czwartek, 26 grudnia 2013

Łowcy

- Maggie, uciekaj! 
Rzuciłam się do ucieczki. Spieprzyłam. Nie wykonałam jednego z najprostszych zadań. Nawet nie przyznano mu stopnia niebezpieczeństwa. Ot, zwykłe sprzątanie.
- Vic, potrzebuję...
- Wiem, chłopaki są w drodze. Wytrzymaj jeszcze chwilę, nie daj się złapać.
- Postaram się – odpowiedziałam dość cicho.
Wiem, że mnie usłyszał. Ciągle biegłam, a moje czarne glany rozchlapywały kałuże powstałe po popołudniowej potężnej ulewie. Usłyszałam za sobą kroki. Dwa, może trzy wampiry. Ścigali mnie, a ja uciekałam. Niczym ofiara. Vic musiał się świetnie bawić obserwując mnie. Gdy już będzie po wszystkim, chłopcy nie dadzą mi żyć. Skręciłam w jakiś ciemny zaułek. Natrafiłam na ślepą uliczkę. Ups? Wiedząc, że jeden z napastników jest tuż za mną, odwróciłam się i wyprowadziłam wykop w półobrotu. Okazało się, że na czele pościgu stał mężczyzna, na oko dwudziestokilkuletni. Trafiłam do w klatkę piersiową. Najwidoczniej nie spodziewał się ataku, bo nie zablokował ciosu. Zachwiał się i cofnął. Za nim stały jeszcze dwa wampiry, mężczyzna i kobieta. Kobieta zniknęła z mojego pola widzenia. Nagle zawisłam kilka centymetrów nad ziemią i poczułam zimne palce zaciskające się na mojej szyi niczym imadło. Próbowałam się wyszarpnąć, ale trzymała mnie zbyt mocno. Musiała być już dość stara. Zaczęłam wściekle wymachiwać nogami w nadziei, że ją trafię, ale trzymała mnie za daleko od siebie. Nagle dostrzegłam dwie nadbiegające osoby. Dwaj mężczyźni rzucili się w wir walki. Ich twarze były skryte w mroku, dlatego ich nie rozpoznałam. Jeden z nich załatwił wampira stojącego najbardziej z tyłu. Widząc, co się dzieje, mężczyzna, którego kopnęłam, najwidoczniej przywódca, krzyknął do kobiety, uchylając się od ciosu przeciwnika.
- Puść ją, Mel. Spadamy.
Ucisk na mojej szyi zelżał błyskawicznie, a ja straciłam równowagę i runęłam jak długa na ziemię. Gdy zdołałam się podnieść, po tajemniczej dwójce nie było ani śladu.

*

Wyszłam spod prysznica. Po przekroczeniu progu bazy od razu udałam się do mojej kwatery. Chłopaki, jak się okazało, Brandon i Chris, po zobaczeniu spojrzenia, jakie im rzuciłam, nawet słowem nie skomentowali akcji. W ciszy opuściliśmy miejsce walki i również w cichy rozeszliśmy się do swoich kwater. Powiesiłam mokry ręcznik na krześle i stanęłam w bezruchu na środku salonu. Z zamyślenia wyrwało mnie pukanie do drzwi.
- Otwarte - powiedziałam.
Do środka wszedł, jak się spodziewałam, Victor. Nie zameldowałam się po powrocie. Mimo, iż wciąż testuje swoje zabawki i widzi, a także słyszy wszystko co my podczas partoli, to i tak chce, żebyśmy stawiali się w centrum dowodzenia i pokazali, że nasze tętnice są nienaruszone i że, ogólnie rzecz biorąc, wszystko z nami w porządku. To poniekąd zrozumiałe, ale i upierdliwe. Zwłaszcza, jeśli ktoś skopał misję (ja), naprawdę nie jest w dobrym nastroju (ja) i nie ma ochoty z nikim rozmawiać (ja).
- Wszystko w porządku?
- W jak najlepszym - posłałam mu sztuczny uśmiech.
- Akurat - prychnął.
- Nic mi nie jest, naprawdę.
Widząc, że nie zamierza dać za wygraną, z westchnieniem usiadłam na kanapie. Victor wszedł do środka, zamknął drzwi i usiadł obok mnie. Moje mieszkanie nie było duże. Składało się z niewielkiej kuchni, przedpokoju, salonu, sypialni, i oczywiście łazienki. Oprócz mnie, Vica, Chrisa i Brandona, w bazie mieszkało jeszcze kilkoro ludzi. Podciągnęłam kolana pod brodę. Victor nie odezwał się ani słowem, dając mi tym samym do zrozumienia, że mnie wysłucha.
- Znalazłam ich właściwie bez problemu. Byłam na tyle blisko, że musiałam się schować, żeby podejść do nich nie zauważona. Było ich trzech, zresztą sam widziałeś. Myślałam, że dam sobie radę bez problemu. Byłam za mało ostrożna i gdy zbliżałam się coraz bardziej, skaleczyłam się. Chciałam zaatakować z zaskoczenia, ale od razu wyczuli moją krew. Musiałam się wycofać. Resztę znasz. Gdyby Chris i Brand nie pojawili się w porę, mogłoby być źle.
- A to skaleczenie? - Victor przerwał milczenie.
- To nic - machnęłam ręką.
- Będziesz ich ścigać?
- Muszę dokończyć zadanie. Nawaliłam i odkręcę to.
- Chris już załatwił jednego, zawsze to coś.
- Wiem. Bardziej martwi mnie ta kobieta. Była naprawdę silna. A i ten facet nie wyglądał na słabego.
- Poradzisz sobie. W razie potrzeby zawsze mogę kogoś wysłać. Odpocznij trochę i nie izoluj się, bo wszyscy już zaczynają się martwić.
- Nie mają czym - odburknęłam.
Victor podniósł się z kanapy. Usłyszałam trzask zamykanych drzwi. Zostałam sama.

*

Ciemność. Otacza mnie ze wszystkich stron. Nie mam dokąd uciec. Strach paraliżuje całe moje ciało. Próbuję się wydostać, lecz moje próby okazują się bezskuteczne. Walczę coraz zacieklej. Nagle obraz nabiera ostrości. Znajduję się w jakiejś... piwnicy? Dostrzegam obok mnie jakiegoś mężczyznę. Leży nieprzytomny i cały jest pokryty krwią. Rozpoznaję go. O Boże... to Victor. Podczołguję się w jego stronę.
- Obudź się! - wrzeszczę i szarpię go za ramiona.
Nic. Żadnej reakcji. Jakby był... martwy.
Do moich uszu wdziera się śmiech. Brzmi nieprzyjemnie, złowieszczo. Zwiastuje śmierć. Odwracam wzrok do drzwi w momencie, gdy do piwnicy wszedł mężczyzna, wampir. W ułamku sekundy znajduje się obok mnie i pochyla się nad Victorem. Podnosi go jak marionetkę, odchyla głowę i wgryza się w jego szyję. Zaczynam krzyczeć. Wampir kończy „posiłek” i odrzuca ciało Vica jakby był tylko nic nie znaczącą kukłą. Uśmiecha się do mnie, a z jego kłów ścieka krew.
- Jesteś następna - szepcze.
- Nie! Zostaw mnie! Nie! NIE!!!
- Maggie, obudź się! - usłyszałam i poczułam, że ktoś mną potrząsa.
Okazało się, że tym kimś być Victor. Na jego widok poczułam niesamowitą ulgę. Rzuciłam się mu na szyję.
- Nic ci nie jest – wyszeptałam wtulając się mocniej w jego bezpieczne ramiona.
- Oczywiście. To ty krzyczałaś. Pomyślałem, że coś się stało, więc przybiegłem.
- Wszystko w porządku, to tylko okropny koszmar i... - głos mi się załamał.
- Cii... już w porządku. Już wszystko dobrze - Victor zaczął mnie do siebie tulić jak małe dziecko.
- Która godzina? - zapytałam, gdy już się uspokoiłam.
- Um... dochodzi 3:00.
Jęknęłam.
- Już nie zasnę – poskarżyłam się.
- Nawet jeśli z tobą zostanę? Umiem przegrań najgorsze koszmary, wiesz o tym.
To była prawda. Ilekroć miałam zły sen, Vic zawsze przychodził do mnie i mnie uspakajał. Jakby miał tajemniczą moc czy coś. Wystarczyło, że tylko przy mnie siedział, a nocne mary przestawały mnie dręczyć. Czułam się przy nim bezpiecznie.
- Połóż się, musisz się wyspać.
- Muszę? - uniosłam brwi.
- Żeby trenować musisz mieć dużo siły, a nie ledwo funkcjonować. Poza tym jutro przyjeżdża Rachel. Myślę, że byłoby miło, gdybyśmy przygotowali dla niej małe przyjęcie powitalne.
- Okej... jak sobie chcesz.
Chciałam jeszcze coś powiedzieć, ale poczułam się bardzo zmęczona. Rachel... ciekawe, jaka jest? Położyłam się na jednej stronie łóżka. Po chwili Victor wsunął się na miejsce obok mnie. Wtuliłam głowę w jego tors i oplotłam ramionami jego bok. Poczułam jego ręce na swoich plecach. Zasnęłam.

*

Siedzieliśmy w jadalni, która od czasu do czasu służyła nam jako miejsce narad. Za chwilę w progu miała pojawić się Rachel. Robert pojechał po nią na lotnisko. Rob jest kimś w rodzaju naszego ojca. To on założył naszą grupę łowców. Z racji tego, że dobiega do sześćdziesiątki, bardzo rzadko wychodzi na patrole. Gdyby nie był tak uparty, w ogóle byśmy go nie puszczali na dwór w nocy. Wytrenował każde z nas. Bez niego byliśmy tylko dzieciakami bez celu w życiu. Podarował nam nowe życie i dach nad głową. Nie mam pojęcia co go skłoniło do nagłego przyjęcia nowej dziewczyny pod swoje skrzydła. Po prostu nagle oznajmił nam, że w rodzinie pojawi się nowy członek i że mamy „ciepło ją przyjąć”. Kipiał entuzjazmem, którego większość z nas nie podzielała.
- Rob właśnie wszedł do rudery - oznajmił Vic, który już od dobrych trzydziestu minut wgapiał się w obraz z kamer.
Rudera to stary, rozpadający się dom pod którym znajduje się nasza baza. Wejście pod ziemię ukryte jest pod starym, zakurzonym dywanem w jednym z korytarzy.
- Rachel z nim jest? - zapytał Brand.
- Nie, Święty Mikołaj - zadrwił Vic, na co kilka osób parsknęło śmiechem.
Po dwóch, może trzech minutach drzwi otworzyły się i naszym oczom ukazał się Rob, a za nim nieco niepewnym krokiem weszła Rachel. Facetom na jej widok opadły szczęki. Miała jakieś 170 centymetrów wzrostu, była szczupła, a jej długie, ogniste włosy sięgały bioder. Wykrzywiła blade usta w uśmiechu, który nie objął oczu. Spoglądała na nas z rezerwą. Zamrugała soczyście zielonymi oczyma, wiąż bacznie nas obserwując. Jakby nas oceniała. Dlaczego taka piękna kobieta poluje na wampiry zamiast, no nie wiem, paradować po wybiegu prezentując nową kolekcję od „Prady”? To, co mnie najbardziej uderzyło w jej wyglądzie to jasna, niemal przezroczysta cera. Rudzi ludzie często są chorobliwie bladzi, jednak nie sądzę, aby zwykle mieli idealnie proste, lekko zadarte nosy i pełne usta. Cóż, nasza nowa towarzyszka na pierwszy rzut oka wydawała się osobą idealną. Mogłabym dać sobie uciąć duży palec u nogi, że ma charakterek.
- Przywitajcie nowego członka rodziny! - wykrzyknął Rob nieco nerwowym tonem, wyczuwając coraz bardziej napiętą atmosferę.
Mruknęliśmy niemrawe „cześć”, po czym znowu zapadła niezręczna cisza.
- Ekhm – odchrząknął Rob - to Rachel Scarlet. Przyjechała do nas z Paryża, gdzie należała do grupy mojego starego przyjaciela, Archera. Formalnie nadal do niej przynależy, ale staruszek uznał, że młodej przyda się zmiana otoczenia, przynajmniej na jakiś czas. Nie dajcie się zwieść jej ślicznej buzi - zwrócił się do chłopaków – to prawdziwa maszyna do zabijania, diabelnie skuteczna - zakończył prezentację i z uśmiechem usiadł na fotelu obok Victora. 
Scarlet teatralnym gestem oparła rękę na biodrze. Widać była, że nie wiedziała, co ma z sobą zrobić.
- Chodź, zaprowadzę cię do twojej kwatery - zaproponowałam.
Podniosłam się z fotela i ruszyłam do wyjścia. Ruda od razu poszła za mną. Gdy znalazłyśmy się za drzwiami, odetchnęła z ulgą.
- Dzięki, że mnie stamtąd wyciągnęłaś - powiedziała.
- Drobiazg - odparłam.
Też bym czuła się nieswojo, gdyby ktoś postawił mnie przed gronem nieznanych osób. Rob nie miał za grosz wyczucia. Poszłyśmy w kierunku dotąd niezamieszkanej kwatery, która na czas nieokreślony miała zając Rachel.
- Jestem Maggie - dotarło do mnie, że jeszcze się nie przedstawiłam.
- Rachel, ale to już wiesz – pokazała w uśmiechu idealnie proste, białe zęby.
- Więc... to byli wszyscy, tak? - zapytała.
- Yhm, widziałaś całą naszą rodzinkę. Razem z Robem jest nas jedenaścioro. Mnie już znasz, Roba też. Ten, który siedział za komputerem to Victor, nasz technologiczny geniusz. Ci dwaj półgłówki, którzy siedzieli obok mnie to Brandon i Christopher. Idźmy dalej: nasze zabójcze babskie trio - Valerie, Monica i Sandra, siedziały po mojej drugiej stronie. No i na koniec - zabójcze męskie trio: Dominik, Raphael i Alexander - siedzieli po drugiej stronie stołu. To już wszyscy. Ile osób liczy twoja grupa z Paryża? - zapytałam.
- Razem ze mną i Archie'm - czternaście osób.
- Ten wasz Archer musi nieźle szkolić - rozmarzyłam się.
- Posiada niebywały talent do wyłapywania zagubionych dusz z ulicy – odparła beztrosko, ale jej twarz przybrała smutny wyraz.
Dotarłyśmy pod drzwi kwatery Rudej co przyjęłam z ulgą, ponieważ między nami zapadła niezręczna cisza. Rachel otworzyła drzwi i weszła do środka taszcząc za sobą pokaźnych rozmiarów podróżną torbę, na którą wcześniej nie zwróciłam uwagi.
- Pewnie jesteś zmęczona po podróży – zagaiłam.
- Tak, odrobinę, więc jeżeli mi wybaczysz... - zatrzasnęła drzwi.
Westchnęłam, odwróciłam się od drzwi i wróciłam do siebie.

*

- Jaki jest prawdziwy powód twojego przeniesienia? Ta zmiana otoczenia mi nie pasuje.
Wszyscy właśnie siedzieliśmy w jadalni i pałaszowaliśmy śniadanie. Po twarzach niektórych widać było wielkie zmęczenie. Mnie tym razem szczęśliwie ominął nocny partol, więc mogłam pierwszy raz od dawna porządnie się wyspać. Rachel właśnie smarowała bułeczkę morelowym dżemem. Jej powolne ruchy wskazywały, że nie spieszy się z odpowiedzią albo gra na czas, żeby wymyślić jakiś kit.
- Zawaliłam misję - odparła spokojnie.
O dziwo, zabrzmiało to szczerze.
- Przytrafiło mi się to samo, pewnie dlatego nie posłali mnie na patrol.
- Naprawdę? - zapytała zaciekawiona - Archie i Rob zamiast spiskować powinni się zająć czymś pożytecznym. Struganie kołków wydaje się dobrą opcją – uśmiechnęła się do swoich myśli.
- Pomyślałyśmy dokładnie o tym samym. Mają stanowczo za dużo wolnego czasu.
- Kto ma za dużo wolnego czasu? - usłyszałam za plecami głos Roba.
- Ta sama osoba, która nie powinna podsłuchiwać. To paskudny nawyk – odpowiedziałam spokojnie, upijając łyk kawy z filiżanki.
- Mam dla was propozycję - oznajmił wkraczając w moje pole widzenia.
- Jaką?
- Co powiecie na wspólny patrol?
- Wchodzimy w to - odpowiedziałyśmy jednocześnie.

*

Właśnie kończyłam wybierać broń na dzisiejszy partol, kiedy moim oczom ukazała się Rachel. Lekkim krokiem weszła do zbrojowni, chociaż jej długie nogi obute były w wysokie, ciężkie glany. Do paska u spodni przytroczone miała kilka kołków. Praktyczne. To, co mnie zdziwiło, to jej wyeksponowana szyja. Ja zawsze nosiłam rzeczy z wysokimi kołnierzami zakrywające ją. Włosy miała rozpuszczone. Spojrzałam w lustro. Broni na pierwszy rzut oka nie było widać. Doskonale. Potrząsnęłam głową, wprawiając w ruch burzę blond loków.
- Gotowa? - zapytała.
- Jasne - odparłam.
Ruszyłyśmy w stronę wind. Po drodze spotkałyśmy Victora. Na jego pytanie, czy nie potrzebujemy wsparcia, Rachel tylko prychnęła w odpowiedzi. Zaśmiałam się i posłałam mu całusa. „Wróć w jednym kawałku i nie rób głupstw” - te słowa czaiły się w jego spojrzeniu. Uśmiechnęłam się do niego uspokajająco. Weszłyśmy do windy i po chwili przechodziłyśmy przez stary korytarz. Pchnęłam drzwi i odetchnęłam chłodnym nocnym powietrzem. Bez słowa skręciłam w pobliską uliczkę. Rachel podążyła za mną. Stanęłam jak wryta. To była ślepa uliczka, a na jej końcu zobaczyłam już dobrze znaną mi parę wampirów. Facet przyciskał do muru jakiegoś dzieciaka i wgryzał się w jego tętnicę. Za to jego towarzyszka stała w pewnym oddaleniu od niego i tylko mu się przyglądała. Niczym na komendę wyciągnęłyśmy kołki i rzuciłyśmy się do ataku. Postanowiłam zająć się mężczyzną, a kobietę zostawiłam Rudej. Facet był tak zajęty swoją ofiarą, że nawet się nie odwrócił tylko wydał ciche stęknięcie, kiedy wbiłam mu kołek prosto w serce. Przeciwniczka Rachel spojrzała na mnie rozjarzonym ze wściekłości wzrokiem.
- Rick! - z jej gardła wydobył się wściekły ryk.
Złapała Rudą za włosy i pchnęła ją na ścianę. Już miała wgryźć się w mlecznobiałą skórę rudowłosej, ale zatrzymała się.
- Tylko nie za włosy, suko! - wydarła się Rachel i mocnym kopniakiem posłała wampirzycę na przeciwległą ścianę.
Ta zatoczyła się i prawie upadła. Patrzyłam z otwartymi ustami na rozjarzone oczy Rudej. Kobieta wyprostowała się.
- Będę z ciebie wysysać krew, aż w twoim ciele nie zostanie ani kropli. Ale najpierw...
Nie zdążyłam zarejestrować jej ruchu. Poczułam ukłucie na szyi. Zaczęłam się szamotać, ale byłam coraz słabsza. Zapadła ciemność.

*

Obudziłam się w naszym szpitaliku z nieznośnym bólem głowy. Światło jarzeniówek raziło mnie niemiłosiernie. Zamknęłam oczy. Nagle przypomniałam sobie, co się stało i moja ręka automatycznie powędrowała do szyi. Pod palcami wyczułam spory opatrunek. Gdy ponownie otworzyłam oczy, ujrzałam nad sobą Victora. Pochylał się nade mną, zmartwiony.
- Dzięki Bogu. Czy ty masz chociaż blade pojęcia, jak się o ciebie martwiłem? Miałaś być ostrożna! Gdyby Scarlet natychmiast cię tu nie przyniosło mogłoby być z tobą krucho.
- Prze-praszam – zdołałam wykrztusić.
- Ja cię chyba nie wypuszczę na żadną misję! Skoro za każdym razem mam umierać ze strachu...
Uśmiechnęłam się.
- Kocham cię, Victorze i uroczyście przysięgam, że będę na siebie uważać.
Vic zamrugał oczyma, zaskoczony moim wyznaniem.
- Możesz powtórzyć? - poprosił.
- Kocham cię, Victorze i uroczyście...
- Tyle mi wystarczy - przerwał mi.
Pochylił się i złożył na moich ustach długi pocałunek.