wskoczyła do wody. Chłopak przestał wiosłować. Julia zaczęła brodzić beztrosko w wodzie. Złociste światło zachodzącego słońca grało jej na powierzchni.
- Dołącz do mnie – poprosiła, podpływając do łódki.
- Lepiej będzie, jeśli wrócimy przed nocą – zaoponował.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Jak chcesz. Wciągnij mnie – wyciągnęła ku niemu dłoń.
Piotr wychylił się za burtę i wyciągnął rękę w jej stronę. Zanim jednak zdołał złapać dziewczynę, poczuł uderzenie o dno łódki. Zakołysała się niebezpiecznie.
- Co to było?! wrzasnął, próbując zachować równowagę.
- Nie wiem! Pomóż mi! – zawołała, spanikowana.
Zaczęła gorączkowo rozglądać się dookoła. Popłynęła w stronę Piotra, który próbował utrzymać się na chybocącej się łódce. Chłopak spojrzał w jej stronę.
- No, dalej. Zaraz cię dosięgnę i spadamy stąd.
Oczy rozszerzyły mu się z przerażenia, kiedy zobaczył, że Julia próbuje przed czymś uciec. Przed czymś, co właśnie wciągnęło ją pod wodę. Zobaczył, jak wynurzyła głowę, gorączkowo zaczerpnęła tchu i z powrotem znikła pod migocącą powierzchnią.
- Julia? Julia! – nawoływał, jednak nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Woda uspokoiła się. Zapadła złowroga cisza. Piotr uparcie wpatrywał się w miejsce, gdzie zniknęła dziewczyna. Miał nadzieję, że lada chwila wynurzy się i ze śmiechem wyzna, że tylko żartowała. Nic takiego jednak się nie stało. Po upływie kilka minut wskoczył do wody. Zaczerpnął powietrza i zanurkował. Po omacku szukał swojej dziewczyny. Nie zwracał uwagi na chłód wody ani na brak światła słonecznego, który utrudnił mu widoczność. Wynurzał się i nurkował jeszcze kilkakrotnie. Nie natrafił na żaden ślad Julii. W końcu uznał, że sam jej nie znajdzie. Dopłynął do łódki i wdrapał się na pokład. Oddychając ciężko, rzucił się w kierunku telefonu komórkowego, który na szczęście nie tkwił w jego kieszeni. W końcu udało mu się opanować drżenie rąk i wybrać numer straży przybrzeżnej. Po zakończonej rozmowie usiadł na swoim miejscu. Ukrył twarz w dłoniach. Nie pozostało mu już nic innego. Mógł już tylko czekać. I modlić się o cud...

*

Ekipa poszukiwawcza nie dopuściła go więcej do wody. Uznali, że mają wystarczająco dużo ludzi i poradzą sobie bez niego. W zamian odmówił udania się do domu. Owinął się w podany mu koc i usiadł na pomoście. Bezmyślnie wpatrywał się w atramentowe wody jeziora, w których odbijało się światło księżyca. Włosy przylepiły mu się do czoła, a ciało ogarnęły dreszcze. Był przemoczony i zmarznięty. Nie przejmował się sobą. Trwając w odrętwieniu, czekał na jakikolwiek znak, sygnał, że ją znaleźli. Przed oczami rysowała mu się przerażona twarz Julii w chwili, kiedy widział ją po raz ostatni. Przeklinał w myślach swoją bezsilność. Poczuł dotyk na ramieniu. Podskoczył przestraszony i odwrócił głowę. Za nim stał mężczyzna, który przewodził całej akcji poszukiwawczej. Od zaginięcia Julii minęło kilka godzin, a Piotr czuł się, jakby w tym czasie przybyło mu co najmniej kilka lat. Wstał, w oczekiwaniu na słowa, która zaraz miały paść z ust stojącego przed nim człowieka. Mężczyzna stał jednak w ciszy, lustrując wzrokiem twarz Piotra.
- Czy... znaleźliście ją? – zapytał, chociaż bardzo bał się odpowiedzi.
- Przykro mi. Zrobiliśmy, co było w naszej mocy. Powierzchnia jeziora jest bardzo duża. Poza tym, minęło już sporo czasu. Pewnie już nie żyje – podsumował wprost.
Piotr zatkał sobie uszy. Nie chciał tego słuchać. Julia na pewno żyje. Pewnie wypłynęła na brzeg kilkaset metrów od niego, a teraz czeka na niego w domu, popijając gorącą czekoladę. Tak... wszystko musi dobrze się skończyć.
Jego chaotyczne rozmyślania przerwał ból, który rozszedł się falą po jego ciele. Z jękiem osunął się na drewniany podest.

*

Rok później

Z tamtego dnia Piotr wyniósł tylko wspomnienia spowite mgłą oraz rozciętą skroń, po której została blizna, kiedy uderzył głową o pomost. Jedak rany na duszy goją się znacznie wolniej niż te cielesne. Gdyby chociaż miał pewność, że ona nie żyje. Ciała nie odnaleziono, a po tamtej feralnej nocy szybko zaprzestano poszukiwań. W końcu ileż można przeczesywać w kółko i w kółko tę samą powierzchnię wody? Po upływie kilku miesięcy uznał, że pora wreszcie wrócić do normalnego życia. Przyszło mu to z trudem, owszem, ale z każdym dniem lepiej dawał sobie radę. Nie znalazł sobie nowej dziewczyny. Uważał, że zdradziłby tym pamięć o Julii, która wciąż żyła w jego pamięci.
Usłyszał dźwięk budzika. Machinalnie wyciągnął rękę, aby wyłączyć hałaśliwe urządzenie. Chwilę leżał na skotłowanej pościeli, przypominając sobie, że zbliża się rocznica ich tragicznej w skutkach randki na jeziorze. Gdy zamknął oczy, zobaczył ją. Pod powiekami jawiła mu się niczym widmo. Włosy koloru słomy, piękny uśmiech. Tenisówki, które zdjęła tamtego wieczoru, a które wciąż trzymał w domu – zakopane pod stertą rzeczy w szafie. Potrząsnął głową, aby pozbyć się natrętnych obrazów. Znów wkroczył w objęcia rzeczywistości.
Pora się zbierać – pomyślał, trąc zaspane oczy. Gdyby nie dorabiał sobie jako kelner w pobliskiej restauracji, zapewne całe dnie spędzałby w łóżku. Właściwie, lubił tę pracę. Kontakt z ludźmi ratował go przed utonięciem w morzu samotności.
Pół godziny później szedł już w stronę miejsca pracy. Wszedł raźnym krokiem do małego lokalu, w którym krzątali się jego współpracownicy.
- Jak leci? – zapytała Agnieszka, szatynka o zgrabnej figurze.
- Jakoś – Piotr wzruszył ramionami, posyłając dziewczynie uprzejmy uśmiech.
- To świetnie. Słuchaj, muszę skoczyć po serwetki. Zajmij się tym przez moment, okej?
Nie powiedział ani słowa, kiedy wręczyła mu stos świeżych obrusów i odeszła sprężystym krokiem w stronę zaplecza.
Następne godziny minęły mu szybko. Zwłaszcza od chwili, kiedy do środka zaczęli wsypywać się klienci. Pojawiali się w małych grupkach lub osobno, zajmując miejsca. Niektórzy od razu po spożyciu posiłku wymykali się z sali. Inni zaś – spędzali czas na rozmowie lub samotnie popijając kawę bądź herbatę, oddawali się swobodnym rozmyślaniom. Żaden człowiek, częstowany przez obsługę profesjonalnym uśmiechem, nie zwrócił na siebie szczególnej uwagi Piotra.
Dopiero kiedy poczuł na sobie świdrujące spojrzenie, uważniej rozejrzał się po wnętrzu restauracji.
W najbardziej oddalonym kącie sali siedziała kobieta, bez zażenowania śledząc uważnym wzrokiem każdy ruch Piotra. Ponieważ stolik przy którym siedziała pogrążony był w mroku, w oczy rzucały mu się tylko uszminkowane na krwistą czerwień usta, do których rytmicznie przykładała małą filiżankę, upijając niewielkimi łykami znajdujący się w niej napój. Gdy ich oczy się spotkały, uśmiechnęła się półgębkiem.
Drobne wykrzywienie ust przez nieznajomą zachęciło Piotra i jak zahipnotyzowany ruszył w jej kierunku.
Dostrzegł czekoladową barwę jej oczu, śniadą cerę, krótką, postrzępioną fryzurę, włosy pofarbowane na bordowo.
Stanął przy okrągłym stoliku z pojedynczym krzesłem i odchrząknął. Dziwił się, skąd nabrał nagle tyle śmiałości.
Nieznajoma uniosła głowę. Tajemniczy półuśmiech nagle się poszerzył. Zaciekawienie malujące się na jej twarzy mieszało się z zaskoczeniem.
- Coś nie tak? - zapytała.
- Cóż, ja... zauważyłem, że pani mi się przygląda, więc... Może ja już pójdę – plątając się w swojej wypowiedzi, zabrał się do odejścia.
- To przez pana oczy.
- Słucham? – obrócił się przez ramię.
- Przez oczy – powtórzyła. – Są takie smutne.
Przez twarz nieznajomej przemknął cień, jakby na potwierdzenie szczerości jej słów. Piotr przystanął w półkroku i w zamyśleniu podrapał się po głowie. Nie wiedział, jak ma zinterpretować usłyszane słowa. Zanim zdążył odpowiedzieć cokolwiek, kobieta wstała z miejsca i położyła dziesięciozłotowy banknot obok w połowie wypitej kawy. Minęła go bez słowa i szybkim krokiem, balansując na wysokich obcasach, wyszła z lokalu. Niewiele myśląc Piotr ruszył za nią. Jednak kiedy wyjrzał na ulicę, nie mógł wyłuskać wzrokiem jej postaci spośród tłumu przechodniów.
Poczuł na ramieniu czyjś dotyk. Obrócił się i napotkał karcący wzrok Agnieszki.
- Co ty wyprawiasz, durniu? Chcesz, żeby cię wylali? Wracaj do roboty.
Nie czekając aż podąży za nią, ruszyła właściwym dla siebie energicznym krokiem do środka. Piotr westchnął i rzuciwszy ostatnie, tęskne spojrzenie w kierunku w którym zniknęła piękna nieznajoma, wszedł do restauracji.

*

Już zapomniał jakie to uczucie na coś czekać. Jednak gdy następnego dnia szykował się do pracy poczuł to: dreszcz oczekiwania i lekki niepokój.
Ubrał się staranniej niż zwykle, chociaż w pracy i tak musiał zmieniać strój. Ogolił się dokładnie i użył perfum, czego nie robił już od bardzo dawna. Zaśmiał się po cichu ze swoich poczynań. Miał świadomość tego, że tajemnicza kobieta z bordowymi włosami może już nigdy nie pojawić się w restauracji. Chwytał się jednak nadziei. Może... może znów ją zobaczę – myślał. Coś w nim obudziła, to było pewne. Jedno zdanie wystarczyło, aby wyrwać go z monotonii dnia codziennego.
Ku jego rozczarowaniu nie pojawiała się. Cały czas rzucał ukradkowe spojrzenia w stronę zacienionego kąta, odczuwając zawód. Agnieszka poprosiła go na stronę, kiedy w roztargnieniu potrącił wychodzącego z lokalu klienta. Piotr zauważył, że nawet nachmurzona mina nie ujmuje jej urody.
- Co się z tobą dzieje? Od wczoraj jesteś jakiś rozdrażniony. Znaczy, bardziej niż zwykle, a to jest już dziwne.
- Nic się nie dzieje. Może to zmęczenie.
- Zmęczenie? Nie mydl mi oczu. Znowu o niej myślisz, prawda?
Agnieszka była jedyną osobą, której powiedział, co stało się z Julią. Albo raczej, co prawdopodobnie się stało. Nie wiedział przecież niczego na pewno. Wydała mu się godna zaufania i nie pomylił się co do niej. Nie pisnęła nikomu ani słowa.
- Zdziwisz się, ale tym razem, to nie ona.
- Jak to nie? Poznałeś kogoś? Opowiadaj! – klasnęła w dłonie i nachyliła się bliżej w jego stronę z konspiracyjnym wyrazem twarzy.
- Właściwie, to nie ma co opowiadać. Powiedz mi, jak to jest możliwe. Jedno spojrzenie, jedno zdanie, które do mnie skierowała, a ja mam ochotę poznać ją bliżej.
- Wiesz co to znaczy? – uśmiechnęła się szeroko.
- Co?
- Jesteś gotowy zapomnieć o Julii! – pisnęła i rzuciła mu się na szyję.
- Oj tam, od razu zapomnieć – burknął, wyplątując się z objęć koleżanki.
- Kiedy to dobrze ci zrobi. Zaczniesz normalnie żyć, a nie tylko oddychać i chodzić jak automat.
Po rozmownie z Agnieszką wrócił do pracy. Do końca jego zmiany nie wydarzyło się nic, co można by uznać za odchylenie od normy. Był szczęśliwy, kiedy mógł wreszcie pójść do domu.
Na ulicy owiał go chłodny, wieczorny wietrzyk. Odetchnął głęboko i ruszył w stronę swojej kamienicy. Zatrzymał się, widząc znajomą kobietę o bordowych włosach. Stała kilka metrów od niego. Opierała się o mur, z nonszalancją podpalając cienkiego papierosa. Na nogach miała znane mu już wysokie szpilki. Czarna sukienka podkreślała jej zgrabną figurę. Miała zamknięte oczy.
W Piotrze zamarło serce. Z kołaczącym w piersi organem biegiem pokonał dzielącą ich odległość. Stanął blisko niej, bojąc się odezwać. W tym momencie żałował, że Julia namówiła go do rzucenia papierosów. W tym momencie miałby przynajmniej co robić z rękami.
Julia, Julia. Jakże duży wpływ miała na jego życie. Nieświadomie wypuścił głośno powietrze z płuc, ściągając na siebie spojrzenie nieznajomej.
Otworzyła oczy, z zaciekawieniem rozglądając się na boki. Gdy podchwyciła jego spojrzenie, uśmiechnęła się tylko tajemniczo. Niecierpliwym gestem odgarnęła grzywkę wpadającą do jej oczu.
- Szukałeś mnie – to nie było pytanie.
- Owszem. Powiedz mi, jakich czarów użyłaś? Nie mogę przestać o tobie myśleć.
- To nie czary – prychnęła – Kobieta powinna wiedzieć, jak zainteresować sobą mężczyznę. Za to ty nie potrzebujesz sztuczek. Twoje smutne oczka działają jak magnez. Powiedz mi, jaką tajemnicę skrywasz?
- Kim jesteś? – zapytał tylko, zafascynowany – Zjawą?
- Jestem żywa – zaśmiała się w odpowiedzi. – Mogę pokazać ci, jak bardzo.
Stanęła przed nim i z determinacją w oczach pochyliła głowę w jego stronę. Zesztywniał, kiedy wplotła palce w jego włosy.
- Coś nie tak? – szepnęła mu do ucha, na co przeszedł go dreszcz.
- Nie chodzi o to, że nie chcę... Jesteś bardzo atrakcyjna, ale ja... ja już z kimś jestem – jak zwykle, plątał mu się przy niej język.
Słowa Piotra podziałały na nią jak kubeł zimnej wody. W momencie odsunęła się od niego na długość ramienia. Była wściekła. Wymierzyła mu siarczysty policzek.
- W takim razie co tu robisz?! Idź do niej!! Jaka ja jestem naiwna!!
Przestała krzyczeć, kiedy w jej czekoladowych oczach zalśniły łzy. Odwróciła się na pięcie i pobiegła przed siebie, nie zważając na wysokie obcasy, jakie miała na nogach. Piotr chciał coś powiedzieć, zatrzymać ją, ale stał jak sparaliżowany.
Po chwili widział przed sobą tylko jej sukienkę powiewającą w oddali i bordowe włosy lśniące w świetle latarni ulicznych. Odruchowo potarł piekący policzek.
- Kretyn! – zawył i uderzył pięścią w ścianę najbliżej stojącego budynku.
Otarte knykcie sprawiły mu dziką satysfakcję. Stał na środku chodnika, nie wiedząc, co z sobą zrobić. Spektakularnie wszystko spartolił i zranił jedyną dziewczynę, na którą zwrócił uwagę od roku. Wyciągnął z kieszeni dżinsów telefon komórkowy i wybrał numer Agnieszki. Nie odbierała.
- Pięknie – prychnął.
Nie miał z kim porozmawiać. Na rodziców nie miał co liczyć. Uważali Julię za definitywnie martwą. Brat studiował w innym mieście. Potrzebował w tym momencie rozmowy w cztery oczy. Przeczesał palcami ciemne włosy. Uznał, że nie ma po co dłużej stać na ulicy. Klnąc na czym świat stoi, udał się do swojego mieszkania.

*

Uniósł do ust parujący kubek i upił łyk herbaty z imbirem. Siedział w mikroskopijnych rozmiarów kuchni u Agnieszki. Po godzinie bezcelowego krążenia po mieszkaniu nie wytrzymał i poszedł do przyjaciółki bez uprzedzenia. Na szczęście była w domu. Szatynka powitała go ze zmarszczonymi drzwiami, widząc jego rozgorączkowane spojrzenie. Wciągnęła go do środka i usadziła na krześle, a sama zaczęła lawirować między szafkami. W końcu usiadła naprzeciw niego. Wysłuchała jego opowieści, nie przerywając mu ani słowem. Skwitowała to krótko:
- No, koleś. Widowiskowo spieprzyłeś sprawę.
- Wiem. I nie przyszedłem tu po to, żebyś pogłaskała mnie po główce. Dzięki.
- Nie ma sprawy – wstała z krzesła i klepnęła go w ramię.
Zabrała kubki do zlewu. Nim odkręciła kurek z ciepłą wodą, odrzuciła za ramię długie, proste włosy.
- Wiesz już, co musisz zrobić? – jej słowom akompaniował szum wody.
- Co?
- Pożegnać się. Na dobre.
- Wiem. Gdyby to tylko było takie łatwe. Wciąż czuję jej obecność.
- Ona nie żyje, Piotrek. Nie chciałam mówić ci tego wprost, ale przyjmij to do wiadomości. Ona. Nie. Żyje. Pogódź się z tym.
Przygotowała się mentalnie na atak histerii, gwałtowne zaprzeczanie czy krzyki przyjaciela. Nic takiego jednak się nie stało.
- Piotrek? Żyjesz?
- Żyję. Wiesz co? Masz rację. Zbliża się rocznica... Pójdę tam – postanowił stanowczo.
- Jesteś pewny?
- Tak. Aga?
- Co?
- Wiesz, jak ona ma na imię? Znasz ją?
- Przykro mi. Nie mogę nic o niej powiedzieć.

*

W przeddzień rocznicy randki Julii i Piotra w sercu chłopaka zapanowało nerwowe podniecenie. Przez ostatnie dni nie widział ani razu Widmowej Dziewczyny, jak nazwał ją w myślach. Z okazji zbliżającego się ważnego dnia wziął wolne w pracy, czego jednak pożałował, ponieważ nie mógł znaleźć dla siebie żadnego zajęcia. Kręcił się bez celu po okolicy i przechadzał się koło restauracji z nadzieją, że ją zobaczy. Nigdzie jednak się nie pojawiała. Gdyby znał chociaż jej imię! Mógłby popytać o nią sąsiadów. Nie wiedział jednak o niej niczego. Nawet tego, czy mieszkała w okolicy. Nadal złorzeczył na siebie w myślach za to, że tak ją zranił. Oczarowała go, to było pewne. Była piękna, a on dziwił się, jak mogła zwrócić na niego uwagę.
Opadł zrezygnowany na ławkę przed sklepem spożywczym. Po chwili namysłu wpadł do środka i kupił paczkę papierosów. Ten widok Julia skwitowałaby krzywym spojrzeniem, a on poczułby się niczym skarcony uczniak. Był dorosły, mógł robić co chciał, a jego dawna miłość już nie miała wpływu na jego życie oraz na podejmowane przez niego decyzje.
Z lubością zaciągnął się nikotynowym dymem. Ledwo zwrócił uwagę na szczupłą osobę, która usiadła obok niego. Miała kaptur na głowie, dlatego nie dostrzegł jej twarzy. Oprócz dużej spranej bluzy osoba miała na sobie wytarte dżinsy i adidasy. Ubranie skutecznie maskowało płeć przybysza.
- Dlaczego nie mogę o tobie zapomnieć? – do jego uszu dobiegło zadane poirytowanym tonem pytanie.
W piersi Piotra załomotało serce. Znał ten głos. Należał do niej. Do Widmowej Dziewczyny. Odwrócił się w jej stronę w momencie, kiedy odsłoniła swoją drobną twarz i zmierzwiła palcami krótkie, bordowe włosy.
- Już myślałem, że cię nie zobaczę.
- I nie zobaczyłbyś, gdybym była mądra. Ale jak widać, nie jestem. – oparła głowę o oparcie ławki i wyciągnęła przed siebie nogi.
- Muszę ci coś powiedzieć... – zaczął.
- Poczekaj – przerwała mu. – Wiem, że masz dziewczynę i nie powinnam wpieprzać się w wasz związek. Nie umiem tego wyjaśnić, ale musiałam cię zobaczyć, rozumiesz?
- Chyba rozumiem. Ja... jestem sam. To znaczy, nie mam dziewczyny. Okłamałem cię. Spanikowałem. Przepraszam.
- Co? Dlaczego to zrobiłeś?
- Nie chciałem cię zranić. To przez mój... poprzedni związek.
- Co się stało?
- Nie żyje.
Dziewczyna otworzyła szerzej oczy i przyłożyła dłoń do ust w geście przerażenia. Po chwili wtuliła się mocno w siedzącego obok Piotra. Machinalnie odwzajemnił uścisk, oplatając rękami drobne ciało towarzyszki.
- Tak mi przykro. Tak bardzo mi przykro – wyszeptała w jego podkoszulek.
- To było dawno, ale ona ciągle trzyma mnie przy sobie. Jutro jest rocznica. Muszę się pożegnać.
- Mogę ci jakoś pomóc?
- Pójdź ze mną nad jezioro. Niczego więcej nie potrzebuję.
Spojrzała na niego, a w jej oczach malowało się zdecydowanie.
- Dobrze – odparła – Zróbmy to.

*

Po spotkaniu przed sklepem udali się do mieszkania Piotra, gdzie oddali się miłej rozmowie. Bordowo-włosa patrzyła z uznaniem na krzątającego się pewnie po kuchni chłopaka. Po upływie godziny uraczył ją wyśmienitym obiadem, który został ukoronowany lampką wina. Aż do wieczora gawędzili, oglądając telewizję. Po prostu cieszyli się swoim towarzystwem. Piotr był mile zaskoczony tym, jak swobodnie czuje się w jej towarzystwie. Była przeciwieństwem Julii pod każdym względem, ale nie przeszkadzało mu to. Patrzył zadowolony na jej roześmiane oczy i szczupłą sylwetkę, która w końcu wyłoniła się spod obszernej bluzy.
W pewnym momencie uderzył się otwartą dłonią w czoło.
- Co się stało? – zapytała rozbawiona.
- Nie zapytałem cię o imię.
- A nie podobam ci się bardziej, kiedy jestem bezimienna? – uniosła jedną brew w figlarnym geście.
- Nie. Imię sprawi, że będziesz dla mnie rzeczywista.
- Teraz nie jestem? – ciągle się z nim droczyła.
- Nie. – splótł ręce na piersi.
- W takim razie dobrze. Mam na imię Kinga.
- Kinga – powtórzył machinalnie.
- Tak, Kinga – roześmiała się dźwięcznie.
- A więc, Kingo, co masz ochotę robić do końca dnia?
W odpowiedzi wstała z kanapy, podeszła do niego i oplotła ramionami jego szyję. Gdy już oderwali się od siebie, Piotr wziął ją na ręce, utwierdzając się w przekonaniu, iż Kinga jest nie tylko drobna, ale i lekka. Spojrzał na nią z niemym pytaniem w oczach. Dziewczyna ledwo dostrzegalnie skinęła głową.
- Jesteś pewna? – zapytał.
- Jestem już dużą dziewczynką. Wiem, co robię.
Piotr pochylił się ku niej i pocałował ją w czoło.

*

Piotr przekręcił się na drugi bok, próbując zignorować promienie słoneczne, które wtargnęły do jego sypialni przez niezasłonięte okno. Nie otwierając oczu, uśmiechnął się leniwie i wyciągnął przed siebie ramiona. Miał nadzieję natrafić na drobne ciało Kingi, jednak jego dłonie prześliznęły się po pustym łóżku. Otworzył oczy i zmarszczył brwi. Był sam. Usiadł i wtedy zobaczył małą karteczkę leżącą na poduszce, na której jeszcze kilka godzin wcześniej znajdowały się bordowe kosmyki. Szybko chwycił kawałek papieru, na którym ładnym charakterem pisma nakreślone były następujące słowa:
Nie martw się, nie uciekłam.
Poszłam tylko do domu się przebrać.
Niedługo się zobaczymy!
Buziaki, K.
Odetchnął z ulgą. Już zdążyła przerazić go myśl, że stracił kolejną osobę, na której mu zależy. Znał Kingę od kilku dni i dziwił się, w jak wielkim stopniu zawładnęła jego myślami. Następne myśli, jakie natrętnie mu się nasunęły, dotyczyły rocznicy randki z Julią, która wypadała właśnie tego dnia. Zastanawiał się nad tym, jak powinno przebiec owe pożegnanie. Może kupi białe lilie, przewiąże je sznurówkami tenisówek, a następnie razem z butami pośle bukiet na dno. Tak, ten pomysł wydał mu się niegłupi. Zapytam Kingę, ona podzieli się ze mną szczerą opinią – pomyślał.
Wstał z łóżka i udał się pod prysznic. Nie zamierzał spędzić w łóżku więcej czasu. Chciał jak najszybciej załatwić sprawę i odzyskać wolność.
Wyszedł z łazienki, wycierając mokre włosy ręcznikiem. Skierował się w stronę kuchni, skąd dobiegł go szczęk talerzy. Stanął w progu i zobaczył Kingę, która nalewała parującą kawę do kubków. Na małym stoliku stały już świeże bułeczki, rogaliki, masło oraz dżem. Bordowo-włosa odwróciła się do niego z promiennym uśmiechem.
- Mam nadzieję, że jesteś głodny. Pomyślałam sobie, że sama coś przygotuję, ale nie umiem gotować, więc wybacz za gotowce.
- Wygląda wspaniale – podszedł do niej i cmoknął ją w policzek.
Przyjrzał się jej dokładniej. Wczorajszy strój zastąpiła czarna sukienka na ramiączkach nad kolano. Szczupłą talię Kingi opasał wąski, atłasowy gorset typu underbust w kolorze krwistej czerwieni. Bordowe włosy były lekko zmierzwione, przewiązane czarną wstążką. Na nogach miała eleganckie, czerwone czółenka.
- Ślicznie wyglądasz – powiedział z uznaniem.
- Dziękuję. Teraz siadaj i jedzmy. Mamy dziś coś do zrobienia.
Godzinę później wysiedli z autobusu na obrzeżach miasta. Aby dostać się nad jezioro, musieli pokonać pieszo kilka kilometrów. Stanęli na zakurzonym chodniku w pełnym południowym słońcu. Piotr spojrzał z powątpiewaniem na buty Kingi. Ta w odpowiedzi tylko prychnęła, i z torebki, którą nosiła na ramieniu, wyciągnęła trampki, które widział już poprzedniego dnia. Przytrzymując się ramienia towarzysza, szybko zmieniła obuwie.
- No, teraz możemy pospacerować – rzuciła wesoło.
- Rzeczywiście.
Resztę drogi pokonali w ciszy. Piotr był zdziwiony, jak Kinga może oddychać w swoim stroju. Nie spieszyli się jednak, uznał więc, że zbytnio się nie męczy i zadowala się płytkimi oddechami. Raz po raz mocniej ściskała jego rękę, jak gdyby chciała dodać mu otuchy.
W końcu dotarli na miejsce. Ich oczom ukazał się spokojny i malowniczy krajobraz. Taflę jeziora, którego kresu nie dostrzegali, okalały drzewa oraz wysoka trawa. Przy pomoście kołysała się, zacumowana samotnie, mała drewniana łódka. Piotr nie był pewny, czy to ta sama sprzed roku, wyglądała jednak bardzo podobnie. W samej okolicy także niewiele się zmieniło. Stanęli nad brzegiem spokojnej, niczym nie zmąconej toni. Spojrzeli na swoje oblicza odbijające się w wodzie niczym w zwierciadle. Kinga wyciągnęła ze swojej torebki, w której najwyraźniej mogło zmieścić się wszystko, bukiet białych lilii i podała go Piotrowi. Następnie wyciągnęła znoszone tenisówki bez sznurówek, i je także wręczyła swemu towarzyszowi.
- Wrzucisz to stąd tak po prostu? – zapytała Kinga.
- Nie, lepiej będzie, jak trochę wypłynę.
- Jesteś pewien? – w jej głowie pojawiła się troska.
- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz – powiedział i przyciągnął ją do siebie.
Potarł ręką jej ramię i odszedł w stronę pomostu. Niepewnie oszacował stan łódki, po czym odcumował ją usadowił się w środku, kładąc obok siebie bukiet lilii oraz buty. Wyciągnął z dna dwa wiosła i miarowymi ruchami ramion powoli oddalał się od brzegu. Kinga weszła na podest i z samej krawędzi obserwowała go z niepokojem, modląc się, aby wszystko gładko przebiegło.
Piotr z kolei nie do końca świadomie zbliżał się do miejsca, w którym Julia wskoczyła do wody. W końcu przestał wiosłować i siedział przez chwilę z bezruchu. Odetchnął głęboko i wrzucił do wody kwiaty, a zaraz za nimi tenisówki. Na widok kołyszących się na wodzie przedmiotów poczuł satysfakcję i ulgę. Jakby pozbył się ciężkiego balastu, który zalegał mu na barkach przez długi czas. Ze wzrokiem utkwionym w wodzie powiedział cicho:
- Żegnaj. Już nie masz wpływu na moje życie. Jesteś martwa.
Martwa. Gdy wypowiedział na głos to słowo, zaczął w nie wierzyć. Julia nie żyła. Nie mogło być inaczej. Odwrócił się w stronę pomostu i pomachał Kindze, która stała, w pełnym napięcia oczekiwaniu. Odwzajemniła gest. Mogła nawet się uśmiechnąć, ale był nieco za daleko, aby stwierdzić to z całą pewnością. Bordowo-włosa powiedziała do siebie cicho:
- To już koniec. Przegrałaś.
Odprężony i z uczuciem wolności, Piotr chwycił w dłonie wiosła i zaczął odpływać w stronę brzegu. Wtedy usłyszał plusk wody. Odwrócił się, a jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki.
Z wody wychynęła blada, pomarszczona ręka, chwyciła bukiet i wciągnęła go pod powierzchnię. Za chwilę to samo stało się z tenisówkami. Chłopak stłumił okrzyk przerażenia i z niedowierzaniem potarł oczy. Ku jego rozczarowaniu nic co zobaczył nie było ułudą. Bukietu oraz butów na powierzchni już nie było.
- Co jest, do cho...
Nie zdążył jednak dokończyć zdania. Poczuł, jak coś uderzyło w dno łódki, przewracając ją do góry dnem. Piotr złapał oddech, parskając i młócąc ramionami powierzchnię wody.
Kinga, widząc z brzegu, co się stało, zaczęła krzyczeć. Na nic jednak zdał się jej głośny wrzask – w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby im pomóc. Wskoczyłaby za Piotrem do wody bez zastanowienia, ale nie umiała pływać. Zaszkodziłaby tylko im obojgu. Drżącymi dłońmi zdołała wyciągnąć telefon i łamiącym się głosem wezwać pomoc. W głębi duszy wiedziała jednak, że przybędą za późno. Mogła już tylko obserwować małą sylwetkę Piotra, unoszącą się na wodzie.
- No już, dalej! Płyń! – krzyczała, ale wątpiła, czy ją usłyszał.
Piotr omiótł wzrokiem taflę jeziora dookoła niego, która ni stąd, ni zowąd się uspokoiła. Wszechobecna cisza wcale go nie uspokoiła. Zaczął racjonalnie myśleć i zbliżył się do przewróconej łódki. Nie dotknął jej nawet. Poczuł zimny i mocny ucisk na kostce. Został wciągnięty pod powierzchnię. Z zamkniętymi oczami na próżno próbował się uwolnić. Ogarnął go szaleńczy strach. W ostatnim, rozpaczliwym geście otworzył oczy i zaczerpnął wody w płuca. Ujrzał czysty błękit znajomych tęczówek...
Na brzegu funkcjonariusze starali się dotrzeć do ogarniętej histerią Kingi. Wykrzykiwała: „Zabrała mi go! Po prostu mi go zabrała!”. Kiedy nie mogła już krzyczeć, z jej oczu strumieniem puściły się łzy rozpaczy.
- Proszę pani? Może mi pani powiedzieć, co się stało? – mężczyzna potrząsnął jej ramieniem.
Kinga podniosła na niego nieprzytomny wzrok i wyszeptała:
- Miał takie smutne oczy.

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Atak

 ZABÓJSTWO NA MANHATTANIE

Wczoraj, 15 lutego 2015 roku w East Village około godziny 19:30 doszło do dziwnego ataku. W jednym z mieszkań, 45. letni John F. zaatakował nagle swoją 17. letnią córkę, Cindy. Dziewczyna, zaalarmowana dziwnym zachowaniem ojca, próbowała dzwonić po pomoc. Ciało dziewczyny, z wbitym w brzuch nożem kuchennym znaleziono w salonie. Policję zawiadomiła sąsiadka, którą zaniepokoiły krzyki zza ściany. Próbowała dostać się do środka, jednak drzwi były zamknięte. Funkcjonariusze jak na razie nie zdradzają żadnych szczegółów, a w tej spawie zostało wszczęte dokładne śledztwo. Ojca zamordowanej przewieziono na posterunek policji, gdzie utrzymuje, że nie był świadomy popełnionego czynu. Policja podejrzewa...

      - Świat oszalał – mruknął Steve Morisson, odrzucając gazetę na stolik do kawy.
Obudził się kolejnego, zwykłego poranka. Wypił czarną jak smoła kawę. Nie lubił zaczynać dnia od przygnębiających wieści. Jednak codziennie w prasie natykał się na wiadomości takie jak w połowie przeczytany przed chwilą artykuł. Miał świadomość, że przy takiej liczbie zagęszczenia ludności wszelakie wykroczenia przeciw prawu zdarzały się, zdarzają i będą zdarzały się często, ale żeby ojciec... Własną córkę... Nie, nie mógł tego pojąć. Wstał z kanapy, wyłączył telewizor i udał się na piętro. Schody zaskrzypiały jakby w proteście pod jego dobrze zbudowanym ciałem. Zajrzał do pokoju swojej pięcioletniej córeczki Marie. Dziewczynka spała spokojnie, a bujne czarne włosy zasłoniły jej twarz.
Marie była jego oczkiem w głowie. Codziennie rano budził ją, szykował śniadanie i pomagał przygotować się do przedszkola. Zawoził ją do budynku mieszczącego się trzy kilometry od ich domu, a następnie udawał się do pracy. Był mechanikiem samochodowym w warsztacie „U Merle'a” na końcu ulicy. Wiódł spokojne i uczciwe życie. Mimo, iż mieszkał w jednym z bardziej zatłoczonych miejsc świata, nigdzie się nie spieszył ani nie pędził przed siebie na złamanie karku. Czar Manhattanu nie działał na dom Morissonów.
Wyszedł z sypialni córki, cicho zamykając za sobą drzwi. Wynegocjował u starego Merle'a wolne weekendy, dzięki czemu mógł zajmować się Marie w dni wolne od zajęć w przedszkolu. Pracodawca zgodził się niechętnie, jednak przystał na prośbę Steve'a. Cenił sobie jego pracę w warsztacie. Mężczyzna niespiesznie zszedł na parter i udał się do kuchni. Jak co rano zabierał się do przygotowywania śniadania. Tym razem zdecydował się na naleśniki. Coraz lepiej mu to wychodziło. Zdarzało się nawet, że ich nie przypalał. Stanął przy kuchence gazowej, sięgnął do szafki znajdującej się obok i wyciągnął patelnię. Zmarszczył brwi. Czegoś mu brakowało. Podszedł do radia stojącego na szafce obok drzwi. Po chwili z urządzenia zaczęła sączyć się cicha muzyka. Steve, zadowolony, zaczął nucić Californication z Red Hot Chili Peppers. Zabrał się do pracy. Ciągle cicho śpiewając, przygotował jajka w niebieskiej misce. Po chwili rozprowadził je ostrożnie po rozgrzanej powierzchni patelni. Gdy uznał, że naleśnik wystarczająco się przysmażył, ostrożnie przewrócił go na drugą stronę. Mimo, że był człowiekiem wszechstronnie uzdolnionym, ciągle niepewnie czuł się w kuchni. Musiał dokładnie planować każde następne posunięcie, jakby obmyślał wojskową strategię.
W chwilach przygotowywania posiłków dla siebie i córki zawsze przypominał sobie Caroline. Uwielbiała gotować. A on za każdym razem patrzył na nią z wielkim podziwem. Była ucieleśnieniem dobra. Posiadała wszystkie cechy, których jemu brakowało: cierpliwość, łagodność, życzliwość dla wszystkich ludzi. Gdy się uśmiechała, miał wrażenie, że niebo było bardziej błękitne, trawa bardziej zielona, a ptaki siedzące na drzewach w ich małym ogrodzie głośniej śpiewały. Ich wspólne życie było nieskomplikowane, pełne rodzinnego ciepła i miłości. Aż do osiemnastego sierpnia dwa tysiące czternastego roku...

* * *

Twoja piękna twarz. Usta niezmiennie wygięte w uśmiechu. Powiedz mi, jak to robisz, Caroline? Jak udało ci się odnaleźć spokój po tym, co przeszłaś? Dlaczego ciągle wierzysz w ludzi? Przecież na to nie zasługują. Ciągle ten sam koszmar. Przeżywam go wciąż i wciąż od nowa, każdej nocy. Budzę się zlany potem. Gdy przytomnieję, dostrzegam twoją drobną sylwetkę. Jesteś pogrążona we śnie. Tylko widok twojej spokojnej twarzy przywraca mi równowagę. Jesteś moją ostoją. Czasami chciałbym zasnąć na wieki i dołączyć do ciebie. Nie budzić się kolejnego ranka. Nie przypominać sobie dnia, w którym odeszłaś. Dnia, w którym moje życie straciło sens. Gdyby nie Marie i złożona tobie obietnica, już na zawsze pogrążyłbym się w mrocznych zakamarkach mej duszy.

* * *

Z rozmyślań wyrwał go swąd przypalanego naleśnika.
      - Cholera! – krzyknął i zabrał się za ratowanie śniadania.
Połowa nadawała się do spożycia, lecz druga... Cóż, nie pierwszy raz będzie jadł spalone danie. Gdy szykował porcję dla córki, starał się nie przywoływać natrętnych myśli. Po chwili, zadowolony, ściągnął z patelni tym razem dobrze usmażonego naleśnika. Na niewielkim stole z obrusem w biało-czerwoną kratę położył dżem, nutellę i miód. Gdy śniadanie było gotowe, poszedł na piętro obudzić córkę. Każdego dnia niechętnie przerywał jej sen. Dzisiaj jednak dał jej maksymalną ilość czasu. Nachylił się nad łóżkiem i delikatnie wziął Marie na ręce. Przebudziła się i posłała mu senny uśmiech. Potarła zaspane oczy małymi piąstkami, co stanowiło dla niego najpiękniejszy widok na świecie. Na dodatek mógł się nim cieszyć co dnia.
      - Dzień dobry – powiedział i pocałował ją w czoło.
      - Cześć, tato – odparła cichym głosem.
Nie wypuszczając córki z objęć, wyszedł z pokoju i cicho zamknął za sobą drzwi. Zszedł do kuchni i posadził ją przy stole, a sam zajął miejsce naprzeciwko.
Po wspólnym posiłku mężczyzna pomógł uszykować się córce do szkoły. Gdy oboje byli już gotowi, zeszli na parter. Steve ruszył do kuchni, zgarnął z blatu torebkę z drugim śniadaniem i włożył ją Marie do plecaka. Wyszli z domu na mroźne zimowe powietrze. Przez noc szyby w białej Toyocie Corolli stojącej na podjeździe ich domu pokryły się szronem. Steve usadził córkę na miejscu pasażera i zabrał się za skrobanie okien i przedniej szyby. Doprowadzenie samochodu do porządku nie zajęło mu dużo czasu, więc po dziesięciu minutach mknęli już w kierunku przedszkola.

* * *

Nadeszło lato, a wraz z nim niemiłosierne upały. W warsztacie „U Merle'a” panował niecodzienny ruch. Wydawało się, jakby samochody na jakiś tajemniczy sygnał zaczęły się psuć. Steve Morisson i kilka kolegów z pracy mieli pełne ręce roboty. Wszystkie kanały były zajęte. Mężczyzna wyprostował się, przetarł chustką mokrą od potu twarz i upił łyk wody ze stojącej na stoliku obok butelki. Właśnie na powrót pochylił się nad otwartą maską samochodu, nad którym właśnie pracował, kiedy usłyszał dobiegający z wejścia do warsztatu kobiecy głos:
     - Mogłabym prosić kogoś o pomoc? Auto odmawia mi posłuszeństwa, a tutaj było najbliżej, więc... – urwała w połowie zdania.
Kilku mężczyzn przerwało swoje zajęcia i z zainteresowaniem zaczęli przyglądać się przed chwilą przybyłej kobiecie. Steve także przerwał pracę. Widząc, że żaden z kolegów nie zamierza ruszyć się z miejsca, wytarł szybko poplamione smarem dłonie i ruszył w jej kierunku. Wtedy nie doznał żadnego wyjątkowego uczucia. Gdyby ktoś mu wtedy powiedział, że kobieta, która właśnie się zjawiła, zostanie jego żoną, nie uwierzyłby. Ich znajomość rozwijała się powoli. Zmierzała jednak konsekwentnie ku wielkiej, szczerej miłości.
     - Słucham – odezwał się uprzejmie.
Kobieta, nieco zdenerwowana obecnością dobrze zbudowanego i wysokiego mężczyzny stojącego naprzeciwko, uśmiechnęła się nieśmiało i założyła pasmo hebanowych włosów za ucho. Odezwała się delikatnym głosem:
     - Dzień dobry. Właśnie miałam jechać załatwić pewną sprawę w mieście, ale mój samochód zaczął dziwnie rzęzić.
Steve uświadomił sobie, że wpatruje się w nią bez słowa odrobinę za długo. Utonął w dźwięku jej słów. Odchrząknął, żeby ukryć zakłopotanie i obejrzał jej samochód stojący na zewnątrz. Żaden kanał nie był dostępny w tej chwili, dlatego dokonał wstępnych oględzin i polecił, aby wróciła jutro. Zapewnił ją, że dojedzie bezpiecznie do domu, jednak odradził dalsze eskapady. Pożegnał ją i wrócił do pracy, z dźwiękiem jej głosu rozbrzmiewającym wciąż i wciąż w jego głowie. Wyrzucał sobie, że nie zapytał o jej imię. Na pewno było piękne, jak cała jej osoba.

* * *

Po zawiezieniu Marie do przedszkola wstąpił na chwilę do domu, aby przebrać się w robocze ubranie, a następnie, już pieszo, udał się do pracy. Wetknął dłonie do kieszeni czarnej zimowej parki. Idąc chodnikiem, pogwizdywał wesoło wymyśloną przez siebie melodię. Mijał domy sąsiadów mieszkających po tej samej stronie ulicy. Oddychał w miarowym tempie, wydychając obłoczki pary wodnej. Nigdy nie zwracał uwagi na otaczający go krajobraz. Jednak w drodze do pracy uznał, że jego okolica wygląda korzystnie z nagimi drzewami, cienką warstwą śniegu na trawnikach, czy ośnieżonymi krzewami, które towarzyszyły mu przez całą długość pokonywanej trasy. Nigdy nie lubił zimy. Zmienił swój negatywny stosunek do białej pory roku na obojętny, kiedy poznał Caroline. Wyglądała pięknie z zaróżowionymi od zimna policzkami i płatkami śniegu w czarnych włosach. Wspomnienia zawsze atakowały nagle. Zastanawiał się, czy tak już będzie zawsze. Jego ciało pozostało na ziemi, duch jednak ciągle wymykał się ku nieobecnej żonie. Wrócił myślami do rzeczywistości, kiedy o mało nie upadł na śliskim chodniku. Na szczęście stał już przed warsztatem. Wreszcie będzie wystarczająco zajęty, aby nie poddawać się natrętnym wspomnieniom.
Odwiesił kurtkę na stojący w kącie garażu wieszak, zakasał rękawy beżowego, znoszonego swetra i podszedł do samochodu po wypadku, którym obecnie się zajmował.
Był tak zaaferowany, że nie zwracał uwagi na żartujących obok kolegów. Spojrzał na zegar wiszący na przeciwległej ścianie. Właśnie wybiła siedemnasta. Rzucił na stół poplamioną smarem ścierkę, w którą uprzednio wytarł dłonie, włożył kurtkę, pożegnał się z chłopakami i wyszedł na mroźne powietrze. Żwawym krokiem przemierzył ulicę. Wszedł do domu, zgarnął leżące na stoliku w korytarzu kluczyki i po raz drugi tego dnia wsiadł do samochodu.

* * *

Nic nie wskazywało na to, że osiemnasty dzień sierpnia będzie najtragiczniejszym dniem dla rodziny Morisson. Życie toczyło się swym zwyczajnym, szybkim torem. Na błękitnym niebie nie było żadnej chmurki. Mnóstwo rodziców postanowiło wybrać się ze swymi dziećmi na spacer do parku. Pogoda sprzyjała rodzinnym wycieczkom. Tego dnia także Caroline i Steve Morisson, wraz z czteroletnią wówczas córką wybrali się na spacer. Marie przez całą drogę do parku śmiała się i wierciła w wózku. Caroline, ubrana w zwiewną błękitną sukienkę do kolan, odgarnęła z oczu zbłąkane kosmyki długich, czarnych włosów. Steve, prowadząc żonę pod łokieć, myślał właśnie, jakim jest szczęściarzem. Kobieta jego marzeń zgodziła się za niego wyjść. Uśmiechnął się do swych myśli, pchając lekko do przodu zielony spacerowy wózek. Mieli właśnie przechodzić na drugą stronę ulicy, kiedy ich uwagę zwróciło powstałe nagle zamieszanie. Odwrócili się w stronę krzyczących ludzi. Przed nimi znajdował się jubiler. Właściciel wypadł przed sklep, szarpiąc się z mężczyzną, którego nie znali. Wokół nich dostrzegli kawałki szkła. Szarpiący się mężczyźni rozbili okno, a wraz ze szkłem na bruku wylądowało kilka sztuk drogiej biżuterii. Przed krzyczącymi zebrał się tłum gapiów. Ktoś zadzwonił po policję. Morissonowie stali jak wryci. Steve myślał, że musiało chodzić o kradzież albo o jej zamiar. Właściciel widząc ładującego sobie do kieszeni biżuterię złodzieja wpadł we wściekłość i tak zaczęli się szarpać. Taki przebieg wydarzeń mógł okazać się prawdziwy. Pociągnął Caroline za łokieć, chcąc opuścić jak najszybciej miejsce zaistniałej bójki. Uważał, że dość się już napatrzyli. Jak na złość na przejściu dla pieszych, przed którym stali, ciągle paliło się czerwone światło. Mężczyzna zaczął się już niecierpliwić. Chciał jak najszybciej stąd odejść. Do jego uszu dobiegł dźwięk syreny policyjnej. Na plac przed budynkiem wjechał niewielki radiowóz, z którego żwawo wybiegł policjant w średnim wieku. Widząc przybycie policjanta, złodziej odepchnął od siebie ofiarę swego przestępstwa i rzucił się przed siebie na oślep. Biegnąc, potrącił mocno Caroline, wyrywając ją z uścisku Steve'a. Kobieta potknęła się i wpadła na jezdnię. Samochód, który w tamtym momencie jechał przez pasy, nie zdążył się zatrzymać.
Ostry dźwięk hamującego nagle samochodu. Widok szkarłatu zapełniającego coraz większą powierzchnię jezdni. Z samego wypadku Steve pamiętał tylko jaskrawe plamy światło i dźwięki, mnóstwo dźwięków. Był kompletnie oszołomiony. Pobiegł do leżącej na asfalcie żony. Była przytomna, ale okropnie krwawiła. Z uszu i z nosa cienkimi strużkami sączyła się krew. Otworzyła szeroko wielkie, brązowe oczy, kiedy Steve wziął ją w ramiona, mimo protestów kierowcy samochodu, który krzyczał, aby jej nie ruszał. Ułożył sobie jej głowę na kolanach. Drżącymi dłońmi pogładził jej włosy, teraz zlepione krwią. Spojrzał na swoje pokryte szkarłatem palce i ryknął do otaczających go gapiów:
      - Niech ktoś zadzwoni po karetkę, do jasnej cholery!
Sprawca wypadku ocknął się i drżącymi dłońmi wyjął z kieszeni dżinsów telefon. Połączył się z pogotowiem ratunkowym, jednak Steve nie słuchał, co mówi. Caroline wyciągnęła drżącą rękę i pogładziła męża po policzku. Z jej błagających oczu zaczęły sączyć się łzy, które mieszały się w krwią wypływającą z uszu.
      - Proszę... Opiekuj się Marie. Bądź... bądź dla niej dobrym ojcem – wykrztusiła z trudem.
      - Nie rób tego! Nie żegnaj się! – błagał ją.
      - Obiecaj! – wrzasnęła resztkami sił.
      - Karetka za chwilę tutaj będzie. Nie zamykaj oczu – poprosił cicho, machinalnie przecierając mokrą od łez twarz.
Po chwili usłyszał dźwięk nadjeżdżającego właśnie ambulansu. Patrzył, jak otwierają się tylne drzwiczki, zza których wyskoczyli dwaj funkcjonariusze, ciągnąc ze sobą nosze. Niechętnie ustąpił im miejsca przy żonie. Wiedział, że lepiej od niego wiedzą, jak jej pomóc. Jak w amoku patrzył na przebieg reanimacji, następnie, jak mężczyzna zdecydowanym ruchem umieścił Caroline na noszach i umieścił ją w karetce. Drugi z dwójki ratowników krzyknął do Steve'a nazwę ulicy, dokąd zabierali jego żonę i wsiadł za kierownicę. Z piskiem opon i głośno ryczącą syreną popędzili do szpitala.

* * *

Gdy wrócili do domu, Steve zabrał się za przygotowanie obiadu. Wciąż niestrudzenie rozwijał swoje kulinarne umiejętności. Postanowił przyrządzić danie, które smakowało Marie: kotlet z kurczaka i frytki. Caroline zabiłaby go, widząc, jak karmi ich córeczkę. Żeby zmniejszyć poczucie winy, do obiadu dodał sałatkę: świeża sałata, pomidor, kukurydza z dodatkiem kwaśnej śmietany. Kazał Marie umyć ręce przed jedzeniem. Prawie skończył gotować. Wyciągał właśnie z szafki dwa duże talerze, kiedy przeszył go silny ból głowy. Upuścił trzymane w dłoni naczynia, które rozprysnęły się na kilkadziesiąt kawałków. Byłby upadł na kafelki, gdyby nie przytrzymał się blatu. Po chwili ból ustąpił tak szybko jak się pojawił. Steve obrzucił obojętnym spojrzeniem kawałki porcelany na podłodze, i sztywnym krokiem udał się w stronę schodów na piętro. Z łazienki wyszła Marie i zaczęła schodzić po schodach. Zatrzymała się jednak w połowie drogi na parter.
      - Co się stało? zapytała dziewczynka.
      - Wszystko w porządku. Czasami tata jest straszną niezdarą – posłał jej wymuszony uśmiech.
Pięciolatka pokonała niepewnie ostatnie stopnie schodów, wyminęła ojca, który stanął bez ruchu i usiadła przy stole w kuchni. Steve poszedł za nią. Nie usiadł jednak naprzeciwko córki, jak to miał w zwyczaju, tylko podszedł do szafek i wyciągnął z jednej długi, ostry nóż. Trzymając narzędzie ostrzem do góry, zaczął powoli podchodzić do Marie. Dziewczynka wyczuła, że coś jest nie tak. Jej tata zawsze był uśmiechnięty i rozmowny. Teraz zbliżał się do niej z tępym wyrazem twarzy. Poczuła strach. Zerwała się z krzesła i zaczęła biec w kierunku frontowych drzwi. Zaczęła płakać. Odwróciła się i zobaczyła, że Steve także zerwał się do biegu. Gdyby kiedykolwiek stało się coś złego, biegnij do pani Green – przypomniała sobie słowa ojca, które kiedyś do niej wypowiedział. Tak też zrobiła. Wypadła z domu, pokonała trawnik i przecisnęła się przez dziurę w białym płocie. Po chwili zaczęła uderzać małymi pięściami w drzwi sąsiadki. Nie dosięgała dzwonka, a jakoś musiała zaalarmować panią Rebeccę. Po chwili drzwi otworzyły się i w progu stanęła kobieta w średnim wieku.
      - Witaj Marie. Co cię tutaj... Jezu Chryste! wykrzyknęła na widok zbliżającego się do nich sąsiada z nożem w ręku.
Wysunęła się do przodu tak, że własnym ciałem zasłaniała dziewczynkę. Cofnęła się i zatrzasnęła drzwi. Przez chwilę słyszała odgłos uderzania pięściami o drewno, który zaraz ucichł. Rebecca odczekała jeszcze kilka minut, po czym ostrożnie uchyliła drzwi. Zasłoniła usta dłonią na widok nieprzytomnego sąsiada, który upadł na trawę, wypuszczając z ręki kuchenny nóż. Z jego nosa sączyła się krew.
      - Jamie! zawołała.
Obok niej zjawił się ciemnowłosy dziewiętnastolatek. Kobieta wskazała ręką na Steve'a Morissona. Chłopak skinął głową i bez słowa wyciągnął z kieszeni spodni komórkę. W tym czasie Rebecca zajęła się uspokajaniem dziewczynki.
      - Świat oszalał – mruknęła.

* * *

KOLEJNY ATAK! ZBIEG OKOLICZNOŚCI, CZY ŚWIADOMA MANIPULACJA?

W ostatnich dniach odnotowano coraz więcej ataków. Policja ma pełne ręce roboty, a rodzice boją się, że mogą w każdej chwili zaatakować swoje dzieci. Po każdym incydencie schemat się powtarza: sprawcy odzyskują przytomność. Ostatnie, co pamiętają przed utratą świadomości, to nieznośny ból głowy. Czy kryje się za tym coś więcej? Przypuszczenia policji zmieniają się w realne obawy. Co jest przyczyną ciągle rosnącej liczby ataków? Naukowcy zajęli się badaniem sprawców, którzy dobrowolnie poddali się testom. Jak na razie utrzymują cały proceder w tajemnicy. Nie ujawniają żadnych szczegółów. Ofiary, z którymi rozmawialiśmy, mówiły o dziwnym zachowaniu swoich rodziców. Czy zmagamy się właśnie z osobliwą epidemią?

 * * * 

Cześć! Powyżej wstawiłam mojego najnowszego (po)twora. Sam proces pisania przebiegał dosyć nietypowo, bo o ile przy pisaniu poprzednich opowiadań miałam już całość w głowie, o tyle tym razem wszystko rozwijało się w trakcie pisania. Efekt jest, cóż, powiedziałabym, że dziwny. Ale może wam się spodoba? Zresztą postanowiłam, że będę tu wrzucać wszystko co napiszę, więc już gotową treść ocenicie sami. Ostatnio miałam dłuższy zastój. Myślę, że to przez to, że w ostatnim czasie pisałam bardzo dużo i często w porównaniu do poprzednich lat. Chyba po prostu musiałam pozbierać myśli, poczekać, żeby w mojej głowie pojawił się nowy pomysł. Jak bardzo szalenie to zabrzmi, jeśli powiem, że myślę o zaczęciu prac nad książką? Cholera, nie wiem, czy jestem gotowa, czy podołam... Wiedziałam, że kiedyś będę chciała coś wydać, a przecież życie ucieka, a ja nie mogę czekać w nieskończoność, bo i po co? Następny post pojawi się wtedy, kiedy będę miała nowy pomysł. To na razie. Dajcie znać, co sądzicie!

wtorek, 17 marca 2015

Anioł

Witam! Dzisiaj przedstawię wam opowiadanie, którego napisanie stanowiło dla mnie wyzwanie. Zdecydowanie wolę pisać dłuższe opowiadania. Wtedy można przedstawić lepiej bohaterów, dokładniej opisać zdarzenia. Ostatecznie jakoś udało mi się zmieścić całe opowiadanie na zaledwie jednej stronie. Czyli coś dla osób, które boją się dużej ilości liter ;D. Sam pomysł pojawił się w mojej głowie sam z siebie, kiedy wyprowadzałam psa na spacer około godziny 21. Wychodzenie samotnie po zmroku nie jest dla mnie najprzyjemniejszą czynnością, dlatego staram się cały czas czymś zajmować myśli. Czasami wychodzi z tego coś bardziej kreatywnego. Zapraszam.

***

W Sheffield w Wielkiej Brytanii powoli zapadał wieczór. Maj w tym roku zaczął się wyjątkowo ciepło, sprzyjając biegaczom, którzy pół miesiąca temu rozpoczęli sezon. Do entuzjastów tego sportu zaliczała się Denise Hamilton, dwudziestopięcioletnia świeżo upieczona policjantka. Wyszła z jednego z identycznie wyglądających domów mieszczących się na osiedlu w starszej części miasta. Zamknęła drzwi, wsunęła klucz do kieszeni niebieskiej polarowej bluzy i potruchtała ścieżką do bramy prowadzącej na ulicę. Przystanęła na brukowanym chodniku, przyciągając ręką do pośladka najpierw lewą, a następnie prawą kostkę. Wyciągnęła ramiona do przodu i rozciągnęła je. Uznała, że jest gotowa do biegu. Ruszyła wzdłuż ulicy w stronę ulubionego parku znajdującego się za rogiem. Wśród mnóstwa drzew biegło kilkanaście ścieżek splatających się ze sobą, dzięki czemu nie musiała pokonywać za każdym razem dokładnie tej samej trasy. Skupiła się na dźwięku swoich stóp uderzających o bruk w równym, niespiesznym tempie. Mocno zarysowane mięśnie długich łydek i ud rysowały się wyraźnie przez cienki materiał szarych spodni do jogi. Do pracy nóg dołączyły ramiona. Mijała innych amatorów biegania, w większości ze słuchawkami w uszach. Denise jednak wolała cieszyć się odgłosami miasta. Minęła znajomego sprzedawcę ze sklepu spożywczego, który postanowił skorzystać z ładnego wieczoru i przysiadł na ławce przed budynkiem. Pomachała mu, a on odpowiedział uśmiechem i skinieniem głowy. Biegła nadal, a jej długie blond włosy ściągnięte w koński ogon powiewały na wietrze. Po piętnastu minutach truchtu w jednostajnym tempie zobaczyła park, który kusił obfitą zielenią i obietnicą spędzenia czasu w spokoju. Właśnie miała skręcić za róg, w stronę wejścia do swego wielkomiejskiego azylu, kiedy usłyszała pisk opon. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła czarnego SUV-a, pędzącego zygzakiem po jezdni. Ściągnęła jasne brwi patrząc na rozgrywającą się obok niej scenę.
Przebiegło jej przez myśl, że kierowca musiał być pijany. W końcu warunki na drodze były dobre. Spokój okolicy zakłócił dźwięk klaksonów. Hamilton postanowiła zaczekać, aż samochód odjedzie dalej i zatrzymała się. Jednak zamiast skręcenia w następną ulicę, SUV uderzył z impetem w latarnię uliczną. Gdyby kobieta nie zatrzymała się, ale biegła dalej, kierowca prawdopodobnie by w nią uderzył. Denise usłyszała trzask miażdżonej karoserii i syk, który towarzyszył obłokom pary wydobywającej się spod zwiniętej w harmonijkę maski samochodu. Szok ustąpił miejsca adrenalinie i chęci niesienia pomocy. Blondynka sprintem pokonała niewielką odległość między nią a latarnią. Gdy znalazła się już obok samochodu, zajrzała do środka przez szybę. Za kierownicą znajdował się nieprzytomny mężczyzna, na oko trzydziestokilkuletni. Miał rozciętą skroń, prawdopodobnie od uderzenia głową o kierownicę. Denise sięgnęła ręką do klamki, jednak drzwi nie chciały się odtworzyć. Rozejrzała się rozgorączkowanym wzrokiem i przywołała naglącym gestem dłoni postawnego mężczyznę, który stał obok innych gapiów na ulicy. Gdy podszedł do niej, poprosiła:
- Niech pan mi pomoże.
Brunet z całej siły pociągnął za klamkę i drzwiczki otworzyły się ze zgrzytem. Denise odpięła pas bezpieczeństwa, którym opasany był poszkodowany mężczyzna. Otaksowała nieprzytomnego i uznała, że nie będzie w stanie sama uwolnić go z samochodu. Poinstruowała więc swojego towarzysza, jak ma wyciągnąć rannego, żeby zminimalizować ryzyko powstania nowych urazów.
Ułożył go delikatnie na poboczu. Policjantka wyjęła z kieszeni telefon, wybrała numer pogotowia ratunkowego i podała go stojącemu obok mężczyźnie. Podczas gdy brunet odpowiadał na pytania sanitariusza, Denise przystąpiła do udzielenia pierwszej pomocy. Poszkodowany na pierwszy rzut oka oprócz krwawiącej skroni nie miał żadnych innych ran. Kobieta uklękła przy jego boku i sprawdziła, czy oddycha. Usłyszała urywane rzężenie. Ostrożnie odchyliła głowę rannego, aby ułatwić mu oddychanie. Poczuła na ramieniu czyjś dotyk. Odwróciła głowę i zobaczyła bruneta, który wyciągał w jej stronę telefon. Machinalnie schowała go z powrotem do kieszeni. Nie ruszyła się z miejsca nawet o centymetr, czekając na przybycie karetki. Patrzyła na leżącego obok niej mężczyznę i zobaczyła, że się poruszył. Powoli otworzył oczy i zaczął chaotycznie rozglądać się dookoła, nie wiedząc, co się z nim stało. Uśmiechnął się przelotnie, dostrzegając nad sobą twarz Denise. Utkwiła w nim spojrzenie szaro-niebieskich oczu.
- Czy ja umarłem? Anioły w niebie są naprawdę piękne – wykrztusił i na powrót zemdlał.
- Pomoc jest już w drodze – odezwała się, chociaż wiedziała, że jej nie słyszy.

niedziela, 1 marca 2015

Strażniczka - część druga.

Cześć! Poprzednie opowiadanie pisałam z przekonaniem, że ta historia skończy się wraz z ostatnim zdaniem. Jednak zostawiłam sobie furtkę, i to na tyle szeroką, że od razu w mojej głowie pojawił się pomysł na kontynuację. Pomyślcie sami, tyle możliwości... Grzech nie skorzystać, prawda? A że miałam czas, to całość "troszeczkę", ale tylko trochę, się rozrosła, bo do 21 stron. Może trochę przydługie, ale nie dało się inaczej. Proces pisania pochłania naprawdę ogrom czasu, chęci, weny... Żeby nie przedłużać, mam nadzieję, że będzie wam się przyjemnie czytało i liczę, że dacie znać, co sądzicie.

***

Margot otworzyła oczy. Zamrugała gwałtownie i powoli usiadła. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest. Odwróciła głowę i zobaczyła siedzącego nieopodal spokojnie Vincenta, który właśnie zaczął się podnosić. Wiatr się uspokoił. Teraz spokojnie kołysał złote źdźbła trawy. Dziewczyna spojrzała na swoją pierś. W ubraniu widniała dziura, a większa część kamizelki zbroczona była krwią. Ze zdziwieniem spostrzegła, że nie ma żadnej rany. Spojrzała na swego towarzysza, który zdążył już podejść blisko niej, i przypomniała sobie wszystko.
- Co dokładnie zrobiłeś?
- Zmieniłem cię w strażniczkę. Czyż nie tego chciałaś?
- Tak, ale... Jak? Przecież dopiero co stałam, nic się nie wydarzyło, a teraz... to – wskazała palcem dziurawe i zakrwawione ubranie.
- Aby stać się jedną z nas musiałaś umrzeć. A jeśli chodzi o ścisłość, twoje ciało musiało. Teraz znajdujesz się w stanie pośrednim między życiem i śmiercią.
- Rozumiem. Chyba – uśmiechnęła się.
- W takim razie zmywajmy się stąd – podał jej rękę.
- Dokąd? - zapytała zaskoczona?
- Do siedziby strażników słów.
Chwyciła jego wyciągniętą dłoń i podniosła się z ziemi. Vincent przytrzymał ją delikatnie, kiedy się zachciała. Wydawał się być bardzo zadowolony z siebie. Wyszczerzył do niej zęby. Jego twarz nabrała chłopięcego wyrazu. Margot pomyślała, że nigdy wcześniej nie widziała tak pięknego i szczerego uśmiechu. Jego oczy wręcz skrzyły. Splótł jej palce ze swoimi i drgnął. Gdyby Margot w tym momencie mrugnęła, przeoczyłaby ten nieznaczny ruch jego ciała. Nagle poczuła szarpnięcie. Miała wrażenie, jakby wirowała w niebycie. Po jakimś czasie wylądowali twardo na oblodzonej ziemi. Dziewczyna prawie się wywróciła, ale Vincent ciągle nad nią czuwał i podtrzymał ją w porę za łokieć. Puścił jej dłoń, odsunął się tak, aby mogła spojrzeć mu w twarz i oznajmił:
- Witaj w naszym świecie, Strażniczko.
Margot z ciekawością zaczęła rozglądać się dookoła. Wyglądało na to, że znalazła się w jakiejś zimowej krainie. Jak daleko okiem sięgnąć ziemię zasnuwała gruba warstwa zimnego puchu. Dostrzegła nieliczne drzewa, których gołe i cienkie gałęzie pokrywał szron. Mimo tego, że temperatura powietrza z pewnością była minusowa, błękitnooka nie odczuwała zimna. Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, nie odczuwała właściwie niczego. Czuła się w pewnym stopniu komfortowo, zważywszy na to, że jeszcze nie do końca rozumiała kim się stała, i jak od tej pory będzie wyglądała jej egzystencja.
- Cóż, właściwie trochę tutaj pusto – zauważyła.
- Żeby dotrzeć do pałacu, musimy się trochę przejść.
- Pałacu?
- Zobaczysz – wzruszył ramionami.
- Czy tutaj zawsze jest zima?
- Nie. Powinnaś zobaczyć to miejsce na wiosnę lub w lecie. Pięknie tu.
W takim razie nie mogę się doczekać.
Ruszyli przed siebie. Spowalniały ich duże ilości śniegu, przez które musieli się przedrzeć. Vincent szedł przodem, wydeptując dróżkę, aby Margot lepiej się szło. Jego szata prawie całkowicie wtapiała się w otoczenie. Na tle wszechobecnej bieli odcinały się tylko kasztanowe włosy chłopaka, które rozwichrzył wiatr. Maszerowali w ciszy. Jedyny odgłos wydawało ubranie Vincenta, szurające po śniegu. Margot musiała przyspieszyć kroku, żeby nie zostawać za bardzo w tyle. Jej towarzysz szedł na tyle szybko, na ile pozwalał mu śnieg, którego ciągle przybywało. W pewnej chwili Margot zamyśliła się i nie patrzyła pod nogi. Weszła w odcisk buta Vincenta i runęła jak długa twarzą do śniegu. Strażnik najwyraźniej usłyszał jej stęknięcie, kiedy próbowała niezdarnie się podnieść, ponieważ się odwrócił i pomógł jej wstać. Kiedy otrzepała się z białego puchu i odgarnęła za uszy niesforne kosmyki włosów, wznowili marsz. Cała droga zajęła im około pół godziny. Margot z zaskoczeniem stwierdziła, że nie czuje zmęczenia. Miała tyle pytań. Nagle stanęła jak wryta. Doszli do miejsca, gdzie rosło więcej drzew. Układały się w alejkę, która prowadziła do celu ich podróży.


*

Vincent ani trochę nie przesadził, używając słowa „pałac”. Widok, jaki rozpościerał się przed oczyma Margot, zapierał dech w piersi. Takiej siedziby nie powstydziłby się władca jakiegoś bogatego kraju. Błękitnooka zrobiła krok do przodu. Weszła w alejkę utworzoną z nagich drzew, zbliżając się coraz bardziej w stronę budowli. Im bliżej się znajdowała, tym większe robiła na niej wrażenie. Była ogromna. Kształtem przypominała gmachy z dawniejszych czasów, tak powszechnie wówczas stawiane. Zrobiony był z nieskazitelnie białego marmuru. Oczywiście wtapiał się w otoczenie, dlatego dostrzegła go dopiero wtedy, gdy byli już całkiem blisko. Całość budowli tworzyło pięć kondygnacji zwieńczonych również białymi wieżyczkami. Na każdym piętrze znajdowały się kolorowe witraże, zastępujące tradycyjne okna. Vincent szedł tuż za Margot, gotowy w każdej chwili służyć jej pomocną dłonią. Śnieg przestał padać, a wiatr nieco się uspokoił, czyniąc trasę łatwiejszą do pokonania. W końcu, po mozolnym przedzieraniu się przez kilkanaście centymetrów białego puchu, stanęli przed frontowymi wrotami. Margot już miała otworzyć drzwi, jednak Vincent ją powstrzymał, kładąc jej dłoń na ramieniu. Pociągnął ją za rękę i zaczął prowadzić wzdłuż białych murów pałacu.
- Co ty wyprawiasz? – syknęła, wyrywając się.
- Musimy skorzystać z tylnego wejścia.
Cofnęła się kilka kroków i spojrzała na niego nieufnie. Złapał ją za rękę i powiedział błagalnym tonem:
- Proszę, zaufaj mi. Dobrze?
- W porządku – odparła.
  Ciągle miała wrażenie, że coś jest nie tak, ale postanowiła na razie odepchnąć od siebie wątpliwości. W końcu już raz mu zaufała i nie wyszła na tym źle. Dostała to, czego chciała. Skinęła głową na nieme pytanie, które dostrzegła w jego oczach. Po kilku minutach znaleźli się z tyłu pałacu. Dziewczyna zauważyła proste białe drzwi, więc bardzo się zdziwiła widząc, że Vincent, zamiast je otworzyć, kucnął i zaczął rozgarniać rękoma śnieg, jakieś dwa metry od murów potężnego gmachu. Stanęła przed nim z dezaprobatą, splatając ramiona na piersi.
- Co znowu? Czego ty szukasz?
- Powinno być właśnie tu... – wymamrotał do siebie, kompletnie ignorując jej pytanie.
Coraz bardziej zawzięcie grzebał w śniegu.
- Vinnie! – krzyknęła.
- Hmm? – podniósł na nią rozgorączkowany wzrok.
- O co, do cholery, chodzi? Dziwnie się zachowujesz.
- Wszystko w porządku. Znalazłem!
  Margot pochyliła się, aby zobaczyć odkrycie swego towarzysza. Uniosła brwi na widok drewnianej klapy w ziemi. Westchnęła i poddała się.
- Dokąd prowadzi?
- Do pałacowych podziemi.
- Powiesz mi wreszcie, o co chodzi?
- Później. – rozejrzał się uważnie dookoła. – Musimy wejść do środka. Tędy.
  Pociągnął za zardzewiałą kołatkę. Ich oczom ukazała się ziejąca dziura. Wewnątrz było tak ciemno, że nie dało się rozróżnić żadnych szczegółów w znajdującym się pod nimi pomieszczeniu.
- No to do zobaczenia na dole!
  Zanim zdążyła zareagować, Vincent skoczył w przepaść.
- Idioto! Oszalałeś?! – pochyliła się nad krawędzią i spojrzała w dół.
  Gdy jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności, dostrzegła zarys jego postaci.
- Nic mi nie jest! Skacz, złapię cię.
- Mowy nie ma!
- Margot Peterson, ty nadzwyczaj uparta istoto. Czy do tej pory kiedykolwiek dałem ci powód, żebyś mi nie ufała? Zawiodłem cię?
- Nie, ale...
- No dalej, mała. Nic ci się nie stanie. Obiecuję, że cię złapię.
Margot powoli kucnęła nad krawędzią. Dostrzegła błysk zębów Vincenta. Uśmiechał się do niej zachęcająco i wyciągał w jej stronę ręce. Skarżąc się w myślach na to, przez co zmuszona była przechodzić, zacisnęła powieki i powoli odepchnęła się rękami od zamarzniętej ziemi. Jej nogi były w powietrzu i opierała się o powierzchnię tylko na ramionach. Czuła, że dłużej nie utrzyma w takiej pozycji ciężaru ciała, zsunęła się więc najwolniej jak mogła w czarny otwór. Pomieszczenie nie mogło być wysokie, ponieważ już po krótkiej chwili wylądowała w bezpiecznych ramionach Vincenta. Dopiero gdy powiedział, że już może otworzyć oczy, zorientowała się, że zaciska kurczowo palce na jego szacie.
- Wybacz – wymamrotała w jego pierś, palcami wygładzając gruby materiał.
- Nic nie szkodzi. – delikatnie opuścił ją na ziemię.
Gdy dotknęła stopami podłoża, odetchnęła z ulgą.
- Dziękuję – powiedziała – Że mnie złapałeś.
- Głuptasie. Zapomniałaś już, że moim zadaniem jest cię chronić? Nie pozwolę, abyś zrobiła sobie krzywdę. Chociaż może powinnaś zrzucić parę kilo. Jeszcze chwila, a byłbym cię upuścił – wyszczerzył zęby u uśmiechu.
- Głupek – trzepnęła go w ramię.
- Kiedy ja mówiłem poważnie.
- Jasne – prychnęła – Może zamiast mnie irytować, poszlibyśmy wreszcie tam, gdzie chcesz iść?
- Dobry pomysł, ale klapa...
Margot przewróciła oczami
- Podsadź mnie, zamknę ją.
Kucnął, żeby Margot mogła swobodnie usadowić się na jego karku. Przypomniała sobie, że ma na sobie spódnicę, ale to nie była odpowiednia chwila, aby się tym przejmować. Gdy już usadowiła się wygodnie, chwyciła rękami jego barki, a on przytrzymał jej nogi. Wyprostował się. Mogła wyjrzeć na zewnątrz. Wyciągnęła prawą rękę najdalej jak mogła, chwyciła krawędź klapy i zaczęła ciągnąć ją w swoją stronę. Po chwili z trzaskiem opadła na ziemię, przykrywając otwór i odcinając jedyne źródło światła w pomieszczeniu. Margot nie czekała, aż Vinnie się schyli, tylko sama powoli zeszła z jego karku, mocno przytrzymując się rękoma jego barków. Poprawiła spódnicę i odezwała się:
- Gdzie tak właściwie jesteśmy?
- W tunelu. Chodź. Wyjście jest niedaleko.
Chociaż pogrążeni byli w kompletnych ciemnościach, Vincent bardzo pewnie stawiał kolejne kroki naprzód, prowadząc obok siebie Margot za rękę. W pewnej chwili poczuła, że coś przebiegło jej po nodze. Zdusiła krzyk, uświadamiając sobie, że musiał to być tylko szczur. Szli kilka minut, aż poczuła, że idą nieznacznie pod górę. Vincent zatrzymał się i puścił jej rękę. Margot była zdezorientowana, ponieważ nie widziała, co robił. Nie minęło wiele czasu aż na ziemię u jej stóp padł szeroki strumień światła. Zamrugała i spojrzała w górę, na otwór nad ich głowami. Vincent stał na szczeblach stalowej drabinki, która prowadziła ku wyjściu. Zeskoczył zwinnie na ziemię.
- Przynajmniej nie pofatygowali się usunięciem stąd drabiny – mruknął. – Panie przodem? –
wskazał jej drogę ku wyjściu na powierzchnię,
Margot długo się nie zastanawiała. Chciała już wyjść z tych ciemności. Czuła się bardzo niepewnie, nie mogąc polegać ma wzroku. Vincent stał tuż obok drabiny, a promienie światła rozświetliły jego twarz. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego przelotnie i chwyciła palcami obu rąk zimne stalowe szczeble. Zaczęła wspinać się na górę, po raz kolejny przeklinając swoją spódnicę. Była szalenie niepraktyczna i doprowadzała ją do szału. Dobrze chociaż, że miała związane włosy. Nie musiała co chwilę odgarniać niesfornych kosmyków z twarzy. Miała nadzieję, że Vinnie załatwi dla niej strażniczą szatę. Mundurek Gryfonów nadawał się już tylko do wyrzucenia, a przynajmniej jego górna część. Pokonała jeszcze kilka szczebli i wygramoliła się na powierzchnię. Niedługo obok niej pojawił się Vincent, zamykając za nimi klapę w białej podłodze.

*

Margot uważnie rozglądała się po pomieszczeniu. Wszystko było białe: kamienna posadzka, skórzane meble. Gdzieniegdzie można było dostrzec złote akcenty. Jedynym nie-białym elementem w pokoju były półki pełne książek, zrobione z ciemnego drewna, stojące pod każdą ze ścian. Były tak wysokie, że sięgały wysokiego, łukowatego sklepienia. Dziewczyna domyśliła się, że właśnie stała w bibliotece strażników słów. Palce aż ją świerzbiły, aby podejść i pogładzić palcami grzbiety książek. Jednak powstrzymała się. Zbiory wyglądały na bardzo stare i kruche. Bała się, że ledwie jednym dotknięciem sprawi, że cenne księgi obrócą się w pył. Z zamyślenia wyrwało ją chrząknięcie Vincenta. Odwróciła się w jego stronę.
- Imponujące, prawda?
- Tak... – nie mogła już dłużej wytrzymać. Podeszła do najbliższej półki i dotknęła delikatnie opuszkami palców czerwonego, skórzanego grzbietu książki, która znajdowała się na wysokości jej twarzy.
- Są stare, owszem, ale nie sądzę, aby mogły się rozpaść od samego dotyku – odezwał się Vincent z drwiną w głosie, patrząc, z jakim namaszczeniem Margot obchodziła się ze znajdującymi się na półkach książkami.
- To dobrze, bo mam zamiar przewertować chociaż jedną z nich. Oczywiście, jeśli mogę.
- Chyba i tak bym cię nie powstrzymał. Nie krępuj się.
Wyciągnęła z półki książkę, której grzbiet gładziła kilka chwil temu. Spojrzała na okładkę i zmarszczyła brwi na widok dziwnych złotych znaków wytłoczonych w skórze.
- Co to za znaki?
- Starożytne runy. Wszyscy strażnicy się nimi posługują. Mają tak powszechne dla nas zastosowanie, jak łacina w twoim świecie w przeszłości. Każda z ksiąg, którą tu widzisz, napisana jest za pomocą run.
- Ciekawe...
Z książką w dłoni usiadła na białej skórzanej kanapie ze złotym wykończeniem. Założyła nogę na nogę i otworzyła ją mniej-więcej w środku. Obok ogromu niezrozumiałego dla niej tekstu dostrzegła ilustrację człowieka w mnisim habicie. Mężczyzna miał taki sam strój jak Vincent, pomyślała więc, że patrzy na strażnika słów. Stał w bojowej pozycji, a w dłoni dzierżył miecz i zamierzał się na niewidocznego przeciwnika. Vincent usiadł obok niej i ciekawie zaglądał jej przez ramię.
- Ta książka zawiera opisy rodzajów broni, jakich mogą używać strażnicy, oraz niektóre pozycje sztuk walki.
- Sztuk walki? To strażnicy nie skupiają się tylko na ochronie łączników?
- Zazwyczaj tak, jednak niektórzy z nas uczą się walki. To jednostki specjalne, a ich zadaniem jest pilnowanie porządku w kwaterze głównej. To mistrzowie w swoim fachu. My tu gadu-gadu, a ja prawie zapomniałem, po co tu przyszliśmy.
Faktycznie, Margot była tak pochłonięta oglądaniem księgi, że zapomniała zapytać Vinniego, jaki właściwie był ich cel. W końcu nie mogli przyjść tu bez powodu.
- Miałam cię o to zapytać, ale zapomniałam... Więc?
- Chodź, musimy przejść do innego pokoju.
Błękitnooka wstała z sofy i odłożyła książkę na miejsce. Vincent czekał już na nią przy drzwiach z gładkiego drewna pomalowanego na biało. Kiedy podeszła do niego, uchylił drzwi i przepuścił ją pierwszą. Nie zdziwiła się, kiedy postawiła stopy w kolejnym białym pomieszczeniu. Jak widać strażnicy wręcz kochali nieskazitelną biel. Jednak pokój był mały w porównaniu do biblioteki. Pod ścianami stały, oczywiście w białym kolorze, niskie szafki. Oprócz nich i stojącego na środku posadzki dziwnego urządzenia nie znajdowało się tam nic innego. Margot nie umiała nazwać osobliwej maszyny. Nie wiedziała też, do czego może służyć. Nad rzeźbionym w tajemnicze znaki porcelanowym postumencie unosiła się wirująca kula energii, na pierwszy rzut oka wypełniona wodą. W środku kuli unosiły się swobodnie runy. Margot rozpoznała kilka z nich. Takie same widziała w książce. Vincent podszedł do machiny i z nostalgią malującą się na twarzy włożył rękę do środka kuli. Runy zareagowały na jego obecność i zaczęły krążyć wokół jego rozczapierzonych palców.
- Witaj, Mayrese – powiedział z czułością.
Kula zawirowała i Margot dostrzegła runy układające się w jakieś słowa.
- Ciebie też dobrze spotkać.
- Mayrese? O co tu chodzi? – Margot wtrąciła się, zaburzając dziwaczne porozumienie, jakie Vincent nawiązał z tą dziwną machiną.Strażnik powoli wyciągnął dłoń z wirującej sfery energii i odwrócił się w stronę Margot, która stała za jego plecami, nic nie rozumiejąc.
- Mayrese to urządzenie obdarzone sztuczną inteligencją. Pomaga nam znaleźć łączników, którzy nie mają jeszcze opiekunów. Prowadzi także dane wszystkich ludzi, którzy są narażeni na wniknięcie do obcego świata. Porozumiewa się z nami za pomocą runów, co przed chwilą widziałaś. Potrzebujemy jej pomocy.
- W czym ma nam pomóc?
- W odnalezieniu osoby, za której ochronę będziesz odpowiedzialna, oczywiście.
- Więc po to tu przyszliśmy?
- Tak. Jednak musimy się pospieszyć. Mayrese udzieli mi niezbędnych informacji, a ty w tym czasie...
Podszedł do jednej z białych szafek, pochylił się i otworzył drzwiczki. Otaksował wzrokiem postać Margot, po czym zaczął grzebać w rzeczach, które znajdowały się w środku. Po chwili wyprostował się ze strażniczą szatą w dłoni.
- Wydaje mi się, że możesz tego potrzebować – mrugnął do niej i rzucił w jej kierunku biały habit, który dziewczyna złapała w ostatniej chwili.
- To świetnie, ale gdzie mogę się przebrać?
- Hmm... – Vincent podrapał się po głowie. Tutaj. Odwrócę się. Nie mamy czasu, aby szukać dla ciebie ustronnego miejsca.
- W porządku.
Margot z westchnieniem rozprostowała schludnie złożoną szatę. Oceniła ją i uznała, że będzie pasować. Vincent odwrócił się do niej plecami i zaczął nucić pod nosem nieznaną dla dziewczyny melodię. Najszybciej jak mogła zaczęła zdejmować zabrudzoną krwią kamizelkę i koszulę. Po chwili do skotłowanych na podłodze ubrać dołączyła znienawidzona spódnica oraz podkolanówki. Obejrzała się krótko przez ramię na Zrzędę, jednak nadal stał grzecznie ze wzrokiem wbitym w ścianę. Włożyła przez głowę obszerną płachtę grubego materiału i poprawiła go na sobie. Teraz czuła się jak pełnoprawna strażniczka. Zanim dała znak Vincentowi, że jest już gotowa, zdjęła z włosów gumkę, pozwalając im swobodnie opaść na plecy i przeczesała je palcami. Miała nadzieję, że wygląda znośnie. Wiedziała, że w tej chwili są ważniejsze kwestie niż zewnętrzna aparycja, jednak ciągle była sobą. No, półmartwą wersją siebie. W dodatku należała do strażników słów.
- Gotowe, Zrzędo – odezwała się.
Vincent odwrócił się i posłał jej ten piękny uśmiech, który tak polubiła.
- Proszę, strażniczka pełną parą.
- Owszem. Masz te informacje?
- To nie zajmie długo. W międzyczasie, czy mogłabyś wrzucić swoje dawne ubranie do jednej z szafek?
- Jasne.
Gdy schludnie złożony mundurek Gryfonów spoczywał już na stercie białych habitów w jednej z szafek, Margot zdążyła zaobserwować sposób, w jaki Vinnie pozyskiwał informacje od Mayrese. Ponownie włożył rękę do kuli energii i cichym głosem przemawiał do maszyny. Błękitnooka myślała, że tak jak poprzednio, runy będą układać się z zdania. Jednak ku jej zdziwieniu z postumentu, nad którym unosiła się pulsująca energia wypadła kartka papieru zapisana runicznym pismem. Vincent pochylił się i podniósł ją z podłogi.
- Teraz mamy wszystko, czego nam trzeba – wsunął papier do obszernego rękawa. – Chodźmy.
Margot skinęła głową. Ostatni raz spojrzała na Mayrese i ruszyła w stronę drzwi. Vincent szedł kilka kroków przed nią. Otworzył drzwi i... stanął oko w oko z jednym ze strażników.
- Proszę, proszę. Wygnaniec wrócił. Witaj, Vinnie. – powiedział z nieprzyjemnym uśmiechem.
- Vincent? – Margot rzuciła mu zaniepokojone spojrzenie. – O co tu chodzi?
- Witaj, śliczna. Nie przedstawisz mnie, przyjacielu?
- Zostaw ją w spokoju, Felixie.
Przybyły strażnik, Felix, jak nazwał go Vincent, przekrzywił lekko głowę i przyjrzał się jej dokładnie. Był potężnej postury. Na twarzy z ostrymi rysami widniała blizna, która biegła od nasady włosów, poprzez lewe oko, aż po kącik wąskich ust. Miał długie, brązowe włosy zebrane w kucyk na karku. Wbił w nią ostre spojrzenie szarych oczu, a właściwie oka, ponieważ drugiego, naznaczonego blizną, nie było. Zacisnął kwadratową szczękę, na powrót skupiając uwagę na Vincencie. Mocno chwycił jego ramię i wcisnął go w ścianę. Margot stała z tyłu, zdezorientowana. Nie wiedziała co robić. Widać było, że nie miał dobrych zamiarów.
- Ostrzegałem cię, żebyś więcej się tu nie pokazywał. Wiedziałem, że Staruszek nie powinien puszczać cię wolno. Z upływem czasu stał się bardzo pobłażliwy. Teraz proszę! Powtarzamy błędy, co? Sytuacja z Violet niczego cię nie nauczyła? Vinnie, Vinnie... – zacmokał i pokręcił głową. – Co ja mam z tobą zrobić, co?
- Możesz nawet mnie zabić, śmiało. Ale puść dziewczynę. O niczym nie wie. – Vincent wbił twarde spojrzenie w swojego oprawcę.
- Czyżby? Może sama mi powie? Hej, mała! - zwrócił się do Margot. – Powiedz mi grzecznie, jakiej sztuczki użył twój przyjaciel, żeby cię tu zwabić?
- Żadnej, sama tego chciałam. Nie rób mu krzywdy – popatrzyła na Felixa, czując nagły przypływ odwagi. A może podziałała tak na nią adrenalina.
- Ciekawe... Odważna z ciebie dziewczyna, laleczko. Ale to bez znaczenia. Doigrałeś się, Vincent. Tym razem zapłacisz, i twoja nowa przyjaciółka też.
Korzystając z chwili, kiedy uwaga Felixa była skupiona na Margot, Vincent wyciągnął nieznacznie dłoń i zaczął przyciągać do niej energię. Prawie zebrał jej odpowiednią ilość, ale nagle Felix wbił w niego czujne spojrzenie i chwycił go za nadgarstek. Margot usłyszała dźwięk pękającej kości. Jej towarzysz krzyknął z bólu.
- Nie ze mną te numery, przyjacielu. Potrafię wyczuć kumulowaną energię. Zapomniałeś już?
- Idź do diabła – rzucił Vincent przez zaciśnięte zęby.
- O nie, jeszcze się tam nie wybieram. Za to ty go spotkasz i to już wkrótce – uśmiechnął się.
Margot właśnie otwierała usta, aby zapytać, kim jest Violet, co takiego zrobił Vincent i dlaczego został nazwany wygnańcem, ale usłyszała z oddali kobiecy, stłumiony głos:
- Felix? Co ty tam robisz tyle czasu? Miałeś przecież przynieść tylko jedną, głupią...
Kobieta nie dokończyła zdania. Właśnie stanęła w progu pomieszczenia i otworzyła usta z zaskoczenia. Drgnęła na widok intruzów. Odrzuciła za ramię długie do pasa, brązowe włosy. W szmaragdowych oczach pojawiła się chęć walki. Miała owalną twarz i oliwkową cerę. Pełne usta wykrzywiła w drwiącym uśmieszku. Zmarszczyła nos, kiedy prosta grzywka opadła jej na oczy. Odrzuciła ją na bok zniecierpliwionym ruchem głowy. Chociaż to nie był czas na zastanawianie się, Margot pomyślała, że ci dwoje w ogóle do siebie nie pasują. Tak bardzo różnili się od siebie. Ona piękna, on – groteskowy i przerażający. Błękitnooka nie mogła oderwać od niej wzroku. W jej wysokiej postaci było coś władczego, wzbudzającego szacunek. Odwzajemniła spojrzenie, patrząc na nią z pogardą.
- Proszę, proszę – zakpiła – Braciszek wrócił!
- Ireland. Już myślałem, że tylko ja się dziś zabawię. – Felix odezwał się do niej.
- Przykro mi, że cię rozczaruję, mój drogi. Też mam ochotę na odrobinę rozrywki. Tak długo nic już się nie działo. Myślałam, że umrę z nudów. Bardzo miło z twojej strony, Vincencie, że przyprowadziłeś do nas nową znajomą! Widzę, że już zrobiłeś swoje. Zawsze miałeś gdzieś nasze zasady. Zatęskniłeś za Violet, co?
- Nie mieszaj w to Violet i nie porównuj jej z Margot! Nie mają ze sobą nic wspólnego! –
Vincent szarpnął się, jednak jego wysiłki spełzły na niczym. Felix był zbyt silny.
Ireland podeszła do Margot i pozornie po przyjacielsku położyła jej dłoń na ramieniu, skutecznie ją tym gestem unieruchamiając. Niby od niechcenia zaczęła się bawić jej włosami, nawijając na palec jeden z długich, czarnych loków. Błękitnooka próbowała się wyszarpnąć, jednak szatynka trzymała ją mocno. Vincent widząc to aż zatrząsł się z wściekłości. Gdyby jego wzrok mógł zabijać, Ireland niechybnie padłaby martwa w ciągu sekundy.
- Masz mnie. Jej w to nie mieszaj.
- Co ty na to, żebym urządziła sobie miłą pogawędkę z twoją przyjaciółeczką? Może byłaby tak miła i powiedziałaby mi, po co tu przyszliście? Jestem pewna, że się dogadamy. Prawda, Margot? – zaszczebiotała i wybuchnęła szaleńczym śmiechem.
Margot nic nie odpowiedziała. Myślała gorączkowo, co może zrobić. Sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz bardziej niekorzystna. Poza tym, im dłużej tkwili tak unieruchomieni, tym bardziej wzrastało ryzyko, że dołączy do nich więcej strażników, a wtedy już byliby na straconej pozycji. „Co robić? Co ja mogę zrobić?” – myślała, jednak w jej głowie nie pojawiała się żadna przydatna myśl. Poczuła szarpnięcie.
- Co z tobą? Niemowa?
- Cóż, twoja osoba nie zachęca do rozmowy – wyrwało jej się, zanim zdążyła ugryźć się w język.
Ireland nie skomentowała tego słownie. Za to wymierzyła jej mocny policzek. Margot miała ochotę potrzeć dłonią piekące miejsce, ale się powstrzymała. Nie chciała okazywać bólu. Starała się zachowywać maksymalny spokój. Przypomniała sobie ilustrację w czerwonej księdze. Gdyby udało jej się przywołać jakąkolwiek broń... Widziała, jak Vincent próbował to zrobić, jednak Felix go powstrzymał. Ireland pewnie też zorientowałaby się w porę, co się święci. Chyba, że... Margot wpadł do głowy pewien pomysł. „Warto zaryzykować” – pomyślała. Poruszyła wolną od żelaznego uścisku ręką tak, że obszerny rękaw szaty całkowicie zakrył jej dłoń. Spojrzała na Ireland. Zdawała się niczego nie zauważyć. Zacisnęła pięść tak mocno, że aż poczuła paznokcie wbijające się jej w skórę. Nie zwracała uwagi na ból. Była całkowicie skoncentrowana na tym, co robiła, jednocześnie obserwując swojego oprawcę, w celu upewnienia się, że ta niczego nie wyczuła. Najwolniej jak potrafiła, Margot zaczęła przywoływać do swojego przedramienia cząsteczki energii. Robiła to pierwszy raz, dlatego nie wiedziała, czy zadziała. Wyobraziła sobie maleńkie złote drobinki, które lecą w jej stronę. Poczuła na skórze delikatne mrowienie. Wiedziała, że idzie w dobrym kierunku.
Następnym krokiem było wyobrażenie sobie krótkiego sztyletu, który zmieściłby się w rękawie habitu, niezauważony. W zaciśniętej pięści poczuła chłód metalu. Udało jej się! Przybrała obojętną minę, aby nie dać po sobie niczego poznać. W środku jednak była z siebie dumna. Z powodzeniem wykorzystała moc, która została jej dana w momencie przemiany w strażniczkę. Czekała na odpowiedni moment. Vincent znowu zaczął się szarpać, ciągle bez powodzenia. Ireland odwróciła się w jego stronę. Margot tylko na to czekała. Zebrała w sobie całą siłę, jaką posiadała, i wyszarpnęła się z uścisku szatynki. Uwolnioną ręką chwyciła ją za ramię, a trzymanym w drugiej ręce sztyletem zadała cios. Trafiła w środek pleców. Broń nie weszła zbyt głęboko, na szczęście dla Margot, która nie miała czasu na zmaterializowanie kolejnego sztyletu. Ireland zastygła w bezruchu, z bólu i zaskoczenia. Czarnowłosa wyszarpnęła ostrze z pleców zielonookiej i korzystając z ciągłego szoku, jaki ją ogarnął, rzuciła się ku wyjściu. Felix obserwował swoją towarzyszkę ze zdziwieniem.
- Vincent! – wrzasnęła Margot, rzucając mu broń.
Modliła się, aby ją złapał. Na szczęście z gracją chwycił krótką rękojeść i nie wahając się ani na chwilę, wbił ostrze w bark Felixa, który wpatrywał się w Ireland rozszerzonymi oczyma. Brunet zawył z bólu i puścił towarzysza Margot. Ten wykorzystał okazję i rzucił się ku błękitnookiej.
- Zuch dziewczyna! Teraz biegnij i pod żadnym pozorem się nie zatrzymuj! Będę tuż za tobą!
Margot rzuciła się do ucieczki. Z impetem wpadła do biblioteki i co sił w nogach pognała w stronę klapy w podłodze. Nie oglądała się za siebie. Bała się, że nieprzyjemna dwójka już się pozbierała i zaczęła ich gonić. Uklękła na białej posadzce i pociągnęła za kołatkę. Jej oczom ukazał się ciemny otwór, który teraz nie napawał jej niechęcią. Najszybciej jak mogła, zeszła po stalowej drabince. Miała się nie zatrzymywać, ale musiała sprawdzić, czy Vincent za nią biegł. Odwróciła się i odetchnęła z ulgą. Właśnie zeskoczył na ziemię. Nie zawracał sobie głowy korzystaniem z drabiny. Wyminął Margot i chwycił ją za rękę. Prowadził ją bardzo szybko przez pogrążony w kompletnych ciemnościach tunel. W końcu się zatrzymał.
- Widzę klapę. Podniosę cię, a ty ją otworzysz. Tak, jak poprzednio ją zamknęłaś, okej?
- Tak.
Tak samo jak wcześniej, Margot wdrapała się na jego plecy. Myślała, że to spódnica jest niepraktyczna. Musiała podwinąć szatę. Dopiero wtedy mogła się swobodnie poruszać. Gdy już była na odpowiedniej wysokości, z całej siły uderzyła obiema rękami w spód klapy. Kawał starego drewna z trzaskiem odskoczył od ziemi i wylądował na śniegu. Wnętrze tunelu zalało mroźne, zimowe światło. Vincent podrzucił Margot do góry, sprawiając, że wylądowała w śniegu na powierzchni.
- Co ty wyprawiasz? – zapytała, podczołgując się do krawędzi otworu.
- Mam nadzieję, że miałaś miękkie lądowanie. Tak czy siak musiałbym cię podsadzić. Wykorzystałem szybszy sposób.
- No dzięki. Nie ma to jak rzucanie mną jak jakąś szmacianą lalką.
- Na dąsy będzie czas później. Nie wiem na jak długo ich zatrzymaliśmy.
Margot zastanawiała się, w jaki sposób Vincent zamierza wydostać się na powierzchnię. Wyciągnął rękę, w której w mgnieniu oka pojawiła się drabina, taka sama, jak przy wejściu do pałacowej biblioteki. Była zaskoczona, że umie materializować przedmioty tak szybko. Jej samej zajęło to dużo więcej czasu. Najwyraźniej praktyka czyni mistrza, i to w każdej dziedzinie. Szybko oparł drabinę o krawędź klapy i już po chwili stał obok Margot, która zdążyła się już podnieść. Mimo nadziei Vincenta jej lądowanie nie było miękkie. Lekko się poobijała. Udawała, że wszystko z nią w najlepszym porządku. Zdobyła się nawet na lekki uśmiech.
- Nie mam dobrych wieści. W promieniu kilometra stąd nie można się teleportować.
- Czyli... Musimy biec, tak?
Skinął głową. Rzucili się przed siebie na prosto od miejsca, gdzie stali. Margot czuła, że opuszczają ją siły. Nie myślała, że zdoła wykrzesać z siebie jeszcze choć odrobinę energii, ale jakimś sposobem ciągle biegła, mając przed oczami plecy Vincenta. Śnieg utrudniał im ucieczkę, jednak przeprawa była lżejsza niż wtedy, kiedy przybyli do świata strażników. Ktoś za nimi ryknął: „Stać! Zatrzymać się!”, co sprawiło, że dziewczyna poczuła w sobie nowe pokłady energii. Przyspieszyła kroku. Biegła najszybciej, jak mogła. Cała ucieczka od momentu wyjścia z tunelu nie trwała więcej niż piętnaście minut. W końcu, po minięciu jednego z rzadko rosnących drzew, Vincent padł na kolana do śniegu. Zaniósł się szczerym, radosnym śmiechem.
- Udało nam się! Udało!
- Nie chciałabym psuć ci dobrego nastroju, jednak ciągle nie jesteśmy bezpieczni. Wynośmy się stąd.
- Jak sobie życzysz, księżniczko. Chodź. – Podniósł się z kolan i podał jej rękę.
- Co z twoim nadgarstkiem?
- Nasze rany szybko się goją. Już wszystko w porządku.
Jak poprzednim razem, gdy chwyciła jego dłoń, poczuła nieznaczny ruch jego ciała. Już po chwili wirowali w niebycie, zostawiając za sobą zimową krainę strażników słów.

*

Uderzyli stopami o twardy, brukowany chodnik. Margot zachwiała się. Odnotowała w pamięci, aby poćwiczyć teleportację. Przydałyby się też korepetycje z lądowania... Od rozbicia sobie twarzy o czarny asfalt uratował ją Vincent, który jak zwykle był bardzo czujny i w porę ją podtrzymał. Gdy już stała pewnie na nogach, głęboko odetchnęła. Udało im się. Naprawdę im się udało. Uśmiechnęła się od ucha do ucha. Jej towarzysz odwzajemnił się jej tym pięknym uśmiechem, „jej uśmiechem”, jak go nazwała. W miejscu, w którym się znaleźli, zapadła już noc. Margot rozejrzała się dookoła, ale nie rozpoznała okolicy.
- Gdzie my jesteśmy?
- W Londynie.
- Poważnie? Nie poznaję tego miejsca.
- Najwidoczniej to jedna z uliczek, gdzie nigdy nie byłaś.
- Jak się domyślam, gdzieś tutaj mieszka dzieciak, którym będę się opiekować, mam rację?
- Jak zwykle domyślna – Vincent uśmiechnął się półgębkiem.
- Tylko nie myśl sobie, że o wszystkim zapomniałam i że uda ci się mnie zbyć. Czeka nas długa rozmowa, Zrzędo.
Vincent skrzywił się i westchnął ciężko. Nie miał ochoty rozmawiać o tym, co wydarzyło się w przeszłości. Dobrze jednak znał Margot i wiedział, że tak czy siak wszystko jej powie. Nie należała do osób, które łatwo odpuszczają.
- W porządku. Ale najpierw musisz kogoś poznać.
- Gdzie mieszka? – zapytała krótko.
- Stoimy przed jej domem.
Margot obejrzała się przez ramię i otaksowała wzrokiem niewielki domek jednorodzinny. W mroku nie umiała ocenić, jakiego był koloru, jednak sprawiał miłe wrażenie. Zwykły, trzypiętrowy dom na przedmieściach.
- Na imię ma Miranda Brown. Z informacji dostarczonych przez Mayrese wynika, że jest zwykłą, miłą dziewczyną. Unika konfliktów, rówieśnicy ją lubią. Ot, zwykła piętnastolatka.
- Chciałeś powiedzieć: nudna piętnastolatka.
- Nie przesadzaj. Twoje życie też nie było specjalnie ekscytujące.
- Hej! – pacnęła go w głowę. Miałam ciekawe życie. Te całonocne imprezy, chłopcy, konflikty z nauczycielami...
- Na pewno mówisz o sobie? - Vinnie zmarszczył brwi.
- Ach, zapomniałam, że nie masz poczucia humoru. Wybacz, Zrzędo.
Na widok jego nadąsanej miny parsknęła śmiechem.
- Okej, okej. Co jeszcze powiesz o Mirandzie?
- W szkole osiąga dobre wyniki. Mieszka z rodzicami, starszym bratem i młodszą siostrą.
- W porządku. Zatem chodźmy ją poznać.
- Pamiętasz, że pod żadnym pozorem nie możesz się ujawnić?
- Oczywiście. Możemy? wskazała furtkę od bramy okalającej działkę Brownów.
- Chwileczkę. Mam jeszcze jedno rzecz do zrobienia.
Z obszernego rękawa wyciągnął, teraz już nieco sfatygowaną, kartkę od Mayrese. Zajęła się ogniem w jego palcach. Upuścił płonący arkusik papieru i patrzył jak spada na ziemię. Nim dotknął chodnika, została po nim tylko kupka popiołu, którą zaraz rozwiał delikatny wietrzyk.
- No, teraz możemy iść.
Wyciągnął rękę w jej stronę, ale Margot pokręciła głową. Zacisnęła powieki i mocno się skoncentrowała. Myślała intensywnie o miejscu, w którym obecnie przebywała Miranda. Jej ciało zadrżało i po chwili poczuła, jak jej stopy odrywają się od bruku, a ona sama zaczęła wirować w czasoprzestrzeni, by po chwili zaliczyć epicki upadek życia. Wyłożyła się ciężko jak długa na drewnianej podłodze. Po chwili usłyszała nad sobą Vincenta, zanoszącego się głośnym śmiechem.
- Ha ha, bardzo śmieszne, naprawdę – stęknęła Margot, dźwigając się do pozycji stojącej.
Vincent starał się bezskutecznie opanować chichot. Minęło kilka minut, zanim zdołał się uspokoić.
- Jak na pierwszy raz było całkiem dobrze. Niektórzy przy lądowaniu tracą ręce czy nogi. A niektórzy – zrobił dramatyczną pauzę. Już na zawsze gubią się w czasoprzestrzeni i krążą zamknięci w sferze między światami. Przez wieczność – otworzył szerzej oczy.
- Zalewasz. Chcesz mnie tylko przestraszyć – prychnęła Margot, nie była tego jednak taka pewna.
- Nie kłamię. Powiedziałbym: Sama się przekonaj, ale raczej nie da się wywołać takich efektów na życzenie.
- Uważaj, bo bym spróbowała, jakby się dało. Od razu. Byłabym pierwsza w kolejce!
- Tak, tak... A na poważnie, nic ci nie jest?
- Czuję się normalnie.
- To dobrze.
Zaczęli rozglądać się po pokoju, w którym się znaleźli. Był mały. Większą część powierzchni zajmowało duże łóżko. Pozostałymi meblami było biurko, na nim laptop, szafa i komoda, z porozrzucanymi na niej rzeczami osobistymi. Margot szukała wzrokiem książek, ale ani jednej nie było na widoku. Skoro Miranda nie czytała, to czego u niej szukała? Postanowiła jednak nie skreślać przedwcześnie dziewczyny. Podeszła do łóżka, w którym spała. Miała krótkie, sięgające brody blond włosy, ze ściętą na prosto grzywką opadającą na oczy. Mała miała spokojny sen, leżała bez ruchu, z rozluźnioną twarzą. Usta co chwila wykrzywiała w delikatnym uśmiechu, jakby śniło jej się coś miłego. Błękitnooka pokusiła się i wyciągnęła rękę, odgarniając szybkim ruchem grzywkę z oczu Mirandy. Dziewczyna poruszyła się lekko, jakby poczuła dotyk strażniczki. Margot poczuła przywiązanie do Mirandy, chociaż dopiero co zobaczyła ją po raz pierwszy. Stałam się świadoma odpowiedzialności, jaka na nią spadła. Bezpieczeństwo blondynki leżało od tej chwili w jej rękach. Pomyślała, że to niesamowite, jak silne więzi odczuwają strażnicy ze swoimi łącznikami. Była ciekawa, czy to samo czuł Vinnie w stosunku do niej, ale nie miała powodów, aby myśleć, że było inaczej. Odwróciła się do niego. Patrzył na nią z czułością.
- Już to poczułaś, prawda?
- Tak, to niesamowite! Czuję tę więź, jaka się między nami wytworzyła.
- Pokochasz ją. Każdy strażnik bardzo mocno przywiązuje się do człowieka, którego pilnuje.
Margot zamyśliła się. Zastanawiała się nad więziami pomiędzy strażnikami a ludźmi. Ciekawa była, jak bardzo są silne. Jak długo Vincent się nią opiekował? Od czasu, kiedy sięgnęła po swoją pierwszą książkę? Musiał okropnie się nudzić, śledząc każdy jej krok. A ona o tym nie wiedziała. Nagle coś sobie uświadomiła.
- Co z tobą będzie? Przecież nie jestem już człowiekiem.
- Jeśli chodzi o opiekę nad tobą, to nie czuję się zwolniony z pracy. Nadal będę nad tobą czuwał, głuptasie. Jesteś silna, mądra i niezależna, ale i tak czuję, że powinienem cię strzec. Chociaż teraz, kiedy jesteś już świadoma mojej obecności, będzie to dla mnie ciężki kawałek chleba. Będę musiał mierzyć się z twoimi humorami, sarkazmem...
- Nie jestem chyba aż taka okropna, co? zapytała ze śmiechem.
- Nie, nie jesteś.
- Opowiesz mi o Violet?
Vincent cały się spiął.
- Jeśli nie chcesz, nie mów. Zrozumiem.
- Nie... to było dawno temu. Wydarzenia z przeszłości nie powinny tak na mnie wpływać.
Margot przysiadła na ramie łóżka. Jej towarzysz oparł się o biurko. Na niebie chmura odsłoniła na moment księżyc. Blada poświata wpadła przez okno, oświetlając przelotnie twarze wpatrujących się w siebie strażników.
- W takim razie mów. Słucham – Margot zachęciła go łagodnie.
- Nie jesteś pierwszą osobą, którą się opiekowałem. Miała 17 lat, kiedy zacząłem nad nią czuwać. Była piękna. Patrzyła na świat dużymi, brązowymi oczami, w których można było dostrzec inteligencję. Jej nos pokrywały małe piegi. Długie blond włosy zwykle nosiła zaplecione w francuski warkocz. Była wielką fanką Tolkiena. Na półce w jej pokoju stała trylogia „Władcy Pierścieni” i jakieś specjalne wydanie „Hobbita”. Pewnego dnia po raz kolejny sięgnęła po którąś z książek. Zdaje się, że to był „Hobbit”. Lubiłem patrzeć, jak czyta. Ten wyraz maksymalnego skupienia na jej twarzy... Nie byłem wystarczająco czujny. Wypowiedziała słowa: „Chciałabym znaleźć się w tamtym świecie. Życie w nim na pewno byłoby bardziej ekscytujące niż moje własne.”. Za późno zareagowałem. Zwykle otwarcie wrót trwa dłuższą chwilę niż zajęło to tamtego dnia. Znalazła się tam, gdzie chciała być. Od razu za nią podążyłem, przestraszony, że coś jej się stanie. Zastałem ją kompletnie oszołomioną w środku lasu. Podobnie jak ciebie. Musiałem się ukazać. Powiedziałem jej wszystko to, co tobie. Podobnie jak ty nie chciała wracać od razu. Pozwoliłem jej na to. Patrzenie, jakie szczęście sprawia jej przebywanie tam sprawiało, że sam czułem to szczęście. Sprawiłem, że wszyscy dookoła uważali ją za jedną z elfów. Wyglądała jak jedna z tych fantastycznych istot, kiedy kręciła się między drzewami w zielonej szacie i kwiatami wplecionymi we włosy. Napotkała Bilba i krasnoludy, kiedy wybierali się na swą wyprawę. Ukazała się im przy jednej z dróżek. Zachwyceni jej widokiem, zatrzymali się na krótki czas w tamtej okolicy. Urządzili sobie ucztę. Zachwycona Violet zaczęła tańczyć na polanie. W pewnym momencie upadła na trawę. Przerażony podbiegłem sprawdzić, co się stało. Ktoś trafił ją z łuku. Nie zauważyłem, kto oddał strzał. Dostała w brzuch, rana okropnie krwawiła. Przestraszone krasnoludy rozpierzchły się na wszystkie strony. Nie wiedziałem, co robić. Czułem, że umiera w moich ramionach. Nie mogłem tak po prostu pozwolić jej odejść, więc... Zmieniłem ją w strażniczkę. Gdy się przebudziła, zabrałem ją do naszego świata. Była zachwycona widokiem pałacu. Trafiliśmy tam w lecie, więc dookoła wszystko tętniło życiem. Naiwny wprowadziłem ją frontowymi drzwiami. Byłem pewny, że zrozumieją, kiedy tylko im wyjaśnię. Nie zrozumieli. Między mną a jednym ze strażników wywiązała się walka. Byłem zajęty bronieniem się. Straciłem Violet z oczu. W końcu ją dostrzegłem. Stała przed naszym przełożonym. Myślę, że to odpowiednie dla niego określenie. To on ustala zasady, jest najważniejszym ze strażników i przebywa na stałe w pałacu. Dał znak, żebyśmy zaprzestali walki. Stanąłem przed nim, obok Violet, która nie odzywała się nawet słowem. Zacząłem się tłumaczyć. Przerwał mi. Wiedziałem, że złamałem najważniejsze prawo. Okolicznościami łagodzącymi dla mnie okazał się fakt, że nie działałem z egoistycznych pobudek. Jednak był nieugięty, kiedy prosiłem o łaskawość dla Violet. Wydał na nią wyrok śmierci, a mnie skazał na wieczne wygnanie. Już nigdy miałem nie pokazać się w naszym świecie. W ramach rekonwalescencji pozwolił mi zająć się tobą. Mayrese przekazała mi wszystko, co powinienem wiedzieć. Nie mając już czego tam szukać, wyszedłem z pałacu. Do moich uszu dobiegł szloch Violet. Kiedy się odwróciłem zobaczyłem jej pełne błagania spojrzenie. Na moich oczach Felix przebił jej serce mieczem. Ten widok złamał mi serce i będzie mi towarzyszył przez całą przeklętą wieczność. Gdybym wtedy mógł zrobić cokolwiek... W pałacu było zbyt wielu strażników. Każda próba pomocy Violet skończyłaby się porażką. Stłumiłem więc narastającą we mnie wściekłość i uciekłem stamtąd. Potem zająłem się tobą. To mi pozwoliło w pewnym stopniu zagłuszyć wyrzuty sumienia. Jesteś bardzo podobna do Violet, Margot. Tak samo uparta, pełna ciekawości świata.
- Violet po prostu... Umarła? Margot przerwała długi monolog Vincenta.
- Można nazwać to prawdziwą śmiercią. Odeszła w taki sam sposób, w jaki codziennie umiera tysiące osób.
- Kochałeś ją – to nie było pytanie.
- Tak. Strażnik słów przede wszystkim powinien być obrońcą człowieka, który został powierzony jego opiece. Jednak ja poczułem do niej coś więcej. To po prostu się stało.
- Rozumiem... Nie powinieneś się obwiniać za to, co się stało. To nie była twoja wina.
- Wiem, ale nie tak łatwo przekonać swoje sumienie – uśmiechnął się smutno.
Przez okno do pokoju leniwie wtargnęło jasne światło świru. Margot była zaskoczona. Opowieść Vincenta trwała całą noc. Spojrzała na Mirandę i przyrzekła, że będzie dla niej dobrą opiekunką. Nie pozwoli, aby stała się jej jakakolwiek krzywda. W końcu będzie nad nią czuwać aż dwoje strażników. Nastał nowy dzień. Kolejny dzień, który niósł z sobą nadzieję. Dzień, który przyniósł spokój i ukojenie zranionej duszy.

*

Minęło kilka spokojnych tygodni, w ciągu których nic szczególnego się nie działo. Margot poznawała uroki bycia strażniczką. W wolnych chwilach, kiedy mieli pewność, że Miranda jest bezpieczna, wraz z Vincentem trenowali podstawy różnych sztuk walki, teleportację i szybkie dobywanie broni. Błękitnookiej bardzo przypadł do gustu łuk. Mimo, że nikt ich nie widział ani nie słyszał, na treningi i naukę strzelania musieli czekać do zmroku. Czar niewidzialności nie działał na bronie. Z czasem Margot wyostrzył się słuch i wzrok. Widziała w nocy tak samo dobrze jak w dzień. Vincent tłumaczył jej, że każda cecha pojawia się u strażników z czasem. Uważała, że tak jest nawet lepiej. Miała czas na oswojenie się ze swoją nową stroną. Dnie spędzała na rozmowach z Vincentem i obserwowaniu życia Mirandy. Nocami albo strzelała z łuku, albo brała którąś z książek swojej podopiecznej, która, jak się okazało, trzymała książki w szafkach, i przysiadała na parapecie. Strażnicy nie jedli, nie spali i nie odczuwali zmian temperatury. Za to jeśli chodziło o wewnętrzne przeżycia, emocje oraz podatność na zranienia – nie różnili się pod tym względem od zwykłych ludzi. Kiedy chciała skupić się na książce, a Vinniego dopadała nuda, zazwyczaj wymyślała mu jakieś zajęcie, żeby jej nie zagadywał. Nie mogła ujawnić się Mirandzie, dlatego była bardzo wdzięczna swojemu opiekunowi za dotrzymywanie towarzystwa. Bez niego czułaby się bardzo samotna. Jak przewidział Vincent, czuła coraz większą więź z Mirandą. Bała się, że obserwowanie jej każdego kroku będzie nudne, ale nie było aż tak źle, jak myślała. Jej podopieczna była spokojną dziewczyną. Dużo się uczyła, nie lubiła konfliktów. Margot szczególnie podobały się jej oczy, tak bardzo podobne do jej własnych. Jeśli chodzi o resztę rodziny Brownów, strażnicy cieszyli się, że Miranda mieszkała w bezpiecznym domu, otoczona kochającymi ludźmi. Jej starszy, dwudziestoletni brat, Jason, od niedawna był zaręczony z piękną dziewczyną z sąsiedztwa, Victorią. Młodsza siostra, Eva, miała dziesięć lat i jak na razie jej uwaga skupiona była na zabawie z rówieśnikami. Rodzice Miry, Adam i Laura, od dwudziestu dwóch lat byli szczęśliwym, kochającym się małżeństwem, w pełni zaangażowanym w wychowywanie swoich pociech. Adam pracował w firmie ubezpieczeniowej, a Laura zajmowała się domem i dziećmi. Żadnemu z domowników niczego nie brakowało.
Pewnego dnia, po szczególnie męczącym dniu w szkole, Miranda zaraz po przyjściu do domu rzuciła plecak pod ścianę w swoim pokoju i rzuciła się na łóżko. Margot, która zajęła swoje ulubione miejsce na parapecie, uśmiechnęła się do niej, chociaż nastolatka nie mogła tego zobaczyć. Vincent przebywał na parterze, obserwując poczynania innych członków rodziny. Blondynka odgarnęła włosy z oczu i podeszła do szafki, w której trzymała książki. Długo szukała którejś z nich, aż w końcu, ku zdziwieniu Margot, wyciągnęła sfatygowany egzemplarz „Harry'ego Pottera”. Książka okazała się być pierwszą częścią serii. Strażniczka uśmiechnęła się do siebie. Powróciły wspomnienia. Z wielką chęcią odwiedziłaby znowu Hogwart. Jednak na to szanse były marne, ponieważ musiała cały czas czuwać nad Mirandą. To był jej obowiązek. Blondynka pogładziła przyniszczoną okładkę i na powrót umościła się wygodnie w łóżku, pogrążając się w lekturze. Strażniczce wpadł do głowy pewien pomysł. Wiedziała jednak, że Vincent byłby wściekły, gdyby się dowiedział. Już dwa razy się sparzył. Margot wątpiła w to, że popełniłby ten sam błąd po raz trzeci. Teoretycznie opieka nad Mirą była działką Margot. Vincent jednak poczuwał się do odpowiedzialności za obie dziewczyny. Czas leniwie mijał, a jedynym odgłosem jaki dochodził z pokoju piętnastolatki był szelest przewracanych w miarowym tempie kartek.
- Fajnie byłoby znaleźć się w tym świecie. Uczyć się czarować w szkole...
Margot podniosła głowę, zszokowana. Nie spodziewała się, że usłyszy te słowa. Zagryzła wargę, nie wiedząc, co zrobić. Czas uciekał nieubłaganie, a ona nie wiedziała, czy taka szansa kiedykolwiek się powtórzy. Podjęła decyzję. Nie wiedziała tylko, czy takie oświadczenie wystarczy...
- Vincent mnie znienawidzi. Każdy człowiek powinien dostać szansę odwiedzenia swojego ulubionego książkowego świata – szepnęła.
Głośno wciągnęła powietrze i czekała na rozwój wydarzeń. Sekundy mijały, a nic się nie działo. Więc trzeba było czegoś więcej. Margot poczuła zawód. Wtedy nagle trzymana przez Mirandę książka rozjarzyła się złotym światłem. Zaskoczona dziewczyna odrzuciła ją na krawędź łóżka, po czym po prostu zniknęła. Strażniczka była niezwykle ożywiona. Znowu zobaczy swój ulubiony świat! Była pewna, że Miranda też go pokocha. Postanowiła ukryć przed Vincentem fakt, że wpuściła ją tam specjalnie. Przy dużym wysiłku udało jej się przywołać łzy. Gdy obraz przed jej oczyma się rozmazał, skoczyła ku drzwiom i wybiegła na korytarz. Przechylając się przez poręcz schodów, zawołała:
- Vincent!
Nie musiała długo czekać, aż się zjawi. Po chwili znajdował się przy niej, z troską przyglądając się jej twarzy.
- Co się stało?
- Mira... Ja nie zdążyłam zareagować i... Jaka okropna ze mnie strażniczka! – załkała.
Dla lepszego efektu rzuciła się swojemu towarzyszowi na szyję. Niecierpliwym gestem pogładził ją po ramionach. Odsunął ją od siebie i pobiegł do pokoju piętnastolatki. Margot ruszyła za nim. Vincent podniósł z łóżka przed chwilą czytaną przez Mirandę książkę i wręcz z obrzydzeniem odrzucił ją od siebie.
- Dlaczego to musi być znowu ta sama opowieść? Same przez nią problemy! Co jest w niej takiego nęcącego?!
- Nic jej nie będzie, prawda? Musimy ją znaleźć i sprowadzić z powrotem – powiedziała Margot zdeterminowanym tonem. Miała nadzieję, że Vinnie nabierze się na jej małą intrygę.
- Oczywiście, że ją znajdziemy. Wyruszamy natychmiast.
Strażniczce ledwo udało się powstrzymać szeroki uśmiech. Zamaskowała go, przygryzając wargę. Chwycili się za ręce i po chwili zniknęli z deszczowego Londynu.

*

Wylądowali miękko na zielonej trawie. Margot nawet się nie zachwiała. Trening z Vincentem zdecydowanie się opłacił. Puściła dłoń swojego towarzysza i rozejrzała się. Znajdowali się na skraju Zakazanego Lasu, w tym samym miejscu, w którym stali, opuszczając ten świat, jeszcze nie tak dawno temu. Błękitnooka odetchnęła głęboko. Ponownie zobaczyła wszystko, za czym tak bardzo tęskniła. Zamek, chatkę Hagrida...
- Powracają wspomnienia, prawda? – zapytała
- Tak, ale teraz mamy ważniejsze sprawy na głowie niż wspominanie, jak to skutecznie doprowadzałaś mnie do szału. Musimy ją znaleźć.
- Wiem, po co tu przyszliśmy. I wcale nie doprowadzałam cię do szału. Przecież nic takiego nie robiłam.
- Och. Oczywiście, że nie – zakpił Vincent.
- Dobrze. Jak już mówiłeś, to nie pora na sprzeczki. Jak myślisz, gdzie mogła pójść?
- Jeśli jej pierwszym przystankiem nie był Zakazany Las, to uważam, że skierowała się w stronę zamku. W końcu gdzie indziej mogłaby iść?
- Racja. W drogę.
Podjęli żwawą wędrówkę w górę zbocza. Tym razem trafili na wiosnę, nie musieli więc martwić się problemami z przemieszczaniem się. Szli swobodnie obok siebie. W końcu dotarli na zamkowe błonia. Zgodnie uznali, że w tym momencie trwają lekcje, ponieważ dookoła panowała cisza. Nie widać było żadnego z uczniów. Coraz bardziej zbliżali się do Hogwartu i nigdzie nie widzieli Mirandy. Margot zaczynała się martwić, że dziewczyna zdążyła się już wpakować w jakieś tarapaty. W końcu ją zauważyli. Odetchnęli z ulgą. Siedziała pod jednym z drzew. Wyglądała na opanowaną. Musiała już zrozumieć, gdzie się znalazła, i przyjąć to do wiadomości. Podeszli do niej bliżej. Vincent rzucił Margot pytające spojrzenie. Ta w odpowiedzi skinęła głową. W tym samym momencie stali się widzialni dla Mirandy. Dziewczyna podniosła głowę i otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Kim jesteście? – zapytała, przestraszona.
- Mam na imię Margot, a to Vincent. Nie musisz się nas bać. Naszym zadaniem jest cię chronić.
- Jak to: „chronić”?
Margot westchnęła. Uzbroiła się w cierpliwość i zaczęła wyjaśniać, kim są, czym się zajmują i dlaczego wszyscy znaleźli się w tym świecie. Uznała, że nie ma po co czekać z ujawnianiem prawdy. Powiedziała jej wszystko, starając się odpowiadać na wszystkie pytania zadawane w międzyczasie przez Mirandę. Vincent wtrącał co jakiś czas słowo czy dwa, jeśli uznał, że jest to potrzebne. Pozwolił jej wytłumaczyć wszystko swojej podopiecznej i była mu za to wdzięczna. Wreszcie miała okazję porozmawiać z Mirą. Gdy już wyczerpała temat, zamilkła, pozwalając dziewczynie przetrawić nowe informacje.
- Więc... Chyba wszystko rozumiem. Co teraz? – spytała, podnosząc się i otrzepując z trawy spłowiałe dżinsy.
- Teraz, jeśli oczywiście się zgodzisz, zabierzemy cię do domu. – odpowiedział Vincent.
- A jeśli odmówię?
Margot z rozbawieniem patrzyła, jak jej towarzyszowi odpływa krew z twarzy. To musiał być dla niego silny cios. Szesnastolatka rozumiała, że nie chciał przeżywać tego samego po raz trzeci, ale nie zamierzała stawać po jego stronie i odbierać Mirandzie szansy na przeżycie wspaniałej przygody. Właściwie, jeśli zechce zostać dłużej w tym świecie, miała już dla niej obmyśloną niespodziankę. Milczała, czekając, aż Vincent się pozbiera.
- Cóż, jeśli odmówisz, naturalnie cię nie zmusimy, ale lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś...
- Och, przestań, Vinnie. Jesteś taki sztywny. Ty i te twoje zasady. Jedna już została złamana. Dajmy dziewczynie się zabawić!
- Margot, to naprawdę nie najlepszy moment, abyś...
- Mogę coś powiedzieć? – wtrąciła Miranda.
- Oczywiście, słoneczko. Słucham – odpowiedziała Margot, poświęcając jej całą swoją uwagę.
- Jeśli będę chciała zostać tu na dłużej, da się to zrobić?
- No jasne! Już ja się o to postaram – Margot mrugnęła do niej.
- Świetnie. Nawet ty przeciwko mnie. – Vincent westchnął.
- Nie marudź, Zrzędo. Powinieneś od czasu do czasu wyluzować. Powiedzmy... raz na pięćdziesiąt lat.
Miranda patrzyła na nich z rozbawieniem.
- Jesteście parą? – rzuciła.
- Nie! – odkrzyknęli jednocześnie.
Vincent zażenowany spuścił wzrok, a twarz Margot pokryła się rumieńcem. „Niech to. Jak para dzieciaków!” pomyślała.
- Wybaczcie. Nie chciałam was zawstydzić.
- Nic się nie stało – zapewniła Margot, opanowując się. – Prawda, Vinnie?
- Tak, jak najbardziej.
Gdy niezręczna chwila minęła, cała trójka udała się w stronę wejścia do zamku. Vincent próbował oponować, ale w końcu skapitulował pod wpływem próśb obu dziewcząt. Czy chciał tego, czy nie, zmuszony był uczestniczyć w przygodzie Mirandy. Gdy minęli frontowe wrota i znaleźli się w Sali Wejściowej, blondynka zapytała:
- Gdzie idziemy najpierw?
- Do Pokoju Wspólnego. Musisz się przebrać. Należysz do Gryffindoru – dodała Margot, przeczuwając następne pytanie.
- To świetnie.
Minęli wejście do Wielkiej Sali, wkraczając na główne schody. Miranda rozglądała się dookoła z wielkim zainteresowaniem. Chłonęła wzrokiem każdy szczegół. Mozolną wspinaczkę na siódme piętro przebyli w ciszy. W końcu stanęli przed portretem Grubej Damy.
- Podaj hasło – kobieta z obrazu odezwała się znudzonym głosem.
Margot szepnęła na ucho Mirandzie: „Dyniowy sok”. Piętnastolatka powtórzyła głośno zasłyszane przed chwilą hasło. Portret uchylił się, ukazując okrągłe wnętrze Pokoju Wspólnego Gryfonów. Mira z uśmiechem przekroczyła próg, a dwoje strażników wkroczyło do środka zaraz za nią. Obraz przesunął się na swoje pierwotne miejsce. Blondynka poszła do dormitorium, a Margot i Vincent rozsiedli się na wysłużonych fotelach przy kominku, w którym wesoło trzaskał ogień.
- Co planujesz? – zapytał podejrzliwie kasztanowłosy.
- Och, nic takiego. Chcę dać Mirandzie najlepszy dzień jej życia. Zapamięta go na długo.
- Mam nadzieję, że to nic niebezpiecznego.
- Oczywiście, że nie. Jej bezpieczeństwo jest dla mnie priorytetem.
- Więc? Kiedy zaczniesz wdrażać w życie swój genialny plan?
- Wszystko jest już gotowe.
- Co? kiedy zdążyłaś to zrobić?
- Miałam wystarczająco dużo czasu. Teraz wystarczy poczekać na Mirę.
Minęło piętnaście minut. Usłyszeli odgłos kroków, a po chwili u szczytu spiralnych schodów pojawiła się Miranda, ubrana w szkolny mundurek. Margot uznała, że strój bardzo pasuje jej podopiecznej. Już po chwili stanęła obok strażników.
- Gotowa? – zapytała Margot.
- Chyba tak. Co zrobiłaś?
- Zobaczysz.
Strażnicy podnieśli się z wygodnych foteli i ramię w ramię podeszli do tyłu obrazu, który odsunął się, tworząc przejście. Vincent przepuścił Margot i Mirandę, a sam przekroczył próg na końcu. Niespiesznie udali się na parter. Gdy dotarli na miejsce, zobaczyli długą kolejkę uczniów, na której czele stał Filch, z długą listą w ręku.
- Idziemy do Hogsmeade? – zapytała przejęta Miranda.
- Cóż, właściwie... – zaczęła Margot.
- Mira! – przybyła trójka usłyszała nawoływanie.
Odwrócili się i zobaczyli kilku uczniów zbitych w ciasny krąg. Osobami, które nie stały w kolejce do wyjścia, byli Fred, George, Harry, Ron i Hermiona. Zauważyli Mirandę i zaczęli przywoływać ją do siebie zniecierpliwionymi gestami.
- Idź! – Margot pchnęła ją delikatnie do przodu.
Powoli ruszyła przed siebie, czując na plecach spojrzenia Margot i Vincenta. Im bardziej zbliżała się do piątki przyjaciół, tym większy uśmiech pojawiał się na jej twarzy.
- No nareszcie! Gdzie ty byłaś? Musimy iść do McGonagall – powiedziała Hermiona.
- Skoro jesteśmy w komplecie... - zaczął Fred.
- To chodźmy – dokończył George.
Wspięli się na pierwsze piętro, a potem przeszli kilka kroków korytarzem. Hermiona, która szła na czele orszaku, zapukała do drzwi. Po usłyszeniu krótkiego „wejść”, cała szóstka wkroczyła do środka. Ustawili się w rządek przed obliczem profesor McGonagall, która siedziała za biurkiem z surowym wyrazem twarzy.
- Mam nadzieję, że wiecie, po co was wezwałam.
Nikt się nie odezwał. Opiekunka Gryffindoru kontynuowała:
- Jak wiecie, wczoraj po zajęciach jacyś dowcipnisie pokryli posadzkę w klasie profesora Snape'a bagnem. Mało tego, do każdego kociołka stojącego na stolikach wrzucili łajnobomby. Wiecie, czyja to sprawka? – obrzuciła ich przeszywającym spojrzeniem.
W gabinecie zapadła cisza.
- Cóż, zatem odświeżę wam pamięć. Pewien uczeń ze Slytherinu widział, jak całą szóstką, roześmiani i niezwykle zadowoleni z siebie, wybiegliście z lochów. Nie jestem zdziwiona, że w zdarzeniu uczestniczyli Weasleyowie i Potter. Ale żebyście zdołali namówić na swojego dziecinne wybryki pannę Brown i pannę Granger? Jestem zszokowana.
- Proszę nie karać dziewczyn. One tylko pilnowały, żeby nikt nie wchodził do klasy – odezwał się Fred.
- Milczeć! Zostaniecie ukarani wszyscy. Dziewczęta, dla przykładu. Może następnym razem, gdy zbierze wam się na psoty, zdołają was odwieźć od głupich pomysłów. Karę rozpoczniecie już dzisiaj. Macie zakaz udania się do Hogsmeade, a jutro po zajęciach zgłosicie się do pana Filcha, który znajdzie dla was sensowne zajęcie. To wszystko, co mam do powiedzenia. Do końca dnia proszę się zachowywać. W szkole zostaje profesor Dumbledore, pan Filch, profesor Snape i ja.
Gdy profesor McGonagall zamilkła, szóstka uczniów smętnie ruszyła do drzwi. Wyszli na korytarz i oddalili się od gabinetu opiekunki Gryfonów. Przystanęli u szczytu schodów.
- Ale kicha. Mieliśmy pójść do Sklepu Zonka. Brakuje nam kilku produktów. – powiedział George.
- Może lepiej dalibyście sobie na razie spokój? Chyba, że chcecie jeszcze bardziej pogorszyć swoją i tak już kiepską sytuację. – wtrąciła Hermiona.
- Och, daj spokój Hermiono. Sama przyznaj, to było zabawne.
- Może trochę było. Ale tylko troszeczkę.
- Widzisz? – odezwał się Fred.
- No dobra. Co robimy teraz? – zapytał Ron.
- Co powiecie na małą imprezę w Pokoju Wspólnym? Razem z Fredem zwędzimy z kuchni kilka butelek kremowego piwa i ognistej whisky.
- Jak dla mnie w porządku – powiedział Harry.
- A wy dziewczyny? - zapytał George.
- Jestem za – powiedziała Mira.
Hermiona próbowała odwieść ich od tego pomysłu. Uważała, że mają dość kłopotów i nie potrzeba im kolejnych, gdyby McGonagall postanowiła złożyć im niezapowiedzianą wizytę w Pokoju Wspólnym. Jednak została przegłosowana. Poddała się, wzdychając z irytacją.
- Zobaczysz. Będzie fajnie – próbował udobruchać ją Ron.
Nadszedł czas kolacji. Harry, Ron, Hermiona i Miranda udali się w kierunku Wielkiej Sali, a bliźniacy uznali, że nie są głodni i poszli w kierunku kuchni, po zapasy na późniejszą imprezę. Przyjaciołom dziwnie było chodzić po opustoszałym zamku. Gdy szli, nie rozmawiali z sobą. Przekroczyli próg Wielkiej Sali i zobaczyli, że nakryty został tylko fragment stołu Gryfonów i stół nauczycieli, przy którym zasiedli już pozostali w szkole profesorowie. Profesor McGonagall uniosła brew, widząc ubytki wśród wchodzących na kolację przyjaciół. Czwórka uczniów usiadła do stołu. Miranda była głodna, a widok wszystkich gorących i zimnych potraw tylko zaostrzył jej apetyt. Właśnie zaczęli nakładać sobie jedzenie na talerze, kiedy do ich uszu dobiegł głośny łoskot. Zaciekawieni spojrzeli w stronę wyjścia z Sali i zobaczyli bliźniaków wlatujących do środka na miotłach. Wznosili się ponad stołami z głośnymi okrzykami. Profesor Dumbledore patrzył na rozgrywającą się przed nim scenę z rozbawieniem. Do harmidru wywołanego przez pojawianie się braci dołączyły wrzaski profesor McGonagall, która próbowała opanować sytuację. Bliźniacy kilka razy w zawrotnym tempie okrążyli wszystkie stoły, aż w końcu wylądowali gładko przy stole Gryffindoru. Ukłonili się i zajęli miejsca obok Harry'ego. Z entuzjazmem zaczęli napełniać swoje talerze. Miranda rzuciła wzrokiem na stół nauczycieli. Profesor McGonagall zdążyła się już uspokoić, ale ciągle łypała złowrogim spojrzeniem w stronę bliźniaków.
- Odbiło wam? – syknęła Hermiona, nachylając się w stronę chłopców.
- O co ci chodzi? Dzięki nam w tej szkole coś się dzieje – odparł spokojnie Fred, nabijając duży kawałek kotleta na widelec.
- Przynajmniej nikt nie może narzekać na nudę – powiedziała rozbawiona Miranda.
- Właśnie – zgodził się z nią George.
- To było niezłe – Ron wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Do końca kolacji panował spokój. Najedzeni uczniowie leniwie wstali ze swoich miejsc i powlekli się w kierunku Wieży Gryffindoru. Panowała między nimi rozluźniona atmosfera. Śmiali się i rozmawiali. Gdy przeszli przez dziurę w ścianie, rozsiedli się w fotelach. Miranda nie odczuwała obecności swoich opiekunów. Była jednak pewna, że ją obserwują. Siedzieli jeszcze jakiś czas w ciszy. Nikt nie miał ochoty wstać. W końcu ciszę przerwał Fred:
- To co? Po kremowym piwku?
- Czemu nie? – odezwał się Harry.
Fred podszedł do stolika, na którym stało sporo butelek z mętną zawartością. Rozdał po jednej każdemu z obecnych i stanął na środku pokoju. Uniósł swój napój i wzniósł toast:
- Za bagno w sali do eliksirów i za nasz jutrzejszy szlaban! – otworzył butelkę i duszkiem wypił zawartość.
Pozostali upili po łyku kremowego napoju. George machnął różdżką i w pomieszczeniu rozległa się głośna, jazgotliwa muzyka. Minęło kilka minut, po czym obraz przesunął się w górę, ukazując kilkudziesięciu uczniów, którzy wrócili z wioski. Większość obrzuciła zdziwionym spojrzeniem bliźniaków, którzy, po wypiciu kilku szklanek ognistej whisky, zaczęli tańczyć na środku Pokoju Wspólnego, i udała się do swoich dormitoriów. Reszta przyłączyła się do zabawy. Po chwili przestrzeń zapełniła plątanina ciał, poruszających się w rytm muzyki. Wszyscy, po uraczeniu się ognistą whisky, wpadli w doskonały i beztroski nastrój. Miranda opadła na fotel, próbując złapać oddech po szybkim tańcu, do którego namówił ją Dean Thomas. Od panującego zaduchu na policzki wystąpiły jej rumieńce. Sięgnęła do stojącego obok stolika i wzięła z talerza ciastko z kawałkami czekolady. Chrupiąc, obserwowała bawiących się w najlepsze uczniów. Zobaczyła Freda, który niósł pełną tacę butelek z kremowym piwem. Nie zauważyła nawet, kiedy wyszedł. Nim zdążył donieść napoje do najbliższego stolika, na tacy zostały mu ledwie dwie butelki. Impreza rozkręciła się na dobre. Na spoczynek udało się ledwo kilku uczniów, wśród nich Hermiona. Twierdziła, że boli ją głowa. Fred odłożył na stolik pustą już tacę i rozłożył się na fotelu obok Mirandy.
- Dobrze się bawisz? – zapytał ją.
- Jasne – uśmiechnęła się i sięgnęła po piątą już tego wieczoru butelkę kremowego piwa.
- Może napijesz się czegoś mocniejszego?
- Czemu nie?
Fred sięgnął ręką po butelkę ognistej whisky. Odkręcił czarny korek i nalał bursztynowego płynu do dwóch szklanek z grubym dnem. Jedną podał Mirze, drugą zostawił dla siebie. Uniósł napój ze słowami:
- Za dobrą zabawę.
- Za dobrą zabawę – powtórzyła Miranda, po czym stuknęli się szklankami.
- To do dna – rzucił i jednym haustem pochłonął zawartość naczynia.
Blondynka poszła w jego ślady. Doświadczyła na własnej skórze, dlaczego tak popularny trunek w świecie czarodziejów został nazwany ognistą whisky. Niemal się zakrztusiła, czując, jak jej przełyk wypełnia się żywym ogniem. Z brzękiem odstawiła pustą szklankę na stolik.
- Zatańczysz? – podniosła głowę i zobaczyła uśmiechniętego rudzielca, wyciągającego do niej dłoń.
Nic nie mówiąc wstała i pozwoliła poprowadzić się Fredowi na środek pomieszczenia. Próbując swobodnie poruszać się w rytm muzyki, co chwilę na kogoś wpadali, wywołując salwy śmiechu, które dochodziły do ich uszu z każdej strony. Zauważyła Geogre'a, który tańczył z Angeliną. Obok nich Ginny starała się nieco odsunąć od Neville'a, który deptał jej po stopach. Miranda posłała jej uśmiech pełen zrozumienia. Rudowłosa pomachała jej w odpowiedzi. Dochodziła północ, a zabawa nadal trwała w najlepsze. Nie mogła nigdzie dostrzec Rona i Harry'ego. Gdy piosenka się skończyła, przeprosiła Freda i ruszyła na poszukiwania, co nie było wcale łatwe, ponieważ Pokój Wspólny był bardzo zatłoczony. W końcu ich zobaczyła. Siedzieli wciśnięci na kanapie pomiędzy dwoma Gryfonami, których nie rozpoznała.
- Tu jesteście! Dlaczego nie tańczycie? – podeszła w ich stronę.
- Nie jestem najlepszym tancerzem – odpowiedział Harry.
- Ja tylko dotrzymuję mu towarzystwa – rzucił Ron.
Blondynka wzruszyła ramionami i odwróciła się plecami do chłopaków. Zobaczyła Lavender i Parvati, które stały pod ścianą, prowadząc ożywioną dyskusję.
- Cześć dziewczyny! Mam prośbę. Pomożecie mi rozruszać dwóch sztywniaków?
Dziewczęta odwróciły głowę w jej stronę.
- O kogo chodzi? – spytała Parvati.
- O tych tam – wskazała palcem miejsce, w którym siedzieli dwaj przyjaciele.
- W porządku.
- Dzięki! Jestem wdzięczna.
Przyjaciółki ruszyły w stronę chłopaków, a Miranda chwyciła ze stolika butelkę kremowego piwa i udała się na swoje poprzednie miejsce. Z zadowoleniem stwierdziła, że nikt nie zajął jej fotela. Usiadła i zaczęła powoli sączyć beżowy płyn. Uśmiechnęła się, zauważając Freda, który porwał do tańca Fay Dunbar. Puścił do niej oko, gdy zauważył, że mu się przygląda. Blondynka zagłębiła się w fotelu, czując lekkie zmęczenie. Zobaczyła, że ktoś zatrzymał się przed nią. Stojącym przed nią chłopakiem okazał się Dean Thomas, z którym już wcześniej tańczyła. Polubiła go. Był bardzo miły, no i umiał tańczyć. Gdy poprosił ją, aby z nim zatańczyła, z chęcią się zgodziła. Po chwili po raz kolejny zaczęła wirować obok innych uczniów, a zmęczenie odeszło w niepamięć. Zauważyła, że w Pokoju Wspólnym nie jest już tak gorąco. Ktoś musiał otworzyć okno.
Wreszcie mogła zaczerpnąć świeżego powietrza. Od razu poczuła się lepiej. Minęło kolejne pół godziny i ścisk nieco się zmniejszył. Miranda dostrzegła około dziesięciu uczniów, którzy wspinali się po spiralnych schodach do dormitoriów. Osoby udające się na spoczynek gratulowały bliźniakom zorganizowane świetnej imprezy. Fred i George sprawdzili się świetnie w roli gospodarzy. Na bieżąco dostarczali napoje i przekąski. Blondynka zauważyła, że ognista whisky ustąpiła popularności sokowi dyniowemu. Pojawienie się na zajęciach z kacem mordercą nie byłoby zbyt korzystne. Miranda, zdyszana po szybkim tańcu z Deanem, duszkiem wypiła całą szklankę pomarańczowego napoju. Czuła się świetnie. Przeżyła jak dotąd jeden z najlepszych dni w swoim życiu. Postanowiła, że podziękuje za wszystko Margot i Vincentowi, kiedy tylko ich zobaczy. Zastanawiała się, gdzie się podziewali. Nie martwiła jej ich nieobecność. W końcu mogli stać się dla niej niewidzialni. Jeśli tak było, zapewnili jej odrobinę prywatności, i była im za to bardzo wdzięczna. Dochodziła pierwsza w nocy, a Pokój Wspólny coraz bardziej pustoszał.
Bliźniacy zmienili głośną, dudniącą muzykę na bardziej spokojne piosenki. W końcu w okrągłym pomieszczeniu zostało tylko kilkanaście osób. Trzy pary uczniów kołysały się spokojnie w rytm muzyki, a reszta imprezowiczów, zmęczona, rozsiadła się w fotelach. Miranda rozejrzała się dookoła. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, walały się talerze, puste butelki po kremowym piwie i ognistej whisky, oraz opróżnione z soku dyniowego dzbanki. Stan Pokoju odzwierciedlał dobrą zabawę, która powoli dobiegała końca. Ginny zasnęła na jednym z foteli. George wziął siostrę na ręce z zamiarem zaniesienia jej do dormitorium. Zapomniał jednak o tym, że chłopcom nie wolno było tam wchodzić. Po przekroczeniu kilku stopni schody zamieniły się w zjeżdżalnię. Rudzielec zachwiał się, wypuszczając siostrę z objęć i jak długi wylądował na dywanie. Ginny obudziła się pod wpływem uderzenia o podłogę. Wszyscy uczniowie obecni w Pokoju Wspólnym ryknęli śmiechem. Rudowłosa trzepnęła brata pięścią w bark, gdy zorientowała się, co chciał zrobić. George jęknął i powoli podniósł się z dywanu ze zbolałą miną, wywołując tym kolejny atak śmiechu ze strony obserwujących całe zajście Gryfonów. Największy ubaw miał Fred, zwijając się ze śmiechu na fotelu. Minęło kilka minut, zanim zdołał się opanować.
- Mogłeś go powstrzymać! – ofuknęła go Ginny.
- Ale po co? Przecież sam się zorientował – odparł, ocierając łzy z kącików oczu.
- Jesteście beznadziejni! – Rudowłosa obróciła się na pięcie i zamaszystym krokiem udała się do dormitorium.
Schody odzyskały już swój zwyczajny kształt. Bliźniacy spojrzeli po sobie i parsknęli śmiechem. Gdy towarzystwo zaczęło ziewać, uroczyście ogłosili koniec imprezy. Uczniowie leniwie podnosili się ze swoich miejsc i powolnym krokiem udali się do swoich sypialni. Jako ostatni Pokój Wspólny opuścili Ron, Harry, Miranda oraz Fred z George'm. Po życzeniu sobie dobrej nocy, każdy z nich udał się do swojego dormitorium. Gdy pomieszczenie całkowicie opustoszało, na środku pomieszczenia pojawiła się Margot z Vincentem. Błękitnooka z szerokim uśmiechem na twarzy usiadła na fotelu przy kominku. Po chwili miejsce obok niej zajął jej towarzysz.
- Muszę przyznać, że ci się udało – stwierdził Vincent.
- Wspaniale widzieć ją tak szczęśliwą.
- To prawda.
- Dajmy jej się wyspać. Zabierzemy ją do domu rano.
- Myślisz, że się zgodzi?
- Jestem pewna, że tak. Mira nie jest taka jak ja. Nie zostawiłaby swojego dotychczasowego życia. Tęskniłaby za przyjaciółmi, rodziną...
- Ty nie żałujesz?
- Czasami zastanawiam się, jak sobie beze mnie radzą. Myślę, że wszystko z nimi w porządku. Ale nie odczuwam żalu. Podjęłam najlepszą dla siebie decyzję.
- Cieszę się, że jesteś szczęśliwa. W końcu przyczyniłem się do tego wszystkiego.
Margot już nic nie powiedziała. Vincent nie przerywał ciszy, pozwalając jej swobodnie błądzić myślami. Siedzieli pogrążeni w milczeniu przez całą noc. Odezwali się do siebie dopiero wtedy, kiedy pierwsze promienie słońca oświetliły ich twarze.

*

Nastał poranek. W Hogwarcie uczniowie zaczęli wstawać z łóżek, przygotowując się do kolejnego dnia nauki. Miranda obudziła się rześka i wypoczęta. Wyskoczyła z łóżka i ubrała się w mundurek szkolny. Była już całkowicie gotowa w chwili, kiedy jej koleżanki zaczęły dopiero odsuwać kotary przy swoich łóżkach. Wyszła z dormitorium, i uniosła brwi na widok czystości panującej w Pokoju Wspólnym. Nie zatrzymała się ani na chwilę. Od razu wyszła na korytarz i zbiegła schodami na parter. Uczniowie zaczęli powoli schodzić się na śniadanie. Blondynka jednak ominęła Wielką Salę, udając się na zewnątrz. Mimo, że wiosna zapanowała już całkowicie, na świeżym powietrzu było dosyć chłodno. Miranda owinęła się ciaśniej szatą. Podeszła do drzewa, przy którym usiadła, gdy znalazła się zaledwie wczoraj w tym niesamowitym świecie. Przystanęła i czekała na pojawienie się Margot i Vincenta. Nie musiała długo na nich czekać. Pojawili się przed nią kilka minut po tym, jak wyszła z zamku.
- Dzień dobry! Jak się bawiłaś? – zaszczebiotała Margot.
- To był najlepszy dzień mojego życia. Dziękuję ci. – rzuciła się na szyję swojej opiekunce.
- Widok uśmiechu na twojej twarzy jest najlepszym wyrazem wdzięczności.
Gdy dziewczyny przestały się przytulać, Vincent zwrócił się do Miry:
- Gotowa na powrót do domu?
- Tak. To miejsce jest niesamowite, ale tęskniłabym za domem.
Margot rzuciła mu spojrzenie pod tytułem „A nie mówiłam?”. Całą trójką oddalili się od zamku. Przystanęli w cieniu dużego drzewa. Chwycili się za ręce, tworząc trójkąt. Margot i Vincent poruszyli złączonymi dłońmi, by po chwili zniknąć z magicznego świata.

*

Wylądowali w pokoju Mirandy. Strażnicy podtrzymali dziewczynę, chroniąc ją przed upadkiem. Cała trójka odetchnęła z ulgą, ciesząc się z szczęśliwego zakończenia wspaniałej przygody.
- Ile czasu minęło, odkąd mnie nie ma? – zapytała blondynka.
 Właściwie, nikt nie zauważył twojego zniknięcia. Podczas twojej nieobecności czas się
zatrzymał. – odpowiedział jej Vincent.
- Naprawdę? Chociaż, to nawet lepiej. Rodzice by się martwili.
Miranda podeszła do łóżka i podniosła książkę, którą uprzednio ze strachem od siebie odrzuciła. Powoli przekartkowała pierwszy tom o magicznym świecie.
- Już nigdy nie spojrzę na tę historię w ten sam sposób, co wcześniej.
- Jestem pewna, że będzie ci przyjemnie do niej wracać. Wszyscy, których poznałaś, byli bardzo mili, prawda? – odezwała się Margot.
- Tak. Najbardziej polubiłam bliźniaków. Nie mogą dnia wytrzymać bez wykręcenia jakiegoś numeru.
- To prawda. Chociaż ja nie miałam okazji bliżej ich poznać.
- Byłaś w Hogwarcie? – zapytała zdziwiona Miranda.
- Owszem. Tak zostałam strażniczką.
Blondynka zamilkła. Po chwili poprosiła Margot, aby jej o tym opowiedziała. W trójkę usiedli na łóżku. Strażniczka opowiedziała swoją historię, co jakiś czas uzupełniając ją przy pomocy Vincenta. Tak dobrze im się rozmawiało, że ledwo zwrócili uwagę na fakt, że zapadł już wieczór. Margot cieszyła się, że pozwoliła Mirandzie przeżyć jej własną przygodę w Hogwarcie. Dzięki temu wraz z Vincentem mogli czynnie uczestniczyć w jej życiu. Zaczęła traktować blondynkę jak własną córkę, mimo że w chwili zostania strażniczką miała dopiero szesnaście lat. Bogatsza o nowe doświadczenia stała się bardziej dojrzałą osobą. Czas już nie miał wpływu na jej osobę, ale i tak chciała w pełni przeżywać każdy kolejny dzień. Może, gdy już minie odpowiednio dużo czasu, wyzna Vincentowi, co do niego czuje. Wiedziała, że strata Violet ciągle bardzo go boli, dlatego postanowiła na niego nie naciskać i dać mu tyle czasu, ile potrzebuje. Miała nadzieję, że Miranda także ułoży sobie życie i spędzi je w spokoju i szczęściu. Jednak miała dopiero piętnaście lat. Jeszcze przyjdzie dla niej czas na miłość. Ciszę, jaka między nimi zapadła, przerwał głos Laury. Wołała córkę na kolację. Miranda wstała z łóżka i udała się do łazienki. Wróciła przebrana w zwykłe ubranie i zeszła na parter. Gdy jej kroki ucichły, do uszu strażników dobiegł głos, którego mieli nadzieję już nigdy nie usłyszeć.
- Witajcie. Tęskniliście?
Zerwali się do pozycji stojącej. Zobaczyli Felixa, który ukazał się przed nimi. Zakląskał językiem i z dezaprobatą pokręcił głową.
- Naprawdę myśleliście, że damy wam spokój? Złamaliście prawo. Musicie ponieść konsekwencje.
- W takim razie ukarz mnie! Ale zostaw Margot! – Vincent spojrzał mu prosto w oczy.
- Znowu ta sama śpiewka. „Puść dziewczynę!” – zadrwił. – Może i mógłbym to zrobić, ale niestety. Rozkaz obejmuje także ją. Przykro mi. A właściwie, to nie – zaśmiał się.
- Margot, uciekaj! – wrzasnął Vincent.
- Oszalałeś? Nie zostawię cię! – oburzyła się Błękitnooka.
- Jak romantycznie. Jesteście niczym Romeo i Julia. Gotowi razem umrzeć, aniżeli się rozdzielić. – za plecami Margot rozległ się kobiecy głos.
Poczuła szczupłe palce zaciskające się na jej ramieniu. Ireland zaśmiała się dźwięcznie i wyszeptała jej do ucha:
- Twój śmieszny nożyk minął mój kręgosłup o centymetry. Na twoje nieszczęście – wymierzyła jej silny policzek.
Błękitnooka próbowała się wyswobodzić, ale jak zwykle uścisk Ireland był bardzo silny. Zauważyła, że tak samo jak Felix, nie miała na sobie strażniczej szaty. Oboje ubrani byli w czarne kostiumy. Szatynka zaplotła swoje długie włosy we francuski warkocz. Ubranie podkreślało jej idealną figurę.
- A więc jednak byliście na tyle głupi, żeby zaniechać czujności. Bardzo duży błąd. Jednostki specjalne nigdy nie odpuszczają. – odezwał się Felix.
„Jednostki specjalne?” – pomyślała Margot – „Cóż, to wiele wyjaśnia”.
- Skończmy z tym przedstawieniem. Mistrz czeka. – powiedziała zniecierpliwiona Ireland.
Felix przytrzymał za ramię Vincenta, a Ireland trzymała Margot. Po chwili wszyscy zniknęli. Miranda wróciła z kolacji i zastała pusty pokój. Poczuła, że jej opiekunowie opuścili ją na dobre. Usiadła na łóżku, zakryła twarz dłońmi i zaczęła płakać.

*

Czwórka strażników znalazła się na pięknej polanie. Margot nie od razu rozpoznała otaczający ją krajobraz. „Powinnaś zobaczyć to miejsce na wiosnę lub w lecie. Pięknie tu.”. Na wspomnienie słów Vincenta do oczu napłynęły jej łzy. Na błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki. Drzewa pokryły się obficie liśćmi, a w trawie rosło pełno kwiatów przeróżnej barwy. Błękitnooka z pewnością zachwyciłaby się tym widokiem, gdyby nie fakt, że właśnie byli prowadzeni na niemal pewną śmierć. Szli, pogrążeni w milczeniu. Przed Margot szedł Felix, trzymając jej towarzysza w żelaznym uścisku. Fakt, że mogła patrzeć na Vincenta, choćby na tył jego sylwetki, był dla niej pocieszeniem. Kilometr, który dzielił ich od siedziby strażników słów okropnie się ciągnął. Oprawcy prowadzili ich bardzo powoli, jakby pozwalali im nasycić wzrok pięknem otoczenia. W końcu przed ich oczami pojawił się pałac. Od marmuru odbijały się promienie słoneczne, sprawiając wrażenie, że budynek był lśniąco biały. Przeszli przez alejkę ułożoną z równolegle rosnących drzew i wkroczyli do środka budynku. Znaleźli się w wielkiej okrągłej sali. Oczywiście wszystko w pomieszczeniu było białe. Margot zauważyła wiele rzędów ławek, na których siedzieli strażnicy. Mogły być ich setki. Zajmowali miejsca dookoła całego pomieszczenia. Na środku, na wprost przybyłych strażników, siedział, jak mniemała, mistrz, najważniejszy ze strażników. Na ich widok wstał ze swego bogato zdobionego tronu. Był ubrany w zwyczajny biały habit. Miał brązowe oczy. Mógł mieć około sześćdziesięciu lat. Jego postawa była dumna, spojrzenie zimne i srogie. Sięgające ramion siwe włosy zlewały się z jego długą brodą. Ireland i Felix zwolnili, krocząc powolnym, dostojnym krokiem. Zatrzymali się tak, że Margot i Vincent stali przed nimi. Wojownicy położyli im dłonie na prawych ramionach i skłonili głowy.
- Dobrze się spisaliście, moje dzieci – Mistrz odezwał się donośnym głosem.
Ireland i Felix się nie odezwali. Starzec ciągnął:
- Zebraliśmy się tu dzisiaj, aby ukarać strażników, którzy złamali prawo. Jeden z nich zrobił to nawet dwukrotnie. Jak widać niektórzy nie uczą się na błędach. Jak widać byłem za bardzo pobłażliwy. Na waszych oczach wykonany zostanie wyrok. Sprawiedliwości stanie się zadość. Wszyscy tu obecni znają karę za złamanie najważniejszego z naszych praw. A jest nią wyrok śmierci. – zamilkł i zajął swoje miejsce.
Żaden z obecnych na sali strażników nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Margot wyciągnęła rękę i splotła swoje palce z palcami Vincenta. Ten dotyk dodał jej otuchy.
- Nie bój się – szepnął w jej stronę.
Chociaż starała się być silna, do jej oczu napłynęły łzy, które obfitymi strugami spływały po jej policzkach. Vincent zacieśnił uścisk na jej dłoni. Nie chciał tego po sobie pokazywać, ale także czuł strach. Chciał jednak zachować pozory spokoju. Dla niej. Dla najważniejszej osoby w jego życiu. Żałował, że mieli dla siebie tak mało czasu. Margot spojrzała na Vincenta, który ofiarował jej ten piękny uśmiech, który tak pokochała. Mając przed oczami jego twarz, zamknęła oczy. Chciała, aby w jej pamięci pozostał uśmiechnięty. Nadszedł czas. Wojownicy w tym samym momencie wyciągnęli ręce, w których pojawiły się długie, cienkie sztylety. Oparli ostrza o posadzkę po swoich lewych stronach. Poprawili uchwyt, unieśli broń i w tym samym momencie przeszyli serca swoich ofiar lśniącymi ostrzami. Na nieskazitelnej bieli szat Margot i Vincenta pojawiła się krew. Felix i Ireland powoli wyciągnęli ostrza z ich ciał. Cofnęli ręce, którymi ich trzymali. Dwoje martwych strażników osunęło się na ziemię.