Cześć! Poprzednie opowiadanie pisałam z przekonaniem, że ta historia skończy się wraz z ostatnim zdaniem. Jednak zostawiłam sobie furtkę, i to na tyle szeroką, że od razu w mojej głowie pojawił się pomysł na kontynuację. Pomyślcie sami, tyle możliwości... Grzech nie skorzystać, prawda? A że miałam czas, to całość "troszeczkę", ale tylko trochę, się rozrosła, bo do 21 stron. Może trochę przydługie, ale nie dało się inaczej. Proces pisania pochłania naprawdę ogrom czasu, chęci, weny... Żeby nie przedłużać, mam nadzieję, że będzie wam się przyjemnie czytało i liczę, że dacie znać, co sądzicie.
***
Margot otworzyła oczy. Zamrugała gwałtownie i powoli usiadła.
Przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest. Odwróciła głowę i
zobaczyła siedzącego nieopodal spokojnie Vincenta, który właśnie
zaczął się podnosić. Wiatr się uspokoił. Teraz spokojnie
kołysał złote źdźbła trawy. Dziewczyna spojrzała na swoją
pierś. W ubraniu widniała dziura, a większa część kamizelki
zbroczona była krwią. Ze zdziwieniem spostrzegła, że nie ma
żadnej rany. Spojrzała na swego towarzysza, który zdążył już
podejść blisko niej, i przypomniała sobie wszystko.
- Co dokładnie zrobiłeś?
- Zmieniłem
cię w strażniczkę. Czyż nie tego chciałaś?
- Tak,
ale... Jak? Przecież dopiero co stałam, nic się nie wydarzyło, a
teraz... to – wskazała palcem dziurawe i zakrwawione ubranie.
- Aby stać się jedną z nas musiałaś umrzeć. A jeśli chodzi o
ścisłość, twoje ciało musiało. Teraz znajdujesz się w stanie
pośrednim między życiem i śmiercią.
- Rozumiem.
Chyba – uśmiechnęła się.
- W takim
razie zmywajmy się stąd – podał jej rękę.
- Dokąd?
- zapytała zaskoczona?
- Do
siedziby strażników słów.
Chwyciła jego wyciągniętą dłoń i podniosła się z ziemi.
Vincent przytrzymał ją delikatnie, kiedy się zachciała. Wydawał
się być bardzo zadowolony z siebie. Wyszczerzył do niej zęby.
Jego twarz nabrała chłopięcego wyrazu. Margot pomyślała, że
nigdy wcześniej nie widziała tak pięknego i szczerego uśmiechu.
Jego oczy wręcz skrzyły. Splótł jej palce ze swoimi i drgnął.
Gdyby Margot w tym momencie mrugnęła, przeoczyłaby ten nieznaczny
ruch jego ciała. Nagle poczuła szarpnięcie. Miała wrażenie,
jakby wirowała w niebycie. Po jakimś czasie wylądowali twardo na
oblodzonej ziemi. Dziewczyna prawie się wywróciła, ale Vincent
ciągle nad nią czuwał i podtrzymał ją w porę za łokieć.
Puścił jej dłoń, odsunął się tak, aby mogła spojrzeć mu w
twarz i oznajmił:
- Witaj w
naszym świecie, Strażniczko.
Margot z
ciekawością zaczęła rozglądać się dookoła. Wyglądało na
to, że znalazła się w jakiejś zimowej krainie. Jak daleko okiem
sięgnąć ziemię zasnuwała gruba warstwa zimnego puchu.
Dostrzegła nieliczne drzewa, których gołe i cienkie gałęzie
pokrywał szron. Mimo tego, że temperatura powietrza z pewnością
była minusowa, błękitnooka nie odczuwała zimna. Jeśli się nad
tym głębiej zastanowić, nie odczuwała właściwie niczego. Czuła
się w pewnym stopniu komfortowo, zważywszy na to, że jeszcze nie
do końca rozumiała kim się stała, i jak od tej pory będzie
wyglądała jej egzystencja.
- Cóż,
właściwie trochę tutaj pusto – zauważyła.
- Żeby
dotrzeć do pałacu, musimy się trochę przejść.
- Pałacu?
- Zobaczysz
– wzruszył ramionami.
- Czy
tutaj zawsze jest zima?
- Nie.
Powinnaś zobaczyć to miejsce na wiosnę lub w lecie. Pięknie tu.
W takim razie nie mogę się doczekać.
Ruszyli
przed siebie. Spowalniały ich duże ilości śniegu, przez które
musieli się przedrzeć. Vincent szedł przodem, wydeptując dróżkę,
aby Margot lepiej się szło. Jego szata prawie całkowicie wtapiała
się w otoczenie. Na tle wszechobecnej bieli odcinały się tylko
kasztanowe włosy chłopaka, które rozwichrzył wiatr. Maszerowali
w ciszy. Jedyny odgłos wydawało ubranie Vincenta, szurające po
śniegu. Margot musiała przyspieszyć kroku, żeby nie zostawać za
bardzo w tyle. Jej towarzysz szedł na tyle szybko, na ile pozwalał
mu śnieg, którego ciągle przybywało. W pewnej chwili Margot
zamyśliła się i nie patrzyła pod nogi. Weszła w odcisk buta
Vincenta i runęła jak długa twarzą do śniegu. Strażnik
najwyraźniej usłyszał jej stęknięcie, kiedy próbowała
niezdarnie się podnieść, ponieważ się odwrócił i pomógł jej
wstać. Kiedy otrzepała się z białego puchu i odgarnęła za uszy
niesforne kosmyki włosów, wznowili marsz. Cała droga zajęła im
około pół godziny. Margot z zaskoczeniem stwierdziła, że nie
czuje zmęczenia. Miała tyle pytań. Nagle stanęła jak wryta.
Doszli do miejsca, gdzie rosło więcej drzew. Układały się w
alejkę, która prowadziła do celu ich podróży.
*
Vincent ani trochę nie przesadził, używając słowa „pałac”.
Widok, jaki rozpościerał się przed oczyma Margot, zapierał dech w
piersi. Takiej siedziby nie powstydziłby się władca jakiegoś
bogatego kraju. Błękitnooka zrobiła krok do przodu. Weszła w
alejkę utworzoną z nagich drzew, zbliżając się coraz bardziej w
stronę budowli. Im bliżej się znajdowała, tym większe robiła na
niej wrażenie. Była ogromna. Kształtem przypominała gmachy z
dawniejszych czasów, tak powszechnie wówczas stawiane. Zrobiony był
z nieskazitelnie białego marmuru. Oczywiście wtapiał się w
otoczenie, dlatego dostrzegła go dopiero wtedy, gdy byli już
całkiem blisko. Całość budowli tworzyło pięć kondygnacji
zwieńczonych również białymi wieżyczkami. Na każdym piętrze
znajdowały się kolorowe witraże, zastępujące tradycyjne okna.
Vincent szedł tuż za Margot, gotowy w każdej chwili służyć jej
pomocną dłonią. Śnieg przestał padać, a wiatr nieco się
uspokoił, czyniąc trasę łatwiejszą do pokonania. W końcu, po
mozolnym przedzieraniu się przez kilkanaście centymetrów białego
puchu, stanęli przed frontowymi wrotami. Margot już miała otworzyć
drzwi, jednak Vincent ją powstrzymał, kładąc jej dłoń na
ramieniu. Pociągnął ją za rękę i zaczął prowadzić wzdłuż
białych murów pałacu.
- Co ty
wyprawiasz? – syknęła, wyrywając się.
- Musimy
skorzystać z tylnego wejścia.
Cofnęła się kilka kroków i spojrzała na niego nieufnie. Złapał
ją za rękę i powiedział błagalnym tonem:
- Proszę,
zaufaj mi. Dobrze?
- W
porządku – odparła.
Ciągle miała wrażenie, że coś jest nie tak, ale postanowiła na
razie odepchnąć od siebie wątpliwości. W końcu już raz mu
zaufała i nie wyszła na tym źle. Dostała to, czego chciała.
Skinęła głową na nieme pytanie, które dostrzegła w jego oczach.
Po kilku minutach znaleźli się z tyłu pałacu. Dziewczyna
zauważyła proste białe drzwi, więc bardzo się zdziwiła widząc,
że Vincent, zamiast je otworzyć, kucnął i zaczął rozgarniać
rękoma śnieg, jakieś dwa metry od murów potężnego gmachu.
Stanęła przed nim z dezaprobatą, splatając ramiona na piersi.
- Co
znowu? Czego ty szukasz?
- Powinno
być właśnie tu... – wymamrotał do siebie, kompletnie ignorując
jej pytanie.
Coraz
bardziej zawzięcie grzebał w śniegu.
- Vinnie!
– krzyknęła.
- Hmm? –
podniósł na nią rozgorączkowany wzrok.
- O co,
do cholery, chodzi? Dziwnie się zachowujesz.
- Wszystko
w porządku. Znalazłem!
Margot pochyliła się, aby zobaczyć odkrycie swego towarzysza.
Uniosła brwi na widok drewnianej klapy w ziemi. Westchnęła i
poddała się.
- Dokąd
prowadzi?
- Do
pałacowych podziemi.
- Powiesz
mi wreszcie, o co chodzi?
- Później.
– rozejrzał się uważnie dookoła. – Musimy wejść do środka.
Tędy.
Pociągnął za zardzewiałą kołatkę. Ich oczom ukazała się
ziejąca dziura. Wewnątrz było tak ciemno, że nie dało się
rozróżnić żadnych szczegółów w znajdującym się pod nimi
pomieszczeniu.
- No to
do zobaczenia na dole!
Zanim zdążyła zareagować, Vincent skoczył w przepaść.
- Idioto!
Oszalałeś?! – pochyliła się nad krawędzią i spojrzała w
dół.
Gdy jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności, dostrzegła zarys
jego postaci.
- Nic mi
nie jest! Skacz, złapię cię.
- Mowy
nie ma!
- Margot
Peterson, ty nadzwyczaj uparta istoto. Czy do tej pory kiedykolwiek
dałem ci powód, żebyś mi nie ufała? Zawiodłem cię?
- Nie,
ale...
- No
dalej, mała. Nic ci się nie stanie. Obiecuję, że cię złapię.
Margot powoli kucnęła nad krawędzią. Dostrzegła błysk zębów
Vincenta. Uśmiechał się do niej zachęcająco i wyciągał w jej
stronę ręce. Skarżąc się w myślach na to, przez co zmuszona
była przechodzić, zacisnęła powieki i powoli odepchnęła się
rękami od zamarzniętej ziemi. Jej nogi były w powietrzu i opierała
się o powierzchnię tylko na ramionach. Czuła, że dłużej nie
utrzyma w takiej pozycji ciężaru ciała, zsunęła się więc
najwolniej jak mogła w czarny otwór. Pomieszczenie nie mogło być
wysokie, ponieważ już po krótkiej chwili wylądowała w
bezpiecznych ramionach Vincenta. Dopiero gdy powiedział, że już
może otworzyć oczy, zorientowała się, że zaciska kurczowo palce
na jego szacie.
- Wybacz
– wymamrotała w jego pierś, palcami wygładzając gruby
materiał.
- Nic nie
szkodzi. – delikatnie opuścił ją na ziemię.
Gdy dotknęła stopami podłoża, odetchnęła z ulgą.
- Dziękuję
– powiedziała – Że mnie złapałeś.
- Głuptasie.
Zapomniałaś już, że moim zadaniem jest cię chronić? Nie
pozwolę, abyś zrobiła sobie krzywdę. Chociaż może powinnaś
zrzucić parę kilo. Jeszcze chwila, a byłbym cię upuścił –
wyszczerzył zęby u uśmiechu.
- Głupek
– trzepnęła go w ramię.
- Kiedy
ja mówiłem poważnie.
- Jasne –
prychnęła – Może zamiast mnie irytować, poszlibyśmy wreszcie
tam, gdzie chcesz iść?
- Dobry
pomysł, ale klapa...
Margot
przewróciła oczami
- Podsadź
mnie, zamknę ją.
Kucnął,
żeby Margot mogła swobodnie usadowić się na jego karku.
Przypomniała sobie, że ma na sobie spódnicę, ale to nie była
odpowiednia chwila, aby się tym przejmować. Gdy już usadowiła się
wygodnie, chwyciła rękami jego barki, a on przytrzymał jej nogi.
Wyprostował się. Mogła wyjrzeć na zewnątrz. Wyciągnęła prawą
rękę najdalej jak mogła, chwyciła krawędź klapy i zaczęła
ciągnąć ją w swoją stronę. Po chwili z trzaskiem opadła na
ziemię, przykrywając otwór i odcinając jedyne źródło światła
w pomieszczeniu. Margot nie czekała, aż Vinnie się schyli, tylko
sama powoli zeszła z jego karku, mocno przytrzymując się rękoma
jego barków. Poprawiła spódnicę i odezwała się:
- Gdzie
tak właściwie jesteśmy?
- W
tunelu. Chodź. Wyjście jest niedaleko.
Chociaż
pogrążeni byli w kompletnych ciemnościach, Vincent bardzo pewnie
stawiał kolejne kroki naprzód, prowadząc obok siebie Margot za
rękę. W pewnej chwili poczuła, że coś przebiegło jej po nodze.
Zdusiła krzyk, uświadamiając sobie, że musiał to być tylko
szczur. Szli kilka minut, aż poczuła, że idą nieznacznie pod
górę. Vincent zatrzymał się i puścił jej rękę. Margot była
zdezorientowana, ponieważ nie widziała, co robił. Nie minęło
wiele czasu aż na ziemię u jej stóp padł szeroki strumień
światła. Zamrugała i spojrzała w górę, na otwór nad ich
głowami. Vincent stał na szczeblach stalowej drabinki, która
prowadziła ku wyjściu. Zeskoczył zwinnie na ziemię.
- Przynajmniej
nie pofatygowali się usunięciem stąd drabiny – mruknął. –
Panie przodem? –
wskazał jej
drogę ku wyjściu na powierzchnię,
Margot długo
się nie zastanawiała. Chciała już wyjść z tych ciemności.
Czuła się bardzo niepewnie, nie mogąc polegać ma wzroku. Vincent
stał tuż obok drabiny, a promienie światła rozświetliły jego
twarz. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego przelotnie i chwyciła
palcami obu rąk zimne stalowe szczeble. Zaczęła wspinać się na
górę, po raz kolejny przeklinając swoją spódnicę. Była
szalenie niepraktyczna i doprowadzała ją do szału. Dobrze chociaż,
że miała związane włosy. Nie musiała co chwilę odgarniać
niesfornych kosmyków z twarzy. Miała nadzieję, że Vinnie załatwi
dla niej strażniczą szatę. Mundurek Gryfonów nadawał się już
tylko do wyrzucenia, a przynajmniej jego górna część. Pokonała
jeszcze kilka szczebli i wygramoliła się na powierzchnię. Niedługo
obok niej pojawił się Vincent, zamykając za nimi klapę w białej
podłodze.
*
Margot uważnie rozglądała się po pomieszczeniu. Wszystko było
białe: kamienna posadzka, skórzane meble. Gdzieniegdzie można było
dostrzec złote akcenty. Jedynym nie-białym elementem w pokoju były
półki pełne książek, zrobione z ciemnego drewna, stojące pod
każdą ze ścian. Były tak wysokie, że sięgały wysokiego,
łukowatego sklepienia. Dziewczyna domyśliła się, że właśnie
stała w bibliotece strażników słów. Palce aż ją świerzbiły,
aby podejść i pogładzić palcami grzbiety książek. Jednak
powstrzymała się. Zbiory wyglądały na bardzo stare i kruche. Bała
się, że ledwie jednym dotknięciem sprawi, że cenne księgi obrócą
się w pył. Z zamyślenia wyrwało ją chrząknięcie Vincenta.
Odwróciła się w jego stronę.
- Imponujące,
prawda?
- Tak...
– nie mogła już dłużej wytrzymać. Podeszła do najbliższej
półki i dotknęła delikatnie opuszkami
palców czerwonego, skórzanego grzbietu książki, która znajdowała
się na wysokości jej twarzy.
- Są
stare, owszem, ale nie sądzę, aby mogły się rozpaść od samego
dotyku – odezwał się Vincent z
drwiną w głosie, patrząc, z jakim namaszczeniem Margot obchodziła
się ze znajdującymi się na półkach książkami.
- To
dobrze, bo mam zamiar przewertować chociaż jedną z nich.
Oczywiście, jeśli mogę.
- Chyba i
tak bym cię nie powstrzymał. Nie krępuj się.
Wyciągnęła
z półki książkę, której grzbiet gładziła kilka chwil temu.
Spojrzała na okładkę i zmarszczyła brwi na widok dziwnych złotych
znaków wytłoczonych w skórze.
- Co to
za znaki?
- Starożytne
runy. Wszyscy strażnicy się nimi posługują. Mają tak powszechne
dla nas zastosowanie,
jak łacina w twoim świecie w przeszłości. Każda z ksiąg, którą
tu widzisz, napisana jest za pomocą run.
- Ciekawe...
Z książką
w dłoni usiadła na białej skórzanej kanapie ze złotym
wykończeniem. Założyła nogę na nogę i otworzyła ją
mniej-więcej w środku. Obok ogromu niezrozumiałego dla niej tekstu
dostrzegła ilustrację człowieka w mnisim habicie. Mężczyzna miał
taki sam strój jak Vincent, pomyślała więc, że patrzy na
strażnika słów. Stał w bojowej pozycji, a w dłoni dzierżył
miecz i zamierzał się na niewidocznego przeciwnika. Vincent usiadł
obok niej i ciekawie zaglądał jej przez ramię.
- Ta
książka zawiera opisy rodzajów broni, jakich mogą używać
strażnicy, oraz niektóre pozycje
sztuk walki.
- Sztuk
walki? To strażnicy nie skupiają się tylko na ochronie łączników?
- Zazwyczaj
tak, jednak niektórzy z nas uczą się walki. To jednostki
specjalne, a ich zadaniem jest
pilnowanie porządku w kwaterze głównej. To mistrzowie w swoim
fachu. My tu gadu-gadu, a ja prawie zapomniałem, po co tu
przyszliśmy.
Faktycznie, Margot była tak pochłonięta oglądaniem księgi, że
zapomniała zapytać Vinniego, jaki właściwie był ich cel. W końcu
nie mogli przyjść tu bez powodu.
- Miałam
cię o to zapytać, ale zapomniałam... Więc?
- Chodź,
musimy przejść do innego pokoju.
Błękitnooka
wstała z sofy i odłożyła książkę na miejsce. Vincent czekał
już na nią przy drzwiach z gładkiego drewna pomalowanego na
biało. Kiedy podeszła do niego, uchylił drzwi i przepuścił ją
pierwszą. Nie zdziwiła się, kiedy postawiła stopy w kolejnym
białym pomieszczeniu. Jak widać strażnicy wręcz kochali
nieskazitelną biel. Jednak pokój był mały w porównaniu do
biblioteki. Pod ścianami stały, oczywiście w białym kolorze,
niskie szafki. Oprócz nich i stojącego na środku posadzki
dziwnego urządzenia nie znajdowało się tam nic innego. Margot nie
umiała nazwać osobliwej maszyny. Nie wiedziała też, do czego
może służyć. Nad rzeźbionym w tajemnicze znaki porcelanowym
postumencie unosiła się wirująca kula energii, na pierwszy rzut
oka wypełniona wodą. W środku kuli unosiły się swobodnie runy.
Margot rozpoznała kilka z nich. Takie same widziała w książce.
Vincent podszedł do machiny i z nostalgią malującą się na
twarzy włożył rękę do środka kuli. Runy zareagowały na jego
obecność i zaczęły krążyć wokół jego rozczapierzonych
palców.
- Witaj,
Mayrese – powiedział z czułością.
Kula
zawirowała i Margot dostrzegła runy układające się w jakieś
słowa.
- Ciebie
też dobrze spotkać.
- Mayrese?
O co tu chodzi? – Margot wtrąciła się, zaburzając
dziwaczne porozumienie, jakie Vincent
nawiązał z tą dziwną machiną.Strażnik
powoli wyciągnął dłoń z wirującej sfery energii i odwrócił
się w stronę Margot, która stała za jego plecami, nic nie
rozumiejąc.
- Mayrese to
urządzenie obdarzone sztuczną inteligencją. Pomaga nam znaleźć
łączników, którzy nie mają jeszcze opiekunów. Prowadzi także
dane wszystkich ludzi, którzy są narażeni na wniknięcie do obcego
świata. Porozumiewa się z nami za pomocą runów, co przed chwilą
widziałaś. Potrzebujemy jej pomocy.
- W czym
ma nam pomóc?
- W
odnalezieniu osoby, za której ochronę będziesz odpowiedzialna,
oczywiście.
- Więc
po to tu przyszliśmy?
- Tak.
Jednak musimy się pospieszyć. Mayrese udzieli mi niezbędnych
informacji, a ty w tym czasie...
Podszedł do jednej z białych szafek, pochylił się i otworzył
drzwiczki. Otaksował wzrokiem postać Margot, po czym zaczął
grzebać w rzeczach, które znajdowały się w środku. Po chwili
wyprostował się ze strażniczą szatą w dłoni.
- Wydaje
mi się, że możesz tego potrzebować – mrugnął do niej i
rzucił w jej kierunku biały habit, który dziewczyna złapała w
ostatniej chwili.
- To
świetnie, ale gdzie mogę się przebrać?
- Hmm...
– Vincent podrapał się po głowie. –
Tutaj. Odwrócę się. Nie mamy czasu, aby szukać dla ciebie
ustronnego miejsca.
- W
porządku.
Margot z
westchnieniem rozprostowała schludnie złożoną szatę. Oceniła
ją i uznała, że będzie pasować. Vincent odwrócił się do niej
plecami i zaczął nucić pod nosem nieznaną dla dziewczyny
melodię. Najszybciej jak mogła zaczęła zdejmować zabrudzoną
krwią kamizelkę i koszulę. Po chwili do skotłowanych na podłodze
ubrać dołączyła znienawidzona spódnica oraz podkolanówki.
Obejrzała się krótko przez ramię na Zrzędę, jednak nadal stał
grzecznie ze wzrokiem wbitym w ścianę. Włożyła przez głowę
obszerną płachtę grubego materiału i poprawiła go na sobie.
Teraz czuła się jak pełnoprawna strażniczka. Zanim dała znak
Vincentowi, że jest już gotowa, zdjęła z włosów gumkę,
pozwalając im swobodnie opaść na plecy i przeczesała je palcami.
Miała nadzieję, że wygląda znośnie. Wiedziała, że w tej
chwili są ważniejsze kwestie niż zewnętrzna aparycja, jednak
ciągle była sobą. No, półmartwą wersją siebie. W dodatku
należała do strażników słów.
- Gotowe,
Zrzędo – odezwała się.
Vincent
odwrócił się i posłał jej ten piękny uśmiech, który tak
polubiła.
- Proszę,
strażniczka pełną parą.
- Owszem.
Masz te informacje?
- To nie
zajmie długo. W międzyczasie, czy mogłabyś wrzucić swoje dawne
ubranie do jednej z szafek?
- Jasne.
Gdy
schludnie złożony mundurek Gryfonów spoczywał już na stercie
białych habitów w jednej z szafek, Margot zdążyła zaobserwować
sposób, w jaki Vinnie pozyskiwał informacje od Mayrese. Ponownie
włożył rękę do kuli energii i cichym głosem przemawiał do
maszyny. Błękitnooka myślała, że tak jak poprzednio, runy będą
układać się z zdania. Jednak ku jej zdziwieniu z postumentu, nad
którym unosiła się pulsująca energia wypadła kartka papieru
zapisana runicznym pismem. Vincent pochylił się i podniósł ją z
podłogi.
- Teraz
mamy wszystko, czego nam trzeba – wsunął papier do obszernego
rękawa. – Chodźmy.
Margot skinęła głową. Ostatni raz spojrzała na Mayrese i ruszyła
w stronę drzwi. Vincent szedł kilka kroków przed nią. Otworzył
drzwi i... stanął oko w oko z jednym ze strażników.
- Proszę,
proszę. Wygnaniec wrócił. Witaj, Vinnie. – powiedział z
nieprzyjemnym uśmiechem.
- Vincent?
– Margot rzuciła mu zaniepokojone spojrzenie. – O co tu chodzi?
- Witaj,
śliczna. Nie przedstawisz mnie, przyjacielu?
- Zostaw
ją w spokoju, Felixie.
Przybyły strażnik, Felix, jak nazwał go Vincent, przekrzywił
lekko głowę i przyjrzał się jej dokładnie. Był potężnej
postury. Na twarzy z ostrymi rysami widniała blizna, która biegła
od nasady włosów, poprzez lewe oko, aż po kącik wąskich ust.
Miał długie, brązowe włosy zebrane w kucyk na karku. Wbił w nią
ostre spojrzenie szarych oczu, a właściwie oka, ponieważ drugiego,
naznaczonego blizną, nie było. Zacisnął kwadratową szczękę, na
powrót skupiając uwagę na Vincencie. Mocno chwycił jego ramię i
wcisnął go w ścianę. Margot stała z tyłu, zdezorientowana. Nie
wiedziała co robić. Widać było, że nie miał dobrych zamiarów.
- Ostrzegałem
cię, żebyś więcej się tu nie pokazywał. Wiedziałem, że
Staruszek nie powinien puszczać
cię wolno. Z upływem czasu stał się bardzo pobłażliwy. Teraz
proszę! Powtarzamy błędy, co? Sytuacja z Violet niczego cię nie
nauczyła? Vinnie, Vinnie... – zacmokał i pokręcił głową. –
Co ja mam z tobą zrobić, co?
- Możesz
nawet mnie zabić, śmiało. Ale puść dziewczynę. O niczym nie
wie. – Vincent wbił twarde
spojrzenie w swojego oprawcę.
- Czyżby?
Może sama mi powie? Hej, mała! - zwrócił się do Margot. –
Powiedz mi grzecznie,
jakiej sztuczki użył twój przyjaciel, żeby cię tu zwabić?
- Żadnej,
sama tego chciałam. Nie rób mu krzywdy – popatrzyła na Felixa,
czując nagły przypływ odwagi. A może podziałała tak na nią
adrenalina.
- Ciekawe...
Odważna z ciebie dziewczyna, laleczko. Ale to bez znaczenia.
Doigrałeś się, Vincent. Tym razem zapłacisz, i twoja nowa
przyjaciółka też.
Korzystając z chwili, kiedy uwaga Felixa była skupiona na Margot,
Vincent wyciągnął nieznacznie dłoń i zaczął przyciągać do
niej energię. Prawie zebrał jej odpowiednią ilość, ale nagle
Felix wbił w niego czujne spojrzenie i chwycił go za nadgarstek.
Margot usłyszała dźwięk pękającej kości. Jej towarzysz
krzyknął z bólu.
- Nie ze
mną te numery, przyjacielu. Potrafię wyczuć kumulowaną energię.
Zapomniałeś już?
- Idź do
diabła – rzucił Vincent przez zaciśnięte zęby.
- O nie,
jeszcze się tam nie wybieram. Za to ty go spotkasz i to już
wkrótce – uśmiechnął się.
Margot właśnie otwierała usta, aby zapytać, kim jest Violet, co
takiego zrobił Vincent i dlaczego został nazwany wygnańcem, ale
usłyszała z oddali kobiecy, stłumiony głos:
- Felix?
Co ty tam robisz tyle czasu? Miałeś przecież przynieść tylko
jedną, głupią...
Kobieta nie dokończyła zdania. Właśnie stanęła w progu
pomieszczenia i otworzyła usta z zaskoczenia. Drgnęła na widok
intruzów. Odrzuciła za ramię długie do pasa, brązowe włosy. W
szmaragdowych oczach pojawiła się chęć walki. Miała owalną
twarz i oliwkową cerę. Pełne usta wykrzywiła w drwiącym
uśmieszku. Zmarszczyła nos, kiedy prosta grzywka opadła jej na
oczy. Odrzuciła ją na bok zniecierpliwionym ruchem głowy. Chociaż
to nie był czas na zastanawianie się, Margot pomyślała, że ci
dwoje w ogóle do siebie nie pasują. Tak bardzo różnili się od
siebie. Ona piękna, on – groteskowy i przerażający. Błękitnooka
nie mogła oderwać od niej wzroku. W jej wysokiej postaci było coś
władczego, wzbudzającego szacunek. Odwzajemniła spojrzenie,
patrząc na nią z pogardą.
- Proszę,
proszę – zakpiła – Braciszek wrócił!
- Ireland.
Już myślałem, że tylko ja się dziś zabawię. – Felix odezwał
się do niej.
- Przykro
mi, że cię rozczaruję, mój drogi. Też mam ochotę na odrobinę
rozrywki. Tak długo nic już się nie działo. Myślałam, że umrę
z nudów. Bardzo miło z twojej strony, Vincencie, że
przyprowadziłeś do nas nową znajomą! Widzę, że już zrobiłeś
swoje. Zawsze miałeś gdzieś nasze zasady. Zatęskniłeś za
Violet, co?
- Nie
mieszaj w to Violet i nie porównuj jej z Margot! Nie mają ze sobą
nic wspólnego! –
Vincent
szarpnął się, jednak jego wysiłki spełzły na niczym. Felix był
zbyt silny.
Ireland podeszła do Margot i pozornie po przyjacielsku położyła
jej dłoń na ramieniu, skutecznie ją tym gestem unieruchamiając.
Niby od niechcenia zaczęła się bawić jej włosami, nawijając na
palec jeden z długich, czarnych loków. Błękitnooka próbowała
się wyszarpnąć, jednak szatynka trzymała ją mocno. Vincent
widząc to aż zatrząsł się z wściekłości. Gdyby jego wzrok
mógł zabijać, Ireland niechybnie padłaby martwa w ciągu sekundy.
- Masz
mnie. Jej w to nie mieszaj.
- Co ty
na to, żebym urządziła sobie miłą pogawędkę z twoją
przyjaciółeczką? Może byłaby tak miła i
powiedziałaby mi, po co tu przyszliście? Jestem pewna, że się
dogadamy. Prawda, Margot? – zaszczebiotała i wybuchnęła
szaleńczym śmiechem.
Margot nic nie odpowiedziała. Myślała gorączkowo, co może
zrobić. Sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz bardziej
niekorzystna. Poza tym, im dłużej tkwili tak unieruchomieni, tym
bardziej wzrastało ryzyko, że dołączy do nich więcej strażników,
a wtedy już byliby na straconej pozycji. „Co robić? Co ja mogę
zrobić?” – myślała, jednak w jej głowie nie pojawiała się
żadna przydatna myśl. Poczuła szarpnięcie.
- Co z
tobą? Niemowa?
- Cóż,
twoja osoba nie zachęca do rozmowy – wyrwało jej się, zanim
zdążyła ugryźć się w język.
Ireland nie skomentowała tego słownie. Za to wymierzyła jej mocny
policzek. Margot miała ochotę potrzeć dłonią piekące miejsce,
ale się powstrzymała. Nie chciała okazywać bólu. Starała się
zachowywać maksymalny spokój. Przypomniała sobie ilustrację w
czerwonej księdze. Gdyby udało jej się przywołać jakąkolwiek
broń... Widziała, jak Vincent próbował to zrobić, jednak Felix
go powstrzymał. Ireland pewnie też zorientowałaby się w porę, co
się święci. Chyba, że... Margot wpadł do głowy pewien pomysł.
„Warto zaryzykować” – pomyślała. Poruszyła wolną od
żelaznego uścisku ręką tak, że obszerny rękaw szaty całkowicie
zakrył jej dłoń. Spojrzała na Ireland. Zdawała się niczego nie
zauważyć. Zacisnęła pięść tak mocno, że aż poczuła
paznokcie wbijające się jej w skórę. Nie zwracała uwagi na ból.
Była całkowicie skoncentrowana na tym, co robiła, jednocześnie
obserwując swojego oprawcę, w celu upewnienia się, że ta niczego
nie wyczuła. Najwolniej jak potrafiła, Margot zaczęła przywoływać
do swojego przedramienia cząsteczki energii. Robiła to pierwszy
raz, dlatego nie wiedziała, czy zadziała. Wyobraziła sobie
maleńkie złote drobinki, które lecą w jej stronę. Poczuła na
skórze delikatne mrowienie. Wiedziała, że idzie w dobrym kierunku.
Następnym krokiem było wyobrażenie sobie krótkiego sztyletu,
który zmieściłby się w rękawie habitu, niezauważony. W
zaciśniętej pięści poczuła chłód metalu. Udało jej się!
Przybrała obojętną minę, aby nie dać po sobie niczego poznać. W
środku jednak była z siebie dumna. Z powodzeniem wykorzystała moc,
która została jej dana w momencie przemiany w strażniczkę.
Czekała na odpowiedni moment. Vincent znowu zaczął się szarpać,
ciągle bez powodzenia. Ireland odwróciła się w jego stronę.
Margot tylko na to czekała. Zebrała w sobie całą siłę, jaką
posiadała, i wyszarpnęła się z uścisku szatynki. Uwolnioną ręką
chwyciła ją za ramię, a trzymanym w drugiej ręce sztyletem zadała
cios. Trafiła w środek pleców. Broń nie weszła zbyt głęboko,
na szczęście dla Margot, która nie miała czasu na
zmaterializowanie kolejnego sztyletu. Ireland zastygła w bezruchu, z
bólu i zaskoczenia. Czarnowłosa wyszarpnęła ostrze z pleców
zielonookiej i korzystając z ciągłego szoku, jaki ją ogarnął,
rzuciła się ku wyjściu. Felix obserwował swoją towarzyszkę ze
zdziwieniem.
- Vincent!
– wrzasnęła Margot, rzucając mu broń.
Modliła się, aby ją złapał. Na szczęście z gracją chwycił
krótką rękojeść i nie wahając się ani na chwilę, wbił ostrze
w bark Felixa, który wpatrywał się w Ireland rozszerzonymi oczyma.
Brunet zawył z bólu i puścił towarzysza Margot. Ten wykorzystał
okazję i rzucił się ku błękitnookiej.
- Zuch
dziewczyna! Teraz biegnij i pod żadnym pozorem się nie zatrzymuj!
Będę tuż za tobą!
Margot rzuciła się do ucieczki. Z impetem wpadła do biblioteki i
co sił w nogach pognała w stronę klapy w podłodze. Nie oglądała
się za siebie. Bała się, że nieprzyjemna dwójka już się
pozbierała i zaczęła ich gonić. Uklękła na białej posadzce i
pociągnęła za kołatkę. Jej oczom ukazał się ciemny otwór,
który teraz nie napawał jej niechęcią. Najszybciej jak mogła,
zeszła po stalowej drabince. Miała się nie zatrzymywać, ale
musiała sprawdzić, czy Vincent za nią biegł. Odwróciła się i
odetchnęła z ulgą. Właśnie zeskoczył na ziemię. Nie zawracał
sobie głowy korzystaniem z drabiny. Wyminął Margot i chwycił ją
za rękę. Prowadził ją bardzo szybko przez pogrążony w
kompletnych ciemnościach tunel. W końcu się zatrzymał.
- Widzę
klapę. Podniosę cię, a ty ją otworzysz. Tak, jak poprzednio ją
zamknęłaś, okej?
- Tak.
Tak samo jak wcześniej, Margot wdrapała się na jego plecy.
Myślała, że to spódnica jest niepraktyczna. Musiała podwinąć
szatę. Dopiero wtedy mogła się swobodnie poruszać. Gdy już była
na odpowiedniej wysokości, z całej siły uderzyła obiema rękami w
spód klapy. Kawał starego drewna z trzaskiem odskoczył od ziemi i
wylądował na śniegu. Wnętrze tunelu zalało mroźne, zimowe
światło. Vincent podrzucił Margot do góry, sprawiając, że
wylądowała w śniegu na powierzchni.
- Co ty
wyprawiasz? – zapytała, podczołgując się do krawędzi otworu.
- Mam
nadzieję, że miałaś miękkie lądowanie. Tak czy siak musiałbym
cię podsadzić. Wykorzystałem szybszy sposób.
- No
dzięki. Nie ma to jak rzucanie mną jak jakąś szmacianą lalką.
- Na dąsy
będzie czas później. Nie wiem na jak długo ich zatrzymaliśmy.
Margot zastanawiała się, w jaki sposób Vincent zamierza wydostać
się na powierzchnię. Wyciągnął rękę, w której w mgnieniu oka
pojawiła się drabina, taka sama, jak przy wejściu do pałacowej
biblioteki. Była zaskoczona, że umie materializować przedmioty tak
szybko. Jej samej zajęło to dużo więcej czasu. Najwyraźniej
praktyka czyni mistrza, i to w każdej dziedzinie. Szybko oparł
drabinę o krawędź klapy i już po chwili stał obok Margot, która
zdążyła się już podnieść. Mimo nadziei Vincenta jej lądowanie
nie było miękkie. Lekko się poobijała. Udawała, że wszystko z
nią w najlepszym porządku. Zdobyła się nawet na lekki uśmiech.
- Nie mam
dobrych wieści. W promieniu kilometra stąd nie można się
teleportować.
- Czyli...
Musimy biec, tak?
Skinął głową. Rzucili się przed siebie na prosto od miejsca,
gdzie stali. Margot czuła, że opuszczają ją siły. Nie myślała,
że zdoła wykrzesać z siebie jeszcze choć odrobinę energii, ale
jakimś sposobem ciągle biegła, mając przed oczami plecy Vincenta.
Śnieg utrudniał im ucieczkę, jednak przeprawa była lżejsza niż
wtedy, kiedy przybyli do świata strażników. Ktoś za nimi ryknął:
„Stać! Zatrzymać się!”, co sprawiło, że dziewczyna poczuła
w sobie nowe pokłady energii. Przyspieszyła kroku. Biegła
najszybciej, jak mogła. Cała ucieczka od momentu wyjścia z tunelu
nie trwała więcej niż piętnaście minut. W końcu, po minięciu
jednego z rzadko rosnących drzew, Vincent padł na kolana do śniegu.
Zaniósł się szczerym, radosnym śmiechem.
- Udało
nam się! Udało!
- Nie
chciałabym psuć ci dobrego nastroju, jednak ciągle nie jesteśmy
bezpieczni. Wynośmy się stąd.
- Jak
sobie życzysz, księżniczko. Chodź. – Podniósł się z kolan i
podał jej rękę.
- Co z
twoim nadgarstkiem?
- Nasze
rany szybko się goją. Już wszystko w porządku.
Jak poprzednim razem, gdy chwyciła jego dłoń, poczuła nieznaczny
ruch jego ciała. Już po chwili wirowali w niebycie, zostawiając za
sobą zimową krainę strażników słów.
*
Uderzyli stopami o twardy, brukowany chodnik. Margot zachwiała się.
Odnotowała w pamięci, aby poćwiczyć teleportację. Przydałyby
się też korepetycje z lądowania... Od rozbicia sobie twarzy o
czarny asfalt uratował ją Vincent, który jak zwykle był bardzo
czujny i w porę ją podtrzymał. Gdy już stała pewnie na nogach,
głęboko odetchnęła. Udało im się. Naprawdę im się udało.
Uśmiechnęła się od ucha do ucha. Jej towarzysz odwzajemnił się
jej tym pięknym uśmiechem, „jej uśmiechem”, jak go nazwała. W
miejscu, w którym się znaleźli, zapadła już noc. Margot
rozejrzała się dookoła, ale nie rozpoznała okolicy.
- Gdzie
my jesteśmy?
- W
Londynie.
- Poważnie?
Nie poznaję tego miejsca.
- Najwidoczniej
to jedna z uliczek, gdzie nigdy nie byłaś.
- Jak się
domyślam, gdzieś tutaj mieszka dzieciak, którym będę się
opiekować, mam rację?
- Jak
zwykle domyślna – Vincent uśmiechnął się półgębkiem.
- Tylko
nie myśl sobie, że o wszystkim zapomniałam i że uda ci się mnie
zbyć. Czeka nas długa rozmowa, Zrzędo.
Vincent skrzywił się i westchnął ciężko. Nie miał ochoty
rozmawiać o tym, co wydarzyło się w przeszłości. Dobrze jednak
znał Margot i wiedział, że tak czy siak wszystko jej powie. Nie
należała do osób, które łatwo odpuszczają.
- W
porządku. Ale najpierw musisz kogoś poznać.
- Gdzie
mieszka? – zapytała krótko.
- Stoimy
przed jej domem.
Margot obejrzała się przez ramię i otaksowała wzrokiem niewielki
domek jednorodzinny. W mroku nie umiała ocenić, jakiego był
koloru, jednak sprawiał miłe wrażenie. Zwykły, trzypiętrowy dom
na przedmieściach.
- Na imię
ma Miranda Brown. Z informacji dostarczonych przez Mayrese wynika,
że jest zwykłą, miłą dziewczyną. Unika konfliktów, rówieśnicy
ją lubią. Ot, zwykła piętnastolatka.
- Chciałeś
powiedzieć: nudna piętnastolatka.
- Nie
przesadzaj. Twoje życie też nie było specjalnie ekscytujące.
- Hej!
– pacnęła go w głowę. –
Miałam ciekawe życie. Te całonocne imprezy, chłopcy, konflikty z
nauczycielami...
- Na pewno mówisz o
sobie? - Vinnie zmarszczył brwi.
- Ach, zapomniałam,
że nie masz poczucia humoru. Wybacz, Zrzędo.
Na widok jego nadąsanej
miny parsknęła śmiechem.
- Okej, okej. Co
jeszcze powiesz o Mirandzie?
- W szkole osiąga
dobre wyniki. Mieszka z rodzicami, starszym bratem i młodszą
siostrą.
- W porządku. Zatem
chodźmy ją poznać.
- Pamiętasz, że pod
żadnym pozorem nie możesz się ujawnić?
- Oczywiście. Możemy?
– wskazała furtkę od bramy okalającej
działkę Brownów.
- Chwileczkę. Mam
jeszcze jedno rzecz do zrobienia.
Z obszernego rękawa
wyciągnął, teraz już nieco sfatygowaną, kartkę od Mayrese.
Zajęła się ogniem w jego palcach. Upuścił płonący arkusik
papieru i patrzył jak spada na ziemię. Nim dotknął chodnika,
została po nim tylko kupka popiołu, którą zaraz rozwiał
delikatny wietrzyk.
- No, teraz możemy
iść.
Wyciągnął rękę
w jej stronę, ale Margot pokręciła głową. Zacisnęła powieki i
mocno się skoncentrowała. Myślała intensywnie o miejscu, w którym
obecnie przebywała Miranda. Jej ciało zadrżało i po chwili
poczuła, jak jej stopy odrywają się od bruku, a ona sama zaczęła
wirować w czasoprzestrzeni, by po chwili zaliczyć epicki upadek
życia. Wyłożyła się ciężko jak długa na drewnianej podłodze.
Po chwili usłyszała nad sobą Vincenta, zanoszącego się głośnym
śmiechem.
- Ha ha, bardzo
śmieszne, naprawdę – stęknęła Margot, dźwigając się do
pozycji stojącej.
Vincent starał się
bezskutecznie opanować chichot. Minęło kilka minut, zanim zdołał
się uspokoić.
- Jak na pierwszy raz
było całkiem dobrze. Niektórzy przy lądowaniu tracą ręce czy nogi. A niektórzy –
zrobił dramatyczną pauzę. – Już na
zawsze gubią się w czasoprzestrzeni i krążą zamknięci w sferze
między światami. Przez wieczność – otworzył szerzej oczy.
- Zalewasz. Chcesz
mnie tylko przestraszyć – prychnęła Margot, nie była tego
jednak taka pewna.
- Nie kłamię.
Powiedziałbym: Sama się przekonaj, ale raczej nie da się wywołać
takich efektów na życzenie.
- Uważaj, bo bym
spróbowała, jakby się dało. Od razu. Byłabym pierwsza w
kolejce!
- Tak, tak... A na
poważnie, nic ci nie jest?
- Czuję się
normalnie.
- To dobrze.
Zaczęli rozglądać
się po pokoju, w którym się znaleźli. Był mały. Większą część
powierzchni zajmowało duże łóżko. Pozostałymi meblami było
biurko, na nim laptop, szafa i komoda, z porozrzucanymi na niej
rzeczami osobistymi. Margot szukała wzrokiem książek, ale ani
jednej nie było na widoku. Skoro Miranda nie czytała, to czego u
niej szukała? Postanowiła jednak nie skreślać przedwcześnie
dziewczyny. Podeszła do łóżka, w którym spała. Miała krótkie,
sięgające brody blond włosy, ze ściętą na prosto grzywką
opadającą na oczy. Mała miała spokojny sen, leżała bez ruchu, z
rozluźnioną twarzą. Usta co chwila wykrzywiała w delikatnym
uśmiechu, jakby śniło jej się coś miłego. Błękitnooka
pokusiła się i wyciągnęła rękę, odgarniając szybkim ruchem
grzywkę z oczu Mirandy. Dziewczyna poruszyła się lekko, jakby
poczuła dotyk strażniczki. Margot poczuła przywiązanie do
Mirandy, chociaż dopiero co zobaczyła ją po raz pierwszy. Stałam
się świadoma odpowiedzialności, jaka na nią spadła.
Bezpieczeństwo blondynki leżało od tej chwili w jej rękach.
Pomyślała, że to niesamowite, jak silne więzi odczuwają
strażnicy ze swoimi łącznikami. Była ciekawa, czy to samo czuł
Vinnie w stosunku do niej, ale nie miała powodów, aby myśleć, że
było inaczej. Odwróciła się do niego. Patrzył na nią z
czułością.
- Już to poczułaś,
prawda?
- Tak, to niesamowite!
Czuję tę więź, jaka się między nami wytworzyła.
- Pokochasz ją. Każdy
strażnik bardzo mocno przywiązuje się do człowieka, którego
pilnuje.
Margot zamyśliła
się. Zastanawiała się nad więziami pomiędzy strażnikami a
ludźmi. Ciekawa była, jak bardzo są silne. Jak długo Vincent się
nią opiekował? Od czasu, kiedy sięgnęła po swoją pierwszą
książkę? Musiał okropnie się nudzić, śledząc każdy jej krok.
A ona o tym nie wiedziała. Nagle coś sobie uświadomiła.
- Co z tobą będzie?
Przecież nie jestem już człowiekiem.
- Jeśli chodzi o
opiekę nad tobą, to nie czuję się zwolniony z pracy. Nadal będę
nad tobą czuwał, głuptasie.
Jesteś silna, mądra i niezależna, ale i tak czuję, że powinienem
cię strzec. Chociaż teraz, kiedy jesteś już świadoma mojej
obecności, będzie to dla mnie ciężki kawałek chleba. Będę
musiał mierzyć się z twoimi humorami, sarkazmem...
- Nie jestem chyba aż
taka okropna, co? – zapytała ze
śmiechem.
- Nie, nie jesteś.
- Opowiesz mi o
Violet?
Vincent cały się spiął.
- Jeśli nie chcesz,
nie mów. Zrozumiem.
- Nie... to było
dawno temu. Wydarzenia z przeszłości nie powinny tak na mnie
wpływać.
Margot przysiadła na
ramie łóżka. Jej towarzysz oparł się o biurko. Na niebie chmura
odsłoniła na moment księżyc. Blada poświata wpadła przez okno,
oświetlając przelotnie twarze wpatrujących się w siebie
strażników.
- W takim razie mów.
Słucham – Margot zachęciła go łagodnie.
- Nie jesteś pierwszą
osobą, którą się opiekowałem. Miała 17 lat, kiedy zacząłem
nad nią czuwać. Była piękna.
Patrzyła na świat dużymi, brązowymi oczami, w których można
było dostrzec inteligencję. Jej nos pokrywały małe piegi. Długie
blond włosy zwykle nosiła zaplecione w francuski warkocz. Była
wielką fanką Tolkiena. Na półce w jej pokoju stała trylogia
„Władcy Pierścieni” i jakieś specjalne wydanie „Hobbita”.
Pewnego dnia po raz kolejny sięgnęła po którąś z książek.
Zdaje się, że to był „Hobbit”. Lubiłem patrzeć, jak czyta.
Ten wyraz maksymalnego skupienia na jej twarzy... Nie byłem
wystarczająco czujny. Wypowiedziała słowa: „Chciałabym znaleźć
się w tamtym świecie. Życie w nim na pewno byłoby bardziej
ekscytujące niż moje własne.”. Za późno zareagowałem. Zwykle
otwarcie wrót trwa dłuższą chwilę niż zajęło to tamtego dnia.
Znalazła się tam, gdzie chciała być. Od razu za nią podążyłem,
przestraszony, że coś jej się stanie. Zastałem ją kompletnie
oszołomioną w środku lasu. Podobnie jak ciebie. Musiałem się
ukazać. Powiedziałem jej wszystko to, co tobie. Podobnie jak ty nie
chciała wracać od razu. Pozwoliłem jej na to. Patrzenie, jakie
szczęście sprawia jej przebywanie tam sprawiało, że sam czułem
to szczęście. Sprawiłem, że wszyscy dookoła uważali ją za
jedną z elfów. Wyglądała jak jedna z tych fantastycznych istot,
kiedy kręciła się między drzewami w zielonej szacie i kwiatami
wplecionymi we włosy. Napotkała Bilba i krasnoludy, kiedy wybierali
się na swą wyprawę. Ukazała się im przy jednej z dróżek.
Zachwyceni jej widokiem, zatrzymali się na krótki czas w tamtej
okolicy. Urządzili sobie ucztę. Zachwycona Violet zaczęła tańczyć
na polanie. W pewnym momencie upadła na trawę. Przerażony
podbiegłem sprawdzić, co się stało. Ktoś trafił ją z łuku.
Nie zauważyłem, kto oddał strzał. Dostała w brzuch, rana
okropnie krwawiła. Przestraszone krasnoludy rozpierzchły się na
wszystkie strony. Nie wiedziałem, co robić. Czułem, że umiera w
moich ramionach. Nie mogłem tak po prostu pozwolić jej odejść,
więc... Zmieniłem ją w strażniczkę. Gdy się przebudziła,
zabrałem ją do naszego świata. Była zachwycona widokiem pałacu.
Trafiliśmy tam w lecie, więc dookoła wszystko tętniło życiem.
Naiwny wprowadziłem ją frontowymi drzwiami. Byłem pewny, że
zrozumieją, kiedy tylko im wyjaśnię. Nie zrozumieli. Między mną
a jednym ze strażników wywiązała się walka. Byłem zajęty
bronieniem się. Straciłem Violet z oczu. W końcu ją dostrzegłem.
Stała przed naszym przełożonym. Myślę, że to odpowiednie dla
niego określenie. To on ustala zasady, jest najważniejszym ze
strażników i przebywa na stałe w pałacu. Dał znak, żebyśmy
zaprzestali walki. Stanąłem przed nim, obok Violet, która nie
odzywała się nawet słowem. Zacząłem się tłumaczyć. Przerwał
mi. Wiedziałem, że złamałem najważniejsze prawo. Okolicznościami
łagodzącymi dla mnie okazał się fakt, że nie działałem z
egoistycznych pobudek. Jednak był nieugięty, kiedy prosiłem o
łaskawość dla Violet. Wydał na nią wyrok śmierci, a mnie skazał
na wieczne wygnanie. Już nigdy miałem nie pokazać się w naszym
świecie. W ramach rekonwalescencji pozwolił mi zająć się tobą.
Mayrese przekazała mi wszystko, co powinienem wiedzieć. Nie mając
już czego tam szukać, wyszedłem z pałacu. Do moich uszu dobiegł
szloch Violet. Kiedy się odwróciłem zobaczyłem jej pełne
błagania spojrzenie. Na moich oczach Felix przebił jej serce
mieczem. Ten widok złamał mi serce i będzie mi towarzyszył przez
całą przeklętą wieczność. Gdybym wtedy mógł zrobić
cokolwiek... W pałacu było zbyt wielu strażników. Każda próba
pomocy Violet skończyłaby się porażką. Stłumiłem więc
narastającą we mnie wściekłość i uciekłem stamtąd. Potem
zająłem się tobą. To mi pozwoliło w pewnym stopniu zagłuszyć
wyrzuty sumienia. Jesteś bardzo podobna do Violet, Margot. Tak samo
uparta, pełna ciekawości świata.
- Violet po prostu...
Umarła? – Margot przerwała długi
monolog Vincenta.
- Można nazwać to
prawdziwą śmiercią. Odeszła w taki sam sposób, w jaki
codziennie umiera tysiące osób.
- Kochałeś ją –
to nie było pytanie.
- Tak. Strażnik słów
przede wszystkim powinien być obrońcą człowieka, który został powierzony jego opiece.
Jednak ja poczułem do niej coś więcej. To po prostu się stało.
- Rozumiem... Nie
powinieneś się obwiniać za to, co się stało. To nie była twoja
wina.
- Wiem, ale nie tak
łatwo przekonać swoje sumienie – uśmiechnął się smutno.
Przez okno do
pokoju leniwie wtargnęło jasne światło świru. Margot była
zaskoczona. Opowieść Vincenta trwała całą noc. Spojrzała na
Mirandę i przyrzekła, że będzie dla niej dobrą opiekunką. Nie
pozwoli, aby stała się jej jakakolwiek krzywda. W końcu będzie
nad nią czuwać aż dwoje strażników. Nastał nowy dzień. Kolejny
dzień, który niósł z sobą nadzieję. Dzień, który przyniósł
spokój i ukojenie zranionej duszy.
*
Minęło
kilka spokojnych tygodni, w ciągu których nic szczególnego się
nie działo. Margot poznawała uroki bycia strażniczką. W wolnych
chwilach, kiedy mieli pewność, że Miranda jest bezpieczna, wraz z
Vincentem trenowali podstawy różnych sztuk walki, teleportację i
szybkie dobywanie broni. Błękitnookiej bardzo przypadł do gustu
łuk. Mimo, że nikt ich nie widział ani nie słyszał, na treningi
i naukę strzelania musieli czekać do zmroku. Czar niewidzialności
nie działał na bronie. Z czasem Margot wyostrzył się słuch i
wzrok. Widziała w nocy tak samo dobrze jak w dzień. Vincent
tłumaczył jej, że każda cecha pojawia się u strażników z
czasem. Uważała, że tak jest nawet lepiej. Miała czas na
oswojenie się ze swoją nową stroną. Dnie spędzała na rozmowach
z Vincentem i obserwowaniu życia Mirandy. Nocami albo strzelała z
łuku, albo brała którąś z książek swojej podopiecznej, która,
jak się okazało, trzymała książki w szafkach, i przysiadała na
parapecie. Strażnicy nie jedli, nie spali i nie odczuwali zmian
temperatury. Za to jeśli chodziło o wewnętrzne przeżycia, emocje
oraz podatność na zranienia – nie różnili się pod tym względem
od zwykłych ludzi. Kiedy chciała skupić się na książce, a
Vinniego dopadała nuda, zazwyczaj wymyślała mu jakieś zajęcie,
żeby jej nie zagadywał. Nie mogła ujawnić się Mirandzie, dlatego
była bardzo wdzięczna swojemu opiekunowi za dotrzymywanie
towarzystwa. Bez niego czułaby się bardzo samotna. Jak przewidział
Vincent, czuła coraz większą więź z Mirandą. Bała się, że
obserwowanie jej każdego kroku będzie nudne, ale nie było aż tak
źle, jak myślała. Jej podopieczna była spokojną dziewczyną.
Dużo się uczyła, nie lubiła konfliktów. Margot szczególnie
podobały się jej oczy, tak bardzo podobne do jej własnych. Jeśli
chodzi o resztę rodziny Brownów, strażnicy cieszyli się, że
Miranda mieszkała w bezpiecznym domu, otoczona kochającymi ludźmi.
Jej starszy, dwudziestoletni brat, Jason, od niedawna był zaręczony
z piękną dziewczyną z sąsiedztwa, Victorią. Młodsza siostra,
Eva, miała dziesięć lat i jak na razie jej uwaga skupiona była na
zabawie z rówieśnikami. Rodzice Miry, Adam i Laura, od dwudziestu
dwóch lat byli szczęśliwym, kochającym się małżeństwem, w
pełni zaangażowanym w wychowywanie swoich pociech. Adam pracował w
firmie ubezpieczeniowej, a Laura zajmowała się domem i dziećmi.
Żadnemu z domowników niczego nie brakowało.
Pewnego
dnia, po szczególnie męczącym dniu w szkole, Miranda zaraz po
przyjściu do domu rzuciła plecak pod ścianę w swoim pokoju i
rzuciła się na łóżko. Margot, która zajęła swoje ulubione
miejsce na parapecie, uśmiechnęła się do niej, chociaż
nastolatka nie mogła tego zobaczyć. Vincent przebywał na parterze,
obserwując poczynania innych członków rodziny. Blondynka odgarnęła
włosy z oczu i podeszła do szafki, w której trzymała książki.
Długo szukała którejś z nich, aż w końcu, ku zdziwieniu Margot,
wyciągnęła sfatygowany egzemplarz „Harry'ego Pottera”. Książka
okazała się być pierwszą częścią serii. Strażniczka
uśmiechnęła się do siebie. Powróciły wspomnienia. Z wielką
chęcią odwiedziłaby znowu Hogwart. Jednak na to szanse były
marne, ponieważ musiała cały czas czuwać nad Mirandą. To był
jej obowiązek. Blondynka pogładziła przyniszczoną okładkę i na
powrót umościła się wygodnie w łóżku, pogrążając się w
lekturze. Strażniczce wpadł do głowy pewien pomysł. Wiedziała
jednak, że Vincent byłby wściekły, gdyby się dowiedział. Już
dwa razy się sparzył. Margot wątpiła w to, że popełniłby ten
sam błąd po raz trzeci. Teoretycznie opieka nad Mirą była działką
Margot. Vincent jednak poczuwał się do odpowiedzialności za obie
dziewczyny. Czas leniwie mijał, a jedynym odgłosem jaki dochodził
z pokoju piętnastolatki był szelest przewracanych w miarowym tempie
kartek.
- Fajnie byłoby
znaleźć się w tym świecie. Uczyć się czarować w szkole...
Margot
podniosła głowę, zszokowana. Nie spodziewała się, że usłyszy
te słowa. Zagryzła wargę, nie wiedząc, co zrobić. Czas uciekał
nieubłaganie, a ona nie wiedziała, czy taka szansa kiedykolwiek się
powtórzy. Podjęła decyzję. Nie wiedziała tylko, czy takie
oświadczenie wystarczy...
- Vincent mnie
znienawidzi. Każdy człowiek powinien dostać szansę odwiedzenia
swojego ulubionego książkowego świata – szepnęła.
Głośno
wciągnęła powietrze i czekała na rozwój wydarzeń. Sekundy
mijały, a nic się nie działo. Więc trzeba było czegoś więcej.
Margot poczuła zawód. Wtedy nagle trzymana przez Mirandę książka
rozjarzyła się złotym światłem. Zaskoczona dziewczyna odrzuciła
ją na krawędź łóżka, po czym po prostu zniknęła. Strażniczka
była niezwykle ożywiona. Znowu zobaczy swój ulubiony świat! Była
pewna, że Miranda też go pokocha. Postanowiła ukryć przed
Vincentem fakt, że wpuściła ją tam specjalnie. Przy dużym
wysiłku udało jej się przywołać łzy. Gdy obraz przed jej oczyma
się rozmazał, skoczyła ku drzwiom i wybiegła na korytarz.
Przechylając się przez poręcz schodów, zawołała:
- Vincent!
Nie
musiała długo czekać, aż się zjawi. Po chwili znajdował się
przy niej, z troską przyglądając się jej twarzy.
- Co się stało?
- Mira... Ja nie
zdążyłam zareagować i... Jaka okropna ze mnie strażniczka! –
załkała.
Dla
lepszego efektu rzuciła się swojemu towarzyszowi na szyję.
Niecierpliwym gestem pogładził ją po ramionach. Odsunął ją od
siebie i pobiegł do pokoju piętnastolatki. Margot ruszyła za nim.
Vincent podniósł z łóżka przed chwilą czytaną przez Mirandę
książkę i wręcz z obrzydzeniem odrzucił ją od siebie.
- Dlaczego to musi być
znowu ta sama opowieść? Same przez nią problemy! Co jest w niej
takiego nęcącego?!
- Nic jej nie będzie,
prawda? Musimy ją znaleźć i sprowadzić z powrotem –
powiedziała Margot zdeterminowanym tonem. Miała nadzieję, że
Vinnie nabierze się na jej małą intrygę.
- Oczywiście, że ją
znajdziemy. Wyruszamy natychmiast.
Strażniczce
ledwo udało się powstrzymać szeroki uśmiech. Zamaskowała go,
przygryzając wargę. Chwycili się za ręce i po chwili zniknęli z
deszczowego Londynu.
*
Wylądowali
miękko na zielonej trawie. Margot nawet się nie zachwiała. Trening
z Vincentem zdecydowanie się opłacił. Puściła dłoń swojego
towarzysza i rozejrzała się. Znajdowali się na skraju Zakazanego
Lasu, w tym samym miejscu, w którym stali, opuszczając ten świat,
jeszcze nie tak dawno temu. Błękitnooka odetchnęła głęboko.
Ponownie zobaczyła wszystko, za czym tak bardzo tęskniła. Zamek,
chatkę Hagrida...
- Powracają
wspomnienia, prawda? – zapytała
- Tak, ale teraz mamy
ważniejsze sprawy na głowie niż wspominanie, jak to skutecznie
doprowadzałaś mnie do szału. Musimy ją znaleźć.
- Wiem, po co tu
przyszliśmy. I wcale nie doprowadzałam cię do szału. Przecież
nic takiego nie robiłam.
- Och. Oczywiście, że
nie – zakpił Vincent.
- Dobrze. Jak już
mówiłeś, to nie pora na sprzeczki. Jak myślisz, gdzie mogła
pójść?
- Jeśli jej pierwszym
przystankiem nie był Zakazany Las, to uważam, że skierowała się
w stronę zamku. W końcu gdzie indziej mogłaby iść?
- Racja. W drogę.
Podjęli
żwawą wędrówkę w górę zbocza. Tym razem trafili na wiosnę,
nie musieli więc martwić się problemami z przemieszczaniem się.
Szli swobodnie obok siebie. W końcu dotarli na zamkowe błonia.
Zgodnie uznali, że w tym momencie trwają lekcje, ponieważ dookoła
panowała cisza. Nie widać było żadnego z uczniów. Coraz bardziej
zbliżali się do Hogwartu i nigdzie nie widzieli Mirandy. Margot
zaczynała się martwić, że dziewczyna zdążyła się już
wpakować w jakieś tarapaty. W końcu ją zauważyli. Odetchnęli z
ulgą. Siedziała pod jednym z drzew. Wyglądała na opanowaną.
Musiała już zrozumieć, gdzie się znalazła, i przyjąć to do
wiadomości. Podeszli do niej bliżej. Vincent rzucił Margot
pytające spojrzenie. Ta w odpowiedzi skinęła głową. W tym samym
momencie stali się widzialni dla Mirandy. Dziewczyna podniosła
głowę i otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Kim jesteście? –
zapytała, przestraszona.
- Mam na imię Margot,
a to Vincent. Nie musisz się nas bać. Naszym zadaniem jest cię
chronić.
- Jak to: „chronić”?
Margot
westchnęła. Uzbroiła się w cierpliwość i zaczęła wyjaśniać,
kim są, czym się zajmują i dlaczego wszyscy znaleźli się w tym
świecie. Uznała, że nie ma po co czekać z ujawnianiem prawdy.
Powiedziała jej wszystko, starając się odpowiadać na wszystkie
pytania zadawane w międzyczasie przez Mirandę. Vincent wtrącał co
jakiś czas słowo czy dwa, jeśli uznał, że jest to potrzebne.
Pozwolił jej wytłumaczyć wszystko swojej podopiecznej i była mu
za to wdzięczna. Wreszcie miała okazję porozmawiać z Mirą. Gdy
już wyczerpała temat, zamilkła, pozwalając dziewczynie przetrawić
nowe informacje.
- Więc... Chyba
wszystko rozumiem. Co teraz? – spytała, podnosząc się i
otrzepując z trawy spłowiałe dżinsy.
- Teraz, jeśli
oczywiście się zgodzisz, zabierzemy cię do domu. – odpowiedział
Vincent.
- A jeśli odmówię?
Margot
z rozbawieniem patrzyła, jak jej towarzyszowi odpływa krew z
twarzy. To musiał być dla niego silny cios. Szesnastolatka
rozumiała, że nie chciał przeżywać tego samego po raz trzeci,
ale nie zamierzała stawać po jego stronie i odbierać Mirandzie
szansy na przeżycie wspaniałej przygody. Właściwie, jeśli zechce
zostać dłużej w tym świecie, miała już dla niej obmyśloną
niespodziankę. Milczała, czekając, aż Vincent się pozbiera.
- Cóż, jeśli
odmówisz, naturalnie cię nie zmusimy, ale lepiej byłoby dla
ciebie, gdybyś...
- Och, przestań,
Vinnie. Jesteś taki sztywny. Ty i te twoje zasady. Jedna już
została złamana. Dajmy dziewczynie się zabawić!
- Margot, to naprawdę
nie najlepszy moment, abyś...
- Mogę coś
powiedzieć? – wtrąciła Miranda.
- Oczywiście,
słoneczko. Słucham – odpowiedziała Margot, poświęcając jej
całą swoją uwagę.
- Jeśli będę
chciała zostać tu na dłużej, da się to zrobić?
- No jasne! Już ja
się o to postaram – Margot mrugnęła do niej.
- Świetnie. Nawet ty
przeciwko mnie. – Vincent westchnął.
- Nie marudź, Zrzędo.
Powinieneś od czasu do czasu wyluzować. Powiedzmy... raz na
pięćdziesiąt lat.
Miranda
patrzyła na nich z rozbawieniem.
- Jesteście parą? –
rzuciła.
- Nie! – odkrzyknęli
jednocześnie.
Vincent
zażenowany spuścił wzrok, a twarz Margot pokryła się rumieńcem.
„Niech to. Jak para dzieciaków!” –
pomyślała.
- Wybaczcie. Nie
chciałam was zawstydzić.
- Nic się nie stało
– zapewniła Margot, opanowując się. – Prawda, Vinnie?
- Tak, jak
najbardziej.
Gdy
niezręczna chwila minęła, cała trójka udała się w stronę
wejścia do zamku. Vincent próbował oponować, ale w końcu
skapitulował pod wpływem próśb obu dziewcząt. Czy chciał tego,
czy nie, zmuszony był uczestniczyć w przygodzie Mirandy. Gdy minęli
frontowe wrota i znaleźli się w Sali Wejściowej, blondynka
zapytała:
- Gdzie idziemy
najpierw?
- Do Pokoju Wspólnego.
Musisz się przebrać. Należysz do Gryffindoru – dodała Margot,
przeczuwając następne pytanie.
- To świetnie.
Minęli
wejście do Wielkiej Sali, wkraczając na główne schody. Miranda
rozglądała się dookoła z wielkim zainteresowaniem. Chłonęła
wzrokiem każdy szczegół. Mozolną wspinaczkę na siódme piętro
przebyli w ciszy. W końcu stanęli przed portretem Grubej Damy.
- Podaj hasło –
kobieta z obrazu odezwała się znudzonym głosem.
Margot
szepnęła na ucho Mirandzie: „Dyniowy sok”. Piętnastolatka
powtórzyła głośno zasłyszane przed chwilą hasło. Portret
uchylił się, ukazując okrągłe wnętrze Pokoju Wspólnego
Gryfonów. Mira z uśmiechem przekroczyła próg, a dwoje strażników
wkroczyło do środka zaraz za nią. Obraz przesunął się na swoje
pierwotne miejsce. Blondynka poszła do dormitorium, a Margot i
Vincent rozsiedli się na wysłużonych fotelach przy kominku, w
którym wesoło trzaskał ogień.
- Co planujesz? –
zapytał podejrzliwie kasztanowłosy.
- Och, nic takiego.
Chcę dać Mirandzie najlepszy dzień jej życia. Zapamięta go na
długo.
- Mam nadzieję, że
to nic niebezpiecznego.
- Oczywiście, że
nie. Jej bezpieczeństwo jest dla mnie priorytetem.
- Więc? Kiedy
zaczniesz wdrażać w życie swój genialny plan?
- Wszystko jest już
gotowe.
- Co? kiedy zdążyłaś
to zrobić?
- Miałam
wystarczająco dużo czasu. Teraz wystarczy poczekać na Mirę.
Minęło
piętnaście minut. Usłyszeli odgłos kroków, a po chwili u szczytu
spiralnych schodów pojawiła się Miranda, ubrana w szkolny
mundurek. Margot uznała, że strój bardzo pasuje jej podopiecznej.
Już po chwili stanęła obok strażników.
- Gotowa? – zapytała
Margot.
- Chyba tak. Co
zrobiłaś?
- Zobaczysz.
Strażnicy
podnieśli się z wygodnych foteli i ramię w ramię podeszli do tyłu
obrazu, który odsunął się, tworząc przejście. Vincent
przepuścił Margot i Mirandę, a sam przekroczył próg na końcu.
Niespiesznie udali się na parter. Gdy dotarli na miejsce, zobaczyli
długą kolejkę uczniów, na której czele stał Filch, z długą
listą w ręku.
- Idziemy do
Hogsmeade? – zapytała przejęta Miranda.
- Cóż, właściwie...
– zaczęła Margot.
- Mira! – przybyła
trójka usłyszała nawoływanie.
Odwrócili
się i zobaczyli kilku uczniów zbitych w ciasny krąg. Osobami,
które nie stały w kolejce do wyjścia, byli Fred, George, Harry,
Ron i Hermiona. Zauważyli Mirandę i zaczęli przywoływać ją do
siebie zniecierpliwionymi gestami.
- Idź! – Margot
pchnęła ją delikatnie do przodu.
Powoli
ruszyła przed siebie, czując na plecach spojrzenia Margot i
Vincenta. Im bardziej zbliżała się do piątki przyjaciół, tym
większy uśmiech pojawiał się na jej twarzy.
- No nareszcie! Gdzie
ty byłaś? Musimy iść do McGonagall – powiedziała Hermiona.
- Skoro jesteśmy w
komplecie... - zaczął Fred.
- To chodźmy –
dokończył George.
Wspięli
się na pierwsze piętro, a potem przeszli kilka kroków korytarzem.
Hermiona, która szła na czele orszaku, zapukała do drzwi. Po
usłyszeniu krótkiego „wejść”, cała szóstka wkroczyła do
środka. Ustawili się w rządek przed obliczem profesor McGonagall,
która siedziała za biurkiem z surowym wyrazem twarzy.
- Mam nadzieję, że
wiecie, po co was wezwałam.
Nikt
się nie odezwał. Opiekunka Gryffindoru kontynuowała:
- Jak wiecie, wczoraj
po zajęciach jacyś dowcipnisie pokryli posadzkę w klasie
profesora Snape'a bagnem. Mało
tego, do każdego kociołka stojącego na stolikach wrzucili
łajnobomby. Wiecie, czyja to sprawka? – obrzuciła ich
przeszywającym spojrzeniem.
W
gabinecie zapadła cisza.
- Cóż, zatem
odświeżę wam pamięć. Pewien uczeń ze Slytherinu widział, jak
całą szóstką, roześmiani i niezwykle zadowoleni z siebie,
wybiegliście z lochów. Nie jestem zdziwiona, że w zdarzeniu
uczestniczyli Weasleyowie i Potter. Ale żebyście zdołali namówić
na swojego dziecinne wybryki pannę Brown i pannę Granger? Jestem
zszokowana.
- Proszę nie karać
dziewczyn. One tylko pilnowały, żeby nikt nie wchodził do klasy –
odezwał się Fred.
- Milczeć!
Zostaniecie ukarani wszyscy. Dziewczęta, dla przykładu. Może
następnym razem, gdy zbierze wam się na psoty, zdołają was
odwieźć od głupich pomysłów. Karę rozpoczniecie już dzisiaj.
Macie zakaz udania się do Hogsmeade, a jutro po zajęciach
zgłosicie się do pana Filcha, który znajdzie dla was sensowne
zajęcie. To wszystko, co mam do powiedzenia. Do końca dnia proszę
się zachowywać. W szkole zostaje profesor Dumbledore, pan Filch,
profesor Snape i ja.
Gdy
profesor McGonagall zamilkła, szóstka uczniów smętnie ruszyła do
drzwi. Wyszli na korytarz i oddalili się od gabinetu opiekunki
Gryfonów. Przystanęli u szczytu schodów.
- Ale kicha. Mieliśmy
pójść do Sklepu Zonka. Brakuje nam kilku produktów. –
powiedział George.
- Może lepiej
dalibyście sobie na razie spokój? Chyba, że chcecie jeszcze
bardziej pogorszyć swoją i tak już kiepską
sytuację. – wtrąciła Hermiona.
- Och, daj spokój
Hermiono. Sama przyznaj, to było zabawne.
- Może trochę było.
Ale tylko troszeczkę.
- Widzisz? – odezwał
się Fred.
- No dobra. Co robimy
teraz? – zapytał Ron.
- Co powiecie na małą
imprezę w Pokoju Wspólnym? Razem z Fredem zwędzimy z kuchni kilka butelek kremowego
piwa i ognistej whisky.
- Jak dla mnie w
porządku – powiedział Harry.
- A wy dziewczyny? -
zapytał George.
- Jestem za –
powiedziała Mira.
Hermiona
próbowała odwieść ich od tego pomysłu. Uważała, że mają dość
kłopotów i nie potrzeba im kolejnych, gdyby McGonagall postanowiła
złożyć im niezapowiedzianą wizytę w Pokoju Wspólnym. Jednak
została przegłosowana. Poddała się, wzdychając z irytacją.
- Zobaczysz. Będzie
fajnie – próbował udobruchać ją Ron.
Nadszedł
czas kolacji. Harry, Ron, Hermiona i Miranda udali się w kierunku
Wielkiej Sali, a bliźniacy uznali, że nie są głodni i poszli w
kierunku kuchni, po zapasy na późniejszą imprezę. Przyjaciołom
dziwnie było chodzić po opustoszałym zamku. Gdy szli, nie
rozmawiali z sobą. Przekroczyli próg Wielkiej Sali i zobaczyli, że
nakryty został tylko fragment stołu Gryfonów i stół nauczycieli,
przy którym zasiedli już pozostali w szkole profesorowie. Profesor
McGonagall uniosła brew, widząc ubytki wśród wchodzących na
kolację przyjaciół. Czwórka uczniów usiadła do stołu. Miranda
była głodna, a widok wszystkich gorących i zimnych potraw tylko
zaostrzył jej apetyt. Właśnie zaczęli nakładać sobie jedzenie
na talerze, kiedy do ich uszu dobiegł głośny łoskot. Zaciekawieni
spojrzeli w stronę wyjścia z Sali i zobaczyli bliźniaków
wlatujących do środka na miotłach. Wznosili się ponad stołami z
głośnymi okrzykami. Profesor Dumbledore patrzył na rozgrywającą
się przed nim scenę z rozbawieniem. Do harmidru wywołanego przez
pojawianie się braci dołączyły wrzaski profesor McGonagall, która
próbowała opanować sytuację. Bliźniacy kilka razy w zawrotnym
tempie okrążyli wszystkie stoły, aż w końcu wylądowali gładko
przy stole Gryffindoru. Ukłonili się i zajęli miejsca obok
Harry'ego. Z entuzjazmem zaczęli napełniać swoje talerze. Miranda
rzuciła wzrokiem na stół nauczycieli. Profesor McGonagall zdążyła
się już uspokoić, ale ciągle łypała złowrogim spojrzeniem w
stronę bliźniaków.
- Odbiło wam? –
syknęła Hermiona, nachylając się w stronę chłopców.
- O co ci chodzi?
Dzięki nam w tej szkole coś się dzieje – odparł spokojnie
Fred, nabijając duży kawałek kotleta na widelec.
- Przynajmniej nikt
nie może narzekać na nudę – powiedziała rozbawiona Miranda.
- Właśnie –
zgodził się z nią George.
- To było niezłe –
Ron wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Do
końca kolacji panował spokój. Najedzeni uczniowie leniwie wstali
ze swoich miejsc i powlekli się w kierunku Wieży Gryffindoru.
Panowała między nimi rozluźniona atmosfera. Śmiali się i
rozmawiali. Gdy przeszli przez dziurę w ścianie, rozsiedli się w
fotelach. Miranda nie odczuwała obecności swoich opiekunów. Była
jednak pewna, że ją obserwują. Siedzieli jeszcze jakiś czas w
ciszy. Nikt nie miał ochoty wstać. W końcu ciszę przerwał Fred:
- To co? Po kremowym
piwku?
- Czemu nie? –
odezwał się Harry.
Fred
podszedł do stolika, na którym stało sporo butelek z mętną
zawartością. Rozdał po jednej każdemu z obecnych i stanął na
środku pokoju. Uniósł swój napój i wzniósł toast:
- Za bagno w sali do
eliksirów i za nasz jutrzejszy szlaban! – otworzył butelkę i
duszkiem wypił zawartość.
Pozostali
upili po łyku kremowego napoju. George machnął różdżką i w
pomieszczeniu rozległa się głośna, jazgotliwa muzyka. Minęło
kilka minut, po czym obraz przesunął się w górę, ukazując
kilkudziesięciu uczniów, którzy wrócili z wioski. Większość
obrzuciła zdziwionym spojrzeniem bliźniaków, którzy, po wypiciu
kilku szklanek ognistej whisky, zaczęli tańczyć na środku Pokoju
Wspólnego, i udała się do swoich dormitoriów. Reszta przyłączyła
się do zabawy. Po chwili przestrzeń zapełniła plątanina ciał,
poruszających się w rytm muzyki. Wszyscy, po uraczeniu się ognistą
whisky, wpadli w doskonały i beztroski nastrój. Miranda opadła na
fotel, próbując złapać oddech po szybkim tańcu, do którego
namówił ją Dean Thomas. Od panującego zaduchu na policzki
wystąpiły jej rumieńce. Sięgnęła do stojącego obok stolika i
wzięła z talerza ciastko z kawałkami czekolady. Chrupiąc,
obserwowała bawiących się w najlepsze uczniów. Zobaczyła Freda,
który niósł pełną tacę butelek z kremowym piwem. Nie zauważyła
nawet, kiedy wyszedł. Nim zdążył donieść napoje do najbliższego
stolika, na tacy zostały mu ledwie dwie butelki. Impreza rozkręciła
się na dobre. Na spoczynek udało się ledwo kilku uczniów, wśród
nich Hermiona. Twierdziła, że boli ją głowa. Fred odłożył na
stolik pustą już tacę i rozłożył się na fotelu obok Mirandy.
- Dobrze się bawisz?
– zapytał ją.
- Jasne –
uśmiechnęła się i sięgnęła po piątą już tego wieczoru
butelkę kremowego piwa.
- Może napijesz się
czegoś mocniejszego?
- Czemu nie?
Fred
sięgnął ręką po butelkę ognistej whisky. Odkręcił czarny
korek i nalał bursztynowego płynu do dwóch szklanek z grubym dnem.
Jedną podał Mirze, drugą zostawił dla siebie. Uniósł napój ze
słowami:
- Za dobrą zabawę.
- Za dobrą zabawę –
powtórzyła Miranda, po czym stuknęli się szklankami.
- To do dna – rzucił
i jednym haustem pochłonął zawartość naczynia.
Blondynka
poszła w jego ślady. Doświadczyła na własnej skórze, dlaczego
tak popularny trunek w świecie czarodziejów został nazwany ognistą
whisky. Niemal się zakrztusiła, czując, jak jej przełyk wypełnia
się żywym ogniem. Z brzękiem odstawiła pustą szklankę na
stolik.
- Zatańczysz? –
podniosła głowę i zobaczyła uśmiechniętego rudzielca,
wyciągającego do niej dłoń.
Nic
nie mówiąc wstała i pozwoliła poprowadzić się Fredowi na środek
pomieszczenia. Próbując swobodnie poruszać się w rytm muzyki, co
chwilę na kogoś wpadali, wywołując salwy śmiechu, które
dochodziły do ich uszu z każdej strony. Zauważyła Geogre'a, który
tańczył z Angeliną. Obok nich Ginny starała się nieco odsunąć
od Neville'a, który deptał jej po stopach. Miranda posłała jej
uśmiech pełen zrozumienia. Rudowłosa pomachała jej w odpowiedzi.
Dochodziła północ, a zabawa nadal trwała w najlepsze. Nie mogła
nigdzie dostrzec Rona i Harry'ego. Gdy piosenka się skończyła,
przeprosiła Freda i ruszyła na poszukiwania, co nie było wcale
łatwe, ponieważ Pokój Wspólny był bardzo zatłoczony. W końcu
ich zobaczyła. Siedzieli wciśnięci na kanapie pomiędzy dwoma
Gryfonami, których nie rozpoznała.
- Tu jesteście!
Dlaczego nie tańczycie? – podeszła w ich stronę.
- Nie jestem
najlepszym tancerzem – odpowiedział Harry.
- Ja tylko dotrzymuję
mu towarzystwa – rzucił Ron.
Blondynka
wzruszyła ramionami i odwróciła się plecami do chłopaków.
Zobaczyła Lavender i Parvati, które stały pod ścianą, prowadząc
ożywioną dyskusję.
- Cześć dziewczyny!
Mam prośbę. Pomożecie mi rozruszać dwóch sztywniaków?
Dziewczęta
odwróciły głowę w jej stronę.
- O kogo chodzi? –
spytała Parvati.
- O tych tam –
wskazała palcem miejsce, w którym siedzieli dwaj przyjaciele.
- W porządku.
- Dzięki! Jestem
wdzięczna.
Przyjaciółki
ruszyły w stronę chłopaków, a Miranda chwyciła ze stolika
butelkę kremowego piwa i udała się na swoje poprzednie miejsce. Z
zadowoleniem stwierdziła, że nikt nie zajął jej fotela. Usiadła
i zaczęła powoli sączyć beżowy płyn. Uśmiechnęła się,
zauważając Freda, który porwał do tańca Fay Dunbar. Puścił do
niej oko, gdy zauważył, że mu się przygląda. Blondynka zagłębiła
się w fotelu, czując lekkie zmęczenie. Zobaczyła, że ktoś
zatrzymał się przed nią. Stojącym przed nią chłopakiem okazał
się Dean Thomas, z którym już wcześniej tańczyła. Polubiła go.
Był bardzo miły, no i umiał tańczyć. Gdy poprosił ją, aby z
nim zatańczyła, z chęcią się zgodziła. Po chwili po raz kolejny
zaczęła wirować obok innych uczniów, a zmęczenie odeszło w
niepamięć. Zauważyła, że w Pokoju Wspólnym nie jest już tak
gorąco. Ktoś musiał otworzyć okno.
Wreszcie
mogła zaczerpnąć świeżego powietrza. Od razu poczuła się
lepiej. Minęło kolejne pół godziny i ścisk nieco się
zmniejszył. Miranda dostrzegła około dziesięciu uczniów, którzy
wspinali się po spiralnych schodach do dormitoriów. Osoby udające
się na spoczynek gratulowały bliźniakom zorganizowane świetnej
imprezy. Fred i George sprawdzili się świetnie w roli gospodarzy.
Na bieżąco dostarczali napoje i przekąski. Blondynka zauważyła,
że ognista whisky ustąpiła popularności sokowi dyniowemu.
Pojawienie się na zajęciach z kacem mordercą nie byłoby zbyt
korzystne. Miranda, zdyszana po szybkim tańcu z Deanem, duszkiem
wypiła całą szklankę pomarańczowego napoju. Czuła się
świetnie. Przeżyła jak dotąd jeden z najlepszych dni w swoim
życiu. Postanowiła, że podziękuje za wszystko Margot i
Vincentowi, kiedy tylko ich zobaczy. Zastanawiała się, gdzie się
podziewali. Nie martwiła jej ich nieobecność. W końcu mogli stać
się dla niej niewidzialni. Jeśli tak było, zapewnili jej odrobinę
prywatności, i była im za to bardzo wdzięczna. Dochodziła
pierwsza w nocy, a Pokój Wspólny coraz bardziej pustoszał.
Bliźniacy
zmienili głośną, dudniącą muzykę na bardziej spokojne piosenki.
W końcu w okrągłym pomieszczeniu zostało tylko kilkanaście osób.
Trzy pary uczniów kołysały się spokojnie w rytm muzyki, a reszta
imprezowiczów, zmęczona, rozsiadła się w fotelach. Miranda
rozejrzała się dookoła. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, walały
się talerze, puste butelki po kremowym piwie i ognistej whisky, oraz
opróżnione z soku dyniowego dzbanki. Stan Pokoju odzwierciedlał
dobrą zabawę, która powoli dobiegała końca. Ginny zasnęła na
jednym z foteli. George wziął siostrę na ręce z zamiarem
zaniesienia jej do dormitorium. Zapomniał jednak o tym, że chłopcom
nie wolno było tam wchodzić. Po przekroczeniu kilku stopni schody
zamieniły się w zjeżdżalnię. Rudzielec zachwiał się,
wypuszczając siostrę z objęć i jak długi wylądował na dywanie.
Ginny obudziła się pod wpływem uderzenia o podłogę. Wszyscy
uczniowie obecni w Pokoju Wspólnym ryknęli śmiechem. Rudowłosa
trzepnęła brata pięścią w bark, gdy zorientowała się, co
chciał zrobić. George jęknął i powoli podniósł się z dywanu
ze zbolałą miną, wywołując tym kolejny atak śmiechu ze strony
obserwujących całe zajście Gryfonów. Największy ubaw miał Fred,
zwijając się ze śmiechu na fotelu. Minęło kilka minut, zanim
zdołał się opanować.
- Mogłeś go
powstrzymać! – ofuknęła go Ginny.
- Ale po co? Przecież
sam się zorientował – odparł, ocierając łzy z kącików oczu.
- Jesteście
beznadziejni! – Rudowłosa obróciła się na pięcie i
zamaszystym krokiem udała się do dormitorium.
Schody odzyskały już
swój zwyczajny kształt. Bliźniacy spojrzeli po sobie i parsknęli
śmiechem. Gdy towarzystwo zaczęło ziewać, uroczyście ogłosili
koniec imprezy. Uczniowie leniwie podnosili się ze swoich miejsc i
powolnym krokiem udali się do swoich sypialni. Jako ostatni Pokój
Wspólny opuścili Ron, Harry, Miranda oraz Fred z George'm. Po
życzeniu sobie dobrej nocy, każdy z nich udał się do swojego
dormitorium. Gdy pomieszczenie całkowicie opustoszało, na środku
pomieszczenia pojawiła się Margot z Vincentem. Błękitnooka z
szerokim uśmiechem na twarzy usiadła na fotelu przy kominku. Po
chwili miejsce obok niej zajął jej towarzysz.
- Muszę przyznać, że
ci się udało – stwierdził Vincent.
- Wspaniale widzieć
ją tak szczęśliwą.
- To prawda.
- Dajmy jej się
wyspać. Zabierzemy ją do domu rano.
- Myślisz, że się
zgodzi?
- Jestem pewna, że
tak. Mira nie jest taka jak ja. Nie zostawiłaby swojego
dotychczasowego życia. Tęskniłaby za przyjaciółmi, rodziną...
- Ty nie żałujesz?
- Czasami zastanawiam
się, jak sobie beze mnie radzą. Myślę, że wszystko z nimi w
porządku. Ale nie odczuwam żalu. Podjęłam najlepszą dla siebie
decyzję.
- Cieszę się, że
jesteś szczęśliwa. W końcu przyczyniłem się do tego
wszystkiego.
Margot
już nic nie powiedziała. Vincent nie przerywał ciszy, pozwalając
jej swobodnie błądzić myślami. Siedzieli pogrążeni w milczeniu
przez całą noc. Odezwali się do siebie dopiero wtedy, kiedy
pierwsze promienie słońca oświetliły ich twarze.
*
Nastał
poranek. W Hogwarcie uczniowie zaczęli wstawać z łóżek,
przygotowując się do kolejnego dnia nauki. Miranda obudziła się
rześka i wypoczęta. Wyskoczyła z łóżka i ubrała się w
mundurek szkolny. Była już całkowicie gotowa w chwili, kiedy jej
koleżanki zaczęły dopiero odsuwać kotary przy swoich łóżkach.
Wyszła z dormitorium, i uniosła brwi na widok czystości panującej
w Pokoju Wspólnym. Nie zatrzymała się ani na chwilę. Od razu
wyszła na korytarz i zbiegła schodami na parter. Uczniowie zaczęli
powoli schodzić się na śniadanie. Blondynka jednak ominęła
Wielką Salę, udając się na zewnątrz. Mimo, że wiosna zapanowała
już całkowicie, na świeżym powietrzu było dosyć chłodno.
Miranda owinęła się ciaśniej szatą. Podeszła do drzewa, przy
którym usiadła, gdy znalazła się zaledwie wczoraj w tym
niesamowitym świecie. Przystanęła i czekała na pojawienie się
Margot i Vincenta. Nie musiała długo na nich czekać. Pojawili się
przed nią kilka minut po tym, jak wyszła z zamku.
- Dzień dobry! Jak
się bawiłaś? – zaszczebiotała Margot.
- To był najlepszy
dzień mojego życia. Dziękuję ci. – rzuciła się na szyję
swojej opiekunce.
- Widok uśmiechu na
twojej twarzy jest najlepszym wyrazem wdzięczności.
Gdy
dziewczyny przestały się przytulać, Vincent zwrócił się do
Miry:
- Gotowa na powrót do
domu?
- Tak. To miejsce jest
niesamowite, ale tęskniłabym za domem.
Margot
rzuciła mu spojrzenie pod tytułem „A nie mówiłam?”. Całą
trójką oddalili się od zamku. Przystanęli w cieniu dużego
drzewa. Chwycili się za ręce, tworząc trójkąt. Margot i Vincent
poruszyli złączonymi dłońmi, by po chwili zniknąć z magicznego
świata.
*
Wylądowali
w pokoju Mirandy. Strażnicy podtrzymali dziewczynę, chroniąc ją
przed upadkiem. Cała trójka odetchnęła z ulgą, ciesząc się z
szczęśliwego zakończenia wspaniałej przygody.
- Ile czasu minęło,
odkąd mnie nie ma? – zapytała blondynka.
Właściwie, nikt
nie zauważył twojego zniknięcia. Podczas twojej nieobecności
czas się
zatrzymał. –
odpowiedział jej Vincent.
- Naprawdę? Chociaż,
to nawet lepiej. Rodzice by się martwili.
Miranda
podeszła do łóżka i podniosła książkę, którą uprzednio ze
strachem od siebie odrzuciła. Powoli przekartkowała pierwszy tom o
magicznym świecie.
- Już nigdy nie
spojrzę na tę historię w ten sam sposób, co wcześniej.
- Jestem pewna, że
będzie ci przyjemnie do niej wracać. Wszyscy, których poznałaś,
byli bardzo mili, prawda? –
odezwała się Margot.
- Tak. Najbardziej
polubiłam bliźniaków. Nie mogą dnia wytrzymać bez wykręcenia
jakiegoś numeru.
- To prawda. Chociaż
ja nie miałam okazji bliżej ich poznać.
- Byłaś w Hogwarcie?
– zapytała zdziwiona Miranda.
- Owszem. Tak zostałam
strażniczką.
Blondynka
zamilkła. Po chwili poprosiła Margot, aby jej o tym opowiedziała.
W trójkę usiedli na łóżku. Strażniczka opowiedziała swoją
historię, co jakiś czas uzupełniając ją przy pomocy Vincenta.
Tak dobrze im się rozmawiało, że ledwo zwrócili uwagę na fakt,
że zapadł już wieczór. Margot cieszyła się, że pozwoliła
Mirandzie przeżyć jej własną przygodę w Hogwarcie. Dzięki temu
wraz z Vincentem mogli czynnie uczestniczyć w jej życiu. Zaczęła
traktować blondynkę jak własną córkę, mimo że w chwili
zostania strażniczką miała dopiero szesnaście lat. Bogatsza o
nowe doświadczenia stała się bardziej dojrzałą osobą. Czas już
nie miał wpływu na jej osobę, ale i tak chciała w pełni
przeżywać każdy kolejny dzień. Może, gdy już minie odpowiednio
dużo czasu, wyzna Vincentowi, co do niego czuje. Wiedziała, że
strata Violet ciągle bardzo go boli, dlatego postanowiła na niego
nie naciskać i dać mu tyle czasu, ile potrzebuje. Miała nadzieję,
że Miranda także ułoży sobie życie i spędzi je w spokoju i
szczęściu. Jednak miała dopiero piętnaście lat. Jeszcze
przyjdzie dla niej czas na miłość. Ciszę, jaka między nimi
zapadła, przerwał głos Laury. Wołała córkę na kolację.
Miranda wstała z łóżka i udała się do łazienki. Wróciła
przebrana w zwykłe ubranie i zeszła na parter. Gdy jej kroki
ucichły, do uszu strażników dobiegł głos, którego mieli
nadzieję już nigdy nie usłyszeć.
- Witajcie.
Tęskniliście?
Zerwali
się do pozycji stojącej. Zobaczyli Felixa, który ukazał się
przed nimi. Zakląskał językiem i z dezaprobatą pokręcił głową.
- Naprawdę
myśleliście, że damy wam spokój? Złamaliście prawo. Musicie
ponieść konsekwencje.
- W takim razie ukarz
mnie! Ale zostaw Margot! – Vincent spojrzał mu prosto w oczy.
- Znowu ta sama
śpiewka. „Puść dziewczynę!” – zadrwił. – Może i
mógłbym to zrobić, ale niestety. Rozkaz obejmuje
także ją. Przykro mi. A właściwie, to nie – zaśmiał się.
- Margot, uciekaj! –
wrzasnął Vincent.
- Oszalałeś? Nie
zostawię cię! – oburzyła się Błękitnooka.
- Jak romantycznie.
Jesteście niczym Romeo i Julia. Gotowi razem umrzeć, aniżeli się rozdzielić. – za
plecami Margot rozległ się kobiecy głos.
Poczuła
szczupłe palce zaciskające się na jej ramieniu. Ireland zaśmiała
się dźwięcznie i wyszeptała jej do ucha:
- Twój śmieszny
nożyk minął mój kręgosłup o centymetry. Na twoje nieszczęście
– wymierzyła jej silny policzek.
Błękitnooka
próbowała się wyswobodzić, ale jak zwykle uścisk Ireland był
bardzo silny. Zauważyła, że tak samo jak Felix, nie miała na
sobie strażniczej szaty. Oboje ubrani byli w czarne kostiumy.
Szatynka zaplotła swoje długie włosy we francuski warkocz. Ubranie
podkreślało jej idealną figurę.
- A więc jednak
byliście na tyle głupi, żeby zaniechać czujności. Bardzo duży
błąd. Jednostki specjalne nigdy nie
odpuszczają. – odezwał się Felix.
„Jednostki
specjalne?” – pomyślała Margot – „Cóż, to wiele
wyjaśnia”.
- Skończmy z tym
przedstawieniem. Mistrz czeka. – powiedziała zniecierpliwiona
Ireland.
Felix
przytrzymał za ramię Vincenta, a Ireland trzymała Margot. Po
chwili wszyscy zniknęli. Miranda wróciła z kolacji i zastała
pusty pokój. Poczuła, że jej opiekunowie opuścili ją na dobre.
Usiadła na łóżku, zakryła twarz dłońmi i zaczęła płakać.
*
Czwórka
strażników znalazła się na pięknej polanie. Margot nie od razu
rozpoznała otaczający ją krajobraz. „Powinnaś
zobaczyć to miejsce na wiosnę lub w lecie. Pięknie tu.”. Na
wspomnienie słów Vincenta do oczu napłynęły jej łzy. Na
błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki. Drzewa pokryły się
obficie liśćmi, a w trawie rosło pełno kwiatów przeróżnej
barwy. Błękitnooka z pewnością zachwyciłaby się tym widokiem,
gdyby nie fakt, że właśnie byli prowadzeni na niemal pewną
śmierć. Szli, pogrążeni w milczeniu. Przed Margot szedł Felix,
trzymając jej towarzysza w żelaznym uścisku. Fakt, że mogła
patrzeć na Vincenta, choćby na tył jego sylwetki, był dla niej
pocieszeniem. Kilometr, który dzielił ich od siedziby strażników
słów okropnie się ciągnął. Oprawcy prowadzili ich bardzo
powoli, jakby pozwalali im nasycić wzrok pięknem otoczenia. W końcu
przed ich oczami pojawił się pałac. Od marmuru odbijały się
promienie słoneczne, sprawiając wrażenie, że budynek był lśniąco
biały. Przeszli przez alejkę ułożoną z równolegle rosnących
drzew i wkroczyli do środka budynku. Znaleźli się w wielkiej
okrągłej sali. Oczywiście wszystko w pomieszczeniu było białe.
Margot zauważyła wiele rzędów ławek, na których siedzieli
strażnicy. Mogły być ich setki. Zajmowali miejsca dookoła całego
pomieszczenia. Na środku, na wprost przybyłych strażników,
siedział, jak mniemała, mistrz, najważniejszy ze strażników. Na
ich widok wstał ze swego bogato zdobionego tronu. Był ubrany w
zwyczajny biały habit. Miał brązowe oczy. Mógł mieć około
sześćdziesięciu lat. Jego postawa była dumna, spojrzenie zimne i
srogie. Sięgające ramion siwe włosy zlewały się z jego długą
brodą. Ireland i Felix zwolnili, krocząc powolnym, dostojnym
krokiem. Zatrzymali się tak, że Margot i Vincent stali przed nimi.
Wojownicy położyli im dłonie na prawych ramionach i skłonili
głowy.
- Dobrze
się spisaliście, moje dzieci – Mistrz odezwał się donośnym
głosem.
Ireland i Felix się nie odezwali. Starzec ciągnął:
- Zebraliśmy
się tu dzisiaj, aby ukarać strażników, którzy złamali prawo.
Jeden z nich zrobił to nawet
dwukrotnie. Jak widać niektórzy nie uczą się na błędach. Jak
widać byłem za bardzo pobłażliwy. Na waszych oczach wykonany
zostanie wyrok. Sprawiedliwości stanie się zadość. Wszyscy tu
obecni znają karę za złamanie najważniejszego z naszych praw. A
jest nią wyrok śmierci. – zamilkł i zajął swoje miejsce.
Żaden z obecnych na sali strażników nie wydał z siebie żadnego
dźwięku. Margot wyciągnęła rękę i splotła swoje palce z
palcami Vincenta. Ten dotyk dodał jej otuchy.
- Nie bój
się – szepnął w jej stronę.
Chociaż starała się być silna, do jej oczu napłynęły łzy,
które obfitymi strugami spływały po jej policzkach. Vincent
zacieśnił uścisk na jej dłoni. Nie chciał tego po sobie
pokazywać, ale także czuł strach. Chciał jednak zachować pozory
spokoju. Dla niej. Dla najważniejszej osoby w jego życiu. Żałował,
że mieli dla siebie tak mało czasu. Margot spojrzała na Vincenta,
który ofiarował jej ten piękny uśmiech, który tak pokochała.
Mając przed oczami jego twarz, zamknęła oczy. Chciała, aby w jej
pamięci pozostał uśmiechnięty. Nadszedł czas. Wojownicy w tym
samym momencie wyciągnęli ręce, w których pojawiły się długie,
cienkie sztylety. Oparli ostrza o posadzkę po swoich lewych
stronach. Poprawili uchwyt, unieśli broń i w tym samym momencie
przeszyli serca swoich ofiar lśniącymi ostrzami. Na nieskazitelnej
bieli szat Margot i Vincenta pojawiła się krew. Felix i Ireland
powoli wyciągnęli ostrza z ich ciał. Cofnęli ręce, którymi ich
trzymali. Dwoje martwych strażników osunęło się na ziemię.