^-^
Dziesięcioletnia
dziewczynka z przerażeniem w oczach wpatrywała się w stojącego
przed nią mężczyznę. Z całej siły przytuliła do piersi
maskotkę, jakby to mogło uchronić ją przez złem, jakie wyczuwała
od nieznajomego. To było dziwne, bo nie mogła wiedzieć nic o jego
zamiarach, a jednak czuła. Czuła, że chce zrobić coś bardzo,
bardzo złego. Cofnęła się niepewnie, plecami natrafiając na
chłodną powierzchnię ściany.
Ciekawe, czy
umieranie boli?, pomyślała, po czym zamknęła oczy. Czekała.
Podskoczyła, kiedy
usłyszała huk. Otworzyła oczy. Zobaczyła, jak przez wyważone
drzwi do środka wpada człowiek w czerni. Nie była w stanie
stwierdzić, czy to kobieta, czy może mężczyzna, gdyż tak szybko
się poruszał. Nie mogąc się poruszyć wodziła oczyma za
sztyletem, którym przybysz z gracją i wprawą się posługiwał.
Mężczyzna z wściekłym wyrazem twarzy zaczął się powoli cofać.
- Tylko na tyle cię stać? Teraz
atakujesz samotne matki?
Głos należał do
mężczyzny. Jego przeciwnikowi wyrwał się z gardła niski,
ostrzegawczy pomruk.
- Ona należy do mnie. Zejdź mi z
drogi, żałosny człowieku.
Po tych słowach
wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Dziewczynka dziwiła
się, że mężczyzna nie zaatakował nieznajomego z bronią.
Krzyknęła, kiedy wbił w swojego przeciwnika lśniące ostrze.
Raniony spojrzał z niedowierzaniem na ranę na piersi, z której
sączyła się gęsta, ciemnoczerwona krew.
Dzierżący miecz
odwrócił się w jej stronę i odezwał się łagodnie:
- Zamknij oczy. To nie będzie
przyjemny widok.
Wciąż trzęsąc
się ze strachu, zrobiła to, o co ją poprosił.
*
Willow Dark
westchnęła i odłożyła na suszarkę ociekający wodą talerz.
Często wracała myślami do tamtego dnia. Chociaż nie był do dobry
dzień. Chociaż od tamtego czasu minęło już dziesięć lat. Wtedy
straciła matkę i została sama. Za bardzo się bała, żeby
otworzyć wtedy oczy wcześniej, niż jej na to pozwolił. Po latach
zdradził jej, że zwyczajnie dopuścił się dekapitacji. Powiedział
to tak zwyczajnie, jakby codziennie ścinał głowy włamującym się
do domów typkom spod ciemniej gwiazdy. Pamiętała, że go wyśmiała,
i że ma do czynienia z kompletnym wariatem. Fakt, uratował jej
życie, ale jednak... W każdym razie wiedziała, że coś jest z nim
nie tak i nie pomyliła się. Chociaż jego problemy nie miały
podłoża psychicznego.
Jednego jednak
mogła być pewna: Clarence Horthingale z pewnością był
najbardziej osobliwym człowiekiem, z jakim dane było jej obcować w
ciągu dwudziestu lat trwania jej żywota.
Gdy skończyła
zmywać po kolacji, ułożyła się wygodnie na sofie, z książką i
lampką wina. Właśnie obserwowała grę światła na powierzchni
czerwonej cieczy, kiedy jej ciało przeszyło uczucie niepokoju. W
momencie zerwała się na nogi, upuszczając kieliszek.
- Cholera, lubię ten dywan –
syknęła.
Zobaczyła czerwoną
plamę szybko wsiąkającą w białą powierzchnię.
Rzuciła się do
kuchni, w rekordowym tempie przetrząsając zawartość szuflad.
Gdzie on... Jest!, w jej głowie rozległ się okrzyk triumfu.
Przycisnęła do piersi długie, lśniące ostrze i powoli, ściśle
przylegając plecami do ściany, zaczęła przesuwać się w kierunku
drzwi do jej mieszkania. Stanęła, wytężając słuch prawie z
bolesnym skupieniem.
Wyciągnęła
telefon z kieszeni i wybrała numer Clarence'a. Nie odbierał.
- Gdzie jesteś, ty skończony
dupku? – zadała w przestrzeń poirytowanym tonem pytanie.
Zamarła z aparatem
przy uchu, słysząc kroki. Zbliżające się w kierunku jej
mieszkania.
- No to koniec – wyszeptała
Willow, czekając.
Zaczerpnęła
głęboko powietrza. Przez kilka przedłużających się minut nic
się nie wydarzyło.
- No, dawaj. – przewróciła
oczami.
Jeśli miała
dzisiaj zginąć, chciała to już mieć za sobą, poważnie.
Przysunęła się do drzwi i przyłożyła ucho do gładkiej,
drewnianej powierzchni.
- Aż tak bardzo chcesz umrzeć? –
usłyszała niski i chrapliwy głos po drugiej stronie drzwi.
Willow wzdrygnęła
się. Otworzyła szeroko oczy, ale było już za późno, żeby się
odsunąć. Krzyknęła, kiedy mężczyzna wyważył kopniakiem drzwi,
które rozleciały się w drzazgi. Potoczyła się po podłodze,
uderzając głową o nogę sofy. Auć. Dotknęła ręką zranionego
miejsca i spojrzała na swoje pokryte krwią palce. Podniosła się
na klęczki i zakaszlała.
- Ty sukinsynu – charknęła –
wisisz mi nowe drzwi. I dywan.
- Oj, na twoim miejscu nie
martwiłbym się teraz meblami. Masz dużo poważniejsze
zmartwienia.
Willow podniosła
głowę i odruchowo odgarnęła z oczu brązowe pasemka włosów. Tak
jak się obawiała, napastnik był potężny. Jasne, mogła walczyć,
ale po krótkim zastanowieniu uznała, że raczej nie ma z nim szans.
Clarence, jeśli teraz zginę przez twoją leniwą dupę, to
normalnie cię zabiję, pomyślała. Nie zamierzała jednak zginąć,
bezradnie przed nim klęcząc. To by było żałosne. Zaczęła
rozglądać się za sztyletem, który wypadł jej z ręki. Leżał,
obok telefonu, poza krawędzią dywanu. Poza zasięgiem jej ręki.
Niedobrze... Zaczęła przeszukiwać kieszenie dżinów w
poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby jej posłużyć jako broń.
Jej palce natrafiły na krótki sztylet, który zawsze nosiła w
tylnej kieszeni. Udała jednak, że nie ma czym się bronić,
przybierając spanikowany wyraz twarzy. Nie odsłaniaj się przez
przeciwnikiem, Willow. Element zaskoczenia może być twoją jedyną
szansą – przypomniała sobie słowa Clarence'a i miała ochotę go
ucałować. Bo to on podarował jej ten krótki, niepozorny nożyk.
Facet nadal stał w odległości kilku kroków od niej, napawając
się jej widokiem i smakiem zwycięstwa, który już przedwcześnie
poczuł.
Bardziej poczuła,
niż zobaczyła, że się zbliża, ponieważ zwiesiła głowę w
geście rezygnacji. Syknęła z bólu, kiedy chwycił ją za włosy i
siłą postawił na nogi. Stojąc tak blisko niego, silnie odczuwała
jego przesiąkniętą złem aurę. Była tak paskudna, że zrobiło
jej się niedobrze. Próbowała się uspokoić i zaczerpnęła nieco
powietrza. Kiedy poruszyła mięśniami twarzy, poczuła zaschniętą
krew na policzku. Rana na głowie przestała krwawić.
- Co się stało z twoim ciętym
językiem? – zapytał, a jego cuchnący oddech owiał jej twarz, atakując wrażliwy węch.
Omal się nie
zakrztusiła. Uśmiechnęła się półgębkiem i odpowiedziała:
- Sądzę, że mnie opuścił. Razem
z twoją potrzebą dbania o higienę. Słyszałeś kiedyś o paście
do zębów?
Jęknęła, kiedy z
wściekłością uderzył ją w bok. Byłaby upadła, gdyby nadal jej
nie przytrzymywał. Nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła
śmiechem. Przychodzą takie chwile, kiedy człowiekowi nie pozostaje
już nic więcej. Ale ona nie wykorzystała jeszcze swojej ostatniej
szansy.
Mężczyzna
zamrugał zaskoczony i odwrócił Willow twarzą do siebie.
Dziewczyna zdążyła się opanować i przybrała możliwie
najbardziej obojętny wyraz twarzy.
- Już wiem, co ci jest. Jesteś
walnięta – stwierdził takim tonem jakby oznajmiał, że ziemia
krąży wokół słońca.
- Być może. Jednak muszę cię
zmartwić. Nie ty pierwszy dokonałeś tego odkrycia. Tak w ogóle,
dlaczego tak się ociągasz? Bierz to, po co tu przyszedłeś.
- Świecisz tak jasno. Daj mi się
tym nacieszyć. Nie codziennie trafia mi się ktoś tak...
interesujący.
Willow w
dramatycznym geście położyła ręce na biodrach. Zastanawiała
się, w jaki sposób sięgnąć do kieszeni i mieć wystarczająco
czasu, aby zdążyć zadać cios. Wiedziała, że i tak nie zrobi mu
większej krzywdy. Mogła jednak uciec i spróbować dostać się do
Clarence'a.
- Jesteście naprawdę dziwni,
wiesz? Tak w ogóle, co tu robicie? – zadała to pytanie chociaż znała na nie odpowiedź.
Potrzebowała
jednak czasu.
- Wiesz? – zapytał zaskoczony.
- Oczywiście. Może i jestem
walnięta, ale nie jestem kretynką.
Przeniosła dłonie
na tylne kieszenie spodni. Miała nadzieję, że wyglądało to na
naturalny odruch.
- Cóż, w takim razie szkoda, że
nie zdążysz zrobić użytku z twojej inteligencji.
- Nie byłabym tego taka pewna.
- Co ty...
Nie zdążył
dokończyć pytania. Willow miała tylko jedną szansę i nie mogła
jej zmarnować. Uderzyła go w podbródek kantem dłoni. Zabolało,
ale nie miała innego wyjścia. Następnie szybko wyciągnęła
sztylet i wbiła mu go w miejsce, gdzie powinno znajdować się
serce. Tylko że on go nie posiadał.
Korzystając z
szoku jaki odmalował się na jego twarzy, rzuciła się przed
siebie. Nie miała wiele czasu. Clarence, gdzie jesteś?, myślała
gorączkowo. Właśnie zbliżała się do drzwi – a raczej do tego,
co z nich pozostało, kiedy runęła jak długa na podłogę.
Odwróciła głowę i dostrzegła, że napastnik trzyma ją za
kostkę. Zaczął ją ciągnąć w swoją stronę. Willow zaczęła
gorączkowo się rozglądać, ale nie miała czego się złapać.
Zamknęła oczy,
marząc o tym, żeby skończył z nią szybko. Na to jednak szanse
były marne, gdyż go rozwścieczyła. Światło za jej powiekami
przygasło, domyśliła się, że stanął nad nią.
- Zmów modlitwę. Chociaż za wiele
to ci ona nie pomoże.
- A ugryź mnie – odparowała.
Otworzyła oczy i
resztką sił usiłowała się uratować, odczołgując się w stronę
sztyletu, którym mężczyzna do tej pory się nie zainteresował.
Niestety, nim poczuła w ręku znajomy chłód metalu, kopnął go
poza zasięg jej rąk.
- Nie masz w
zwyczaju się poddawać, co? – westchnął.
- Nie bardzo.
Spróbowała się
skupić, skierowała swoje myśli ku Clarence'owi i w myślach
zaczęła wywrzaskiwać jego imię. Usłysz mnie, proszę...,
myślała.
- Willow? Chryste, co się tu...
Clarence właśnie
wbiegł do mieszkania i zamilkł na widok ogromnego faceta, który
stał pomiędzy nim a Willow. Miała ochotę rozpłakać się ze
szczęścia na jego widok.
- Co jej zrobiłeś, ty dupku? –
skierował na nieznajomego płonący wzrok.
- Trochę siniaków, nic takiego.
Zabawa dopiero się zaczynała. Szkoda – wzruszył ramionami.
Clarence szybko
zlustrował wzrokiem Willow.
- Ty na pewno nie...
- W porządku. Żadnych
poważniejszych ubytków – uśmiechnęła się, a po jej
policzkach zaczęły płynąć łzy ulgi.
- Cofnij się pod ścianę. Mam tu
coś do zrobienia.
I uśmiechnął się
tym przerażającym uśmiechem, którego nigdy nie lubiła.
Zapowiadał krwawą jatkę.
Willow poczuła się
nagle bardzo zmęczona. Próbowała się poruszyć, ale ciało
odmówiło jej posłuszeństwa. To chyba dla mnie za wiele... –
pomyślała. Ledwo uformowała w głowie ostatnią myśl, zemdlała.
*
Obudził ją
potworny ból głowy. Ciało ją bolało, a w ustach czuła kwaśny
posmak. W dodatku chciało jej się pić. Dopiero po kilku minutach
przypomniała sobie, co się stało i poderwała się gwałtownie do
pozycji siedzącej. Zbyt szybko, jak się okazało, bo pomieszczenie,
w którym się znajdowała, zawirowało jej przed oczami. Zamknęła
oczy i przy pomocy kilku głębokich oddechów zwalczyła mdłości.
No nieźle, a tak naprawdę nic mi nie zrobił – pomyślała.
Poczuła ulgę
kiedy rozpoznała sypialnię Clarence'a. Musiał ją tu przynieść,
kiedy zrobił to, co musiał. Po chwili poczuła się winna. Położył
ją na łóżku, a sam pewnie spędził noc na kanapie.
Nie wiedząc co ma
z sobą począć, opadła z powrotem na poduszki. Zastanawiała się,
kiedy będzie mogła wrócić do siebie. Najprawdopodobniej nie w
najbliższym czasie. W końcu salon był zdemolowany, a drzwi, no
cóż, w kawałkach.
- Masz ochotę na śniadanie? –
odwróciła się w stronę wesołego, męskiego głosu.
Na widok bardzo
zadowolonego z siebie przyjaciela, wchodzącego do pokoju z
wypełnioną tacą uniosła brew.
- Śniadanie do łóżka? Wow! I ty
człowieku nie masz dziewczyny? – zachichotała.
- Wystarczy mi jedna kobieta, którą
trzeba się opiekować, Willow – odciął się.
Przysiadł na łóżku
obok niej, z tacą na kolanach. Wśród mnóstwa jedzenia dziewczyna
dostrzegła szklankę wody oraz aspirynę. Z wdzięcznością
połknęła tabletkę.
- Jesteś aniołem, Clarence –
powiedziała.
Na przystojnej
twarzy blondyna pojawił się grymas.
- Wolałbym nie – stwierdził
rzeczowo.
- Och! Wybacz, źle się wyraziłam.
Jesteś... moim bohaterem. Bohaterem od tabletek na ból głowy –
zreflektowała się ze śmiechem.
- Tak lepiej – faktycznie, wydawał
się zadowolony.
Faceci... Willow
przewróciła oczami.
- Lepiej coś zjedz, zanim znowu mi
tu zemdlejesz – podsunął jej pod nos przyszykowane przez siebie
smakołyki.
Sięgnęła po
rogalik i skubiąc go niespiesznie, zapytała:
- Czy ty wczoraj... No wiesz –
przeciągnęła palcem po szyi.
- To najszybszy sposób, ale nie.
Chciał cię zabić, a ja byłem wściekły.
Więc zrobił to w
trudniejszy i bardziej krwawy sposób. No cóż...
- Czyli raczej będę musiała
pożegnać się z dywanem?
- Obawiam się, że tak. Nie martw
się, znajdę ci nowy, który ponownie będziesz mogą zalać winem.
- Lepsze wino niż sam-wiesz-co.
- Krew? Słuchaj, Willow... powinnaś
umieć się bronić.
- Próbowałeś ze mną trenować.
Sam widziałeś, że nie potrafię walczyć. Jestem beznadziejna.
- Myślę, że nie o to tu chodzi.
Coś cię blokuje.
Willow uniosła
brwi.
- Nie. Nie jestem stworzona do
walki. Te zdolności są zupełnie przypadkowe.
- To niemożliwe.
- Nie jestem jedną z was, Clarence.
Pogódź się z tym wreszcie.
Oboje umilkli.
Cisza zaczęła się przedłużać. Willow zajęła się resztą
śniadania. Od zaspokojenia głosu zależało jej bardziej na zajęciu
czymś rąk. W dodatku podczas jedzenia nie musiała się odzywać.
Nie pierwszy raz
przerabiali tę rozmowę. Po uratowaniu Willow tego dnia, kiedy
wszystko się zmieniło, Clarence stał się w pewnym sensie jej
opiekunem. Zapewnił jej mieszkanie i godny byt, dopóki nie stanęła
na nogi. Jak się później okazało, w dziewczynie zaczęły budzić
się pewne... zdolności. Jak telepatia czy wyczuwanie zagrożenia na
odległość. Clarence oczywiście od razu zauważył, że coś jest
nie tak. Nie mogło być inaczej, gdyż sam był wyjątkowy.
Gdy ukończyła
piętnaście lat, zaczął z nią trenować. Nie radziła sobie
jednak nawet z podstawowymi umiejętnościami walki.
Na początku
Clarence nie dawał za wygraną. Ale treningi nie przynosiły żadnych
efektów. Willow nie umiała walczyć tak, jakby tego oczekiwał.
Chciał zrobić z niej kogoś takiego jak on. Nie udało mu się.
Oczywiście ze
zwykłej potyczki mogła wyjść cało. Jednak nie przeciwko nim.
Nie, kiedy nie miała broni w zasięgu ręki.
Nie przeciwko
aniołom.
Bo tym pierwotnie
byli, zanim zeszli na ziemię i zaczęli żywić się ludzkimi
duszami, tracąc zmysły i stając się przerażającymi bestiami.
Nikt nie wiedział dlaczego im odbiło.
Trzeba było ich
powstrzymać.
I wtedy zaczęli
pojawiać się ludzie z predyspozycjami do walki z aniołami.
Clarence był jednym z nich. Myślał, że Willow też nią jest.
Jednak ona była wypaczona i tu pojawiał się problem. Którego nie
umieli rozwiązać.
Willow skończyła
jeść i warknęła z irytacją.
- Przestań się na mnie gapić! Nie
jestem jakimś dziwolągiem z cyrku!
Clarence złapał
ją za podbródek i zmusił, żeby na niego spojrzała. Próbowała
się wyrwać, ale oczywiście był znacznie silniejszy od niej.
- Hej, uspokój się! Wcale tak o
tobie nie myślę. Skąd ci to przyszło do głowy? Ja tylko nie
chcę, żeby coś ci się stało.
Cofnął rękę.
Wstał z łóżka i zaczął krążyć po pokoju, nad czymś się
zastanawiając.
- Dlaczego nie użyłaś od razu
telepatii?
- Co? – podniosła głowę,
zaskoczona. – Bo wiesz... spanikowałam. Próbowałam się do
ciebie dodzwonić, ale nie odbierałeś.
- Powinienem ci powiedzieć, ale
zapomniałem. Zgubiłem komórkę.
No tak, to wszystko
wyjaśnia.
- Teraz to i tak bez znaczenia.
Przecież nic się nie stało, prawda?
Clarence nic na to
nie odpowiedział. Po chwili rzucił:
- Powinnaś wyjechać.
Willow zerwała się
na równe nogi.
- Co proszę?
*
- Nigdzie się stąd nie ruszam!
Spróbuj mnie zmusić, Horthingale!
Willow stanęła na
środku pokoju i splotła ramiona na piersiach. Nie mogła pozwolić,
żeby Clarence wywiózł ją nie wiadomo gdzie. Tu był jej dom. No
cóż, raz na jakiś czas była napastowana przez jakiegoś
zdziczałego anioła, ale to jeszcze nie powód, aby uciekać,
prawda?
Clarence przewrócił
błękitnymi oczami. Dobrze wiedział, że i tak postawi na swoim.
Ona też to wiedziała, ale nie miała zamiaru poddawać się tak
łatwo. Przeczesał palcami przydługie blond włosy i uśmiechnął
się przebiegle.
- Jesteś jak mały kociak, który
myśli, że jest tygrysem. Jeśli się nie zgodzisz, przerzucę cię
przez ramię i zabiorę, gdzie mi się żywnie podoba.
- Ani mi się waż! Co ci to da,
jeśli opuszczę Boston? Nie będę bardziej bezpieczna niż tu.
Nigdzie.
- Kto tu mówi o opuszczeniu miasta?
Proponuję tylko miły wypoczynek na obrzeżach Bostonu.
Zatrzymałabyś się w domku letniskowym, który należy do mojej
rodziny.
Willow popatrzyła
na niego zaskoczona. Odkąd go znała, nigdy nie wspomniał słowem o
swojej rodzinie. Ciekawa była, dlaczego Clarence o nich nie mówił.
Nie przypuszczała, że mogli być typem ludzi, o których zwyczajnie
nie lubi się rozmawiać.
- Jacy oni są? – wypaliła, zanim
zdążyła się zastanowić nad swoimi słowami.
- Kto? – Clarence zmarszczył
brwi.
- Twoja rodzina – odpowiedziała
cicho, czekając na reakcję przyjaciela.
Przez jego twarz
przebiegł grymas. Opanował się jednak szybko, a jego twarz nie
zdradzała żadnych emocji. Kiedy była przekonana, że już jej nie
odpowie, odetchnął głęboko i usłyszała jego głos.
- Jak to rodzina. Wyczerpujący,
hałaśliwi, czasem nader irytujący. – wzruszył ramionami.
Willow czuła, że
nie mówi jej całej prawdy. Nie naciskała jednak. Wiedziała
bowiem, że osiągnie efekt odwrotny do zamierzonego. Zrezygnowana
opadła na nieposłane łóżko i ukryła twarz w dłoniach.
- Nie zostawią mnie w spokoju,
prawda? – spytała rozgoryczonym tonem.
Clarence usiadł
obok niej i objął ją ramieniem. Była zadowolona, że zdobył się
na ten przyjacielski gest. Zwykle nie bywał zbyt wylewny, jeśli
chodziło o uczucia.
- Obawiam się, że nie. Sama wiesz.
Rzeczywiście,
wiedziała. Anioły na odległość wyczuwały ludzkie dusze i
karmiły się nimi. Dusze wybrańców natomiast przywoływały bestie
dwa razy mocniej. Zwykła dusza ludzka jest białą mgiełką, łowcy
zaś lśnią niczym diament, tak jej to kiedyś opisał Clarence.
Oczywiście nie
była zachwycona tym, że przyciąga skrzydlatych drani jak jakiś
neon zapraszający do taniego motelu.
- Willow – odezwał się po
chwili. – Wiem, że to ci się nie podoba, ale proszę. Bądź dla
mnie
bezpieczna. Przynajmniej przez jakiś
czas przestań sukcesywnie wpędzać mnie do grobu –
próbował zażartować, ale Willow nie
zareagowała.
- A co z tobą? Zostaniesz tu,
prawda?
- To mój obowiązek. Ludzie mnie
potrzebują.
- Niech ci będzie. Pojadę.
Clarence z ulgą
wypuścił powietrze z płuc. Wstał i narzucił na siebie długi
skórzany płaszcz. Wyszedł do małego korytarza, a jego ciężkie
buty wybijały głośno rytm kroków na drewnianej podłodze. Willow
nie spodziewała się, że będzie długo czekał, toteż zaczęła
rozglądać się za butami. Znalazła je w nogach łóżka. Szybko
założyła czarne sznurowane botki na grubym obcasie, narzuciła na
ramiona długi popielaty sweter, który wisiał na krześle i
dołączyła do Clarence'a. Blondyn wybijał palcami nerwowy rytm na
ścianie przy wejściu. Willow ograniczyła się do lekkiego
skinięcia głową, co miało oznaczać, że jest już gotowa.
Przyjaciel przepuścił ją w drzwiach. Nie odzywając się do siebie
ani słowem, wyszli z mieszkania.
*
Willow ziewnęła
przeciągle i próbowała ułożyć się wygodnie na siedzeniu
samochodu. Przez całą drogę do domku Clarence'a wpatrywała się w
szary krajobraz za oknem i słuchała deszczu, który rytmicznie
bębnił o szyby.
Zanim ruszyli w
drogę, zrobiło się późne popołudnie. Ku konsternacji
przyjaciela Willow uparła się, aby wrócić do mieszkania po
najpotrzebniejsze rzeczy. Kawałek drzwi smętnie zwisał z zawiasów,
a biały dywan ktoś usunął. Poczuła ulgę, gdyż nie miała
ochoty oglądać na nim plam krwi. Dziwiła się, że pod jej
nieobecność żaden złodziej nie pokusił się, aby skorzystać z
okazji. Zabrała ubrania, laptopa i aparat. W końcu musiała czymś
się zająć, kiedy Clarence będzie ratował świat. Miała tylko
nadzieję, że w okolicy będzie się dało zrobić kilka zdjęć.
Żałowała, że nie jest bardziej użyteczna. Rzuciła Clarence'owi
szybkie spojrzenie, ale był całkowicie skupiony na drodze. Oparła
głowę o zagłówek i przymknęła oczy. Musiała zapaść w
drzemkę. Gdy ponownie otworzyła oczy, Clarence właśnie zatrzymał
samochód.
- No, to jesteśmy na miejscu –
rzucił.
Otworzył drzwi i
wysiadł pierwszy, zarzucając sobie sportową torbę Willow na
ramię. Dziewczyna wysiadła i zaczęła z ciekawością rozglądać
się dookoła. Musiała przyznać, że okolica była śliczna. Małe,
przytulne drewniane domki położone były wystarczającą daleko od
siebie, aby zapewnić prywatność. Wokół znajdowało się mnóstwo
zieleni.
- Idziesz?
Willow otrząsnęła
się z zamyślenia i ruszyła ku przyjacielowi, który stał już
przed drzwiami i niecierpliwie podzwaniał kluczami znajdującymi się
w jego dłoni. Wkroczyła po schodach na drewnianą werandę i weszła
do domu.
Clarence zostawił
jej rzeczy pod ścianą przy wejściu, a sam udał się do kuchni.
Willow zamknęła za sobą drzwi. Domek był przytulny i jasny. Na
parterze mieścił się przedpokój, salon z kominkiem, niewielka
kuchnia oraz łazienka. Na piętro prowadziły spiralne schody.
Wyglądało na to, że na górze jest więcej niż jedna sypialnia.
Willow weszła do
kuchni w momencie, kiedy Clarence postawił na stole dwa parujące
kubki z herbatą. Przysiadła na taborecie i upiła mały łyczek.
- Więc? Jak ci się tu podoba? –
zapytał blondyn.
Usiadł obok niej,
jednak nie zdjął płaszcza.
- Całkiem tu ładnie – wzruszyła
ramionami.
Rozmawiali chwilę,
popijając herbatę. Po kilku minutach Clarence wstał i odłożył
kubek do zlewu.
- Nie zostaniesz na noc? Robi się
dość późno.
- Lepiej wrócę od razu. W razie
gdybyś czegoś potrzebowała, dzwoń na domowy. Jeszcze nie
załatwiłem sobie nowego telefonu. Drewno do kominka znajdziesz w
szopie z tyłu domu. To chyba wszystko. Uważaj na siebie, mała.
Podszedł do niej i
po bratersku zmierzwił jej włosy. Willow ledwo powstrzymała się,
żeby nie przewrócić oczami. Wstała od stołu i przytuliła się
do niego.
- Ty też uważaj. I lepiej, żebyś
mnie tu długo nie przetrzymywał, Horthingale – żartobliwie
dźgnęła go palcem w pierś.
Wyswobodził się z
jej objęć i podszedł do drzwi. Już po chwili Willow usłyszała
chrzęst żwiru pod kołami samochodu. Westchnęła i zamknęła
wejściowe drzwi. Patrzyła przez okno, aż Clarence zniknął z jej
pola widzenia.
Odwróciła się od
drzwi i poszła do salonu. Klapnęła na miękką, stylową sofę. Po
dokonaniu dokładnych oględzin wnętrza musiała przyznać, że
rodzina Clarence'a, kimkolwiek byli, miała bardzo dobre wyczucie
smaku.
- Więc, Willow Dark, co zamierzasz
teraz zrobić ze swoim życiem? – zapytała w przestrzeń.
Spojrzała na
zegarek na lewym nadgarstku i uznała, że w tym momencie może co
najwyżej położyć się do łóżka. Powolnym krokiem weszła na
piętro. Spośród trzech sypialni wybrała tę najbliżej schodów.
Nagle poczuła się tak zmęczona, że byłaby w stanie zasnąć na
stojąco. Nie kłopocząc się zapalaniem światła odnalazła łóżko
i zwinęła się na nim w ubraniu. Ledwo zamknęła oczy, zasnęła.
*
Willow z całych
sił biegła przed siebie. Nigdy wcześniej nie czuła się tak
zdezorientowana. Ani tak bezbronna. Nawet wtedy, kiedy atakowały ją
anioły. Nigdy. Jednak w tej chwili nie wiedziała, co powinna
zrobić. Ogarniała ją nieskazitelna i nieskończona biel.
Gdziekolwiek by się nie ruszyła, nie widziała żadnego wyjścia
ani przebłysku innego koloru. Czuła, że niedługo oszaleje.
Szkoda, że nie pożegnam się z Clarence'em, pomyślała. Obmacała
kieszenie, ale nie znajdowało się w nich nic przydatnego. Zresztą
co mogło jej się przydać w tak beznadziejnej sytuacji? Zamknęła
oczy i skoncentrowała się z całych sił.
Niemal zgięła się
w pół, tak silny niepokój przeszył jej ciało. Odwróciła się,
chociaż instynkt nakazywał jej, aby uciekała. Był tylko jeden
mały problem – nie miała dokąd. Stanęła oko w oko ze starszym,
siwiejącym mężczyzną. Miał długie włosy i przenikliwe błękitne
oczy. Cofnęła się kilka kroków i przystanęła, zachowując
maksymalną czujność.
- Kim jesteś? Gdzie ja jestem? –
zapytała, a jej głos powrócił do niej z każdej strony.
Starzec zachowywał
się tak, jakby nie dosłyszał pytania. Przemknęło jej przez myśl,
że może jest niewidomy, ale wnet spojrzał na nią badawczo.
- Masz w sobie moc. Uwolnij ją!
Z gardła Willow
wyrwał się krótki chichot.
- Mylisz się, nie umiem nawet
pokonać anioła. Wypuść mnie stąd! – wrzasnęła.
- Nie mogę – odparł spokojnie.
Starszy mężczyzna
otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Zamiast
tego wokół rozległ się przeraźliwy pisk. Willow zasłoniła
dłońmi uszy, ale nic to nie dało. Dźwięk wzmagał się i
wwiercał się do głowy Willow. Równie dobrze ktoś mógłby zacząć
przewiercać jej czaszkę wiertarką.
Dziewczyna powoli
osunęła się na kolana. Nie mogła opierać się dłużej.
Zemdlała.
*
Willow powolnym
krokiem przemierzała okolicę. Aby przestać myśleć o tym
dziwacznym koszmarze postanowiła wybrać się na spacer. Przy każdym
kroku aparat na długiej smyczy obijał się o jej biodro. Mimo, że
pogoda była piękna, a otoczenie domku Clarence'a naprawdę śliczne,
nie zrobiła jeszcze ani jednego zdjęcia. Nie wzięła także z sobą
szkicownika. W tym momencie jedyne, czego potrzebowała to oddychać
pełną piersią czystym powietrzem i jakoś pozbyć się tępego
bólu głowy, który towarzyszył jej od chwili, kiedy się obudziła.
Wiosna tego roku była naprawdę piękna i bardzo ciepła. Brązowe
włosy Willow lśniły w promieniach słońca. Szła dalej w głąb
polnej ścieżki.
Po kilku minutach
marszu natknęła się na starą drewnianą ławkę umieszczoną nad
stawem. Powierzchnia wody była niewielka. Willow była w stanie
dostrzec jej kres z miejsca, w którym stała. Obok ławki rósł
rozłożysty dąb. Dziewczyna cofnęła się kilka kroków i zrobiła
zdjęcie całej scenerii. Z uśmiechem schowała aparat do futerału
i usiadła na ławce. Oparła głowę o oparcie i zapatrzyła się na
krajobraz dookoła niej. Była zadowolona, że Clarence wywiózł ją
w ładne miejsce. Czuła się, jakby odnalazła swój własny kawałek
nieba.
Zamknęła oczy i
pozwoliła swobodnie płynąć myślom. Od dawna nie czuła się tak
bezpieczna. W centrum miasto niebezpieczeństwo czyhało na nią na
każdym kroku, a ona była zdana na przyjaciela. Zastanowiła się,
co też porabia Clarence. Miała zamiar do niego zadzwonić, ale
zanim zdążyła o tym pomyśleć, już uciekła na zewnątrz. Ten
koszmar bardzo ją wystraszył. Nawet bardziej, niż byłaby skłonna
przyznać.
Nagle poczuła obok
siebie obcą energię. Nie wyczuła zagrożenia, ale była bardzo
wrażliwa i umiała wyłapać także energię zwykłych ludzi. Nie
zareagowała w żaden sposób. Nadal siedziała sobie spokojnie mając
nadzieję, że osoba, która znalazła się obok niej szybko sobie
pójdzie, a ona będzie mogła nadal rozkoszować się uroczym
przedpołudniem. Niestety, po chwili usłyszała męski głos.
- Nigdy wcześniej cię tutaj nie
widziałem. Jesteś tu nowa?
Willow niechętnie
otworzyła oczy i powstrzymała się od przewrócenia nimi. Jednak
uczucie irytacji wyparowało z niej w tej samej chwili, w której
spojrzała na swojego towarzysza. Był najprzystojniejszym facetem,
jakiego w życiu widziała. Mógł być jej rówieśnikiem. Miał
przydługie czarne włosy i ciemne oczy. Obraz całości, wliczając
pełne usta i prosty nos, psuły tylko rysy jego twarzy, które
wydały się Willow zbyt ostre. Jego skóra była blada, jakby celowo
unikał słońca.
Zdała sobie
sprawę, że gapi się na niego zbyt natarczywie. Szybko przywołała
się do porządku i odpowiedziała na zadane przez niego pytanie.
- Cóż, właściwie tak.
Przyjechałam wczoraj. Zatrzymałam się w piętnastce – miała
nadzieję, że jej głos brzmiał normalnie.
- Należysz do Horthingale'ów?
- Och, znasz ich? Jestem
przyjaciółką rodziny.
- Właściwie nie. Posiadają tutaj
dom, ale rzadko ktoś się zjawia. Wiesz, są taką miejscową
legendą. Każdy coś słyszał, ale nikt ich nie widział –
zaśmiał się.
Willow spodobał
się jego śmiech. Tak samo jak wszystko w nim, był idealny.
- Jestem Willow – przedstawiła
się i wyciągnęła rękę.
- Aaron – uścisnął jej dłoń.
- Więc, Willow, fotografujesz? –
zapytał, gdy w oczy rzuciła mu się sporych rozmiarów torba ze sprzętem.
- Tak, trochę. Oprócz tego maluję,
szkicuję, rzeźbię, a także piszę wiersze – wymieniła.
- Wow. Sporo tego. Prawdziwa z
ciebie artystka – rzekł z autentycznym podziwem.
- Robię wszystko. Jeśli czegoś
nie próbowałam, znaczy, że nie warto tego robić. Albo to po
prostu nie istnieje – wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Wow – powtórzył.
Willow spoważniała,
gdy przypomniała sobie, że nie zadzwoniła do Clarence'a. Będzie
wściekły. Zawsze był wobec niej bardzo opiekuńczy. Przez
większość czasu było to miłe, ale czasami przesadzał i ją
irytował.
Aaron wyczuł
zmianę w jej nastroju i zapytał:
- Coś nie tak?
- Nie, po prostu powinnam wracać.
Muszę zadzwonić – odpowiedziała.
Wstała i poprawiła
torbę na ramieniu. Zadrżała i otuliła się ciaśniej swetrem,
kiedy owiał ją chłodny wiatr.
Aaron również się
podniósł.
- W takim razie pozwól, że
odprowadzę cię do domu. W ramach przeprosin za zakłócenie
spokoju.
Willow uśmiechnęła
się delikatnie. Była wdzięczna za jego towarzystwo. Myślała, że
utknie tu kompletnie sama i zacznie wariować.
Powoli, ramię w
ramię ruszyli polną ścieżką w stronę domków. Nie rozmawiali za
wiele, ale Willow nie przeszkadzała przedłużająca się cisza.
Pozwoliła sobie rozkoszować się spacerem, nim dostanie burę od
Clarence'a. Gdyby chociaż wzięła z sobą komórkę...
Spacer trwał
jakieś piętnaście minut. Stanęli pod domem Horthingale'ów.
Willow wyciągnęła klucze z kieszeni dżinsów. Popatrzyła na
Aarona, nie wiedząc co powiedzieć.
- Hmm... Wejdziesz na herbatę?
Przeczesał
smukłymi palcami czarne włosy, mierzwiąc je jeszcze bardziej.
-Jasne. Brakuje mi tu towarzystwa –
uśmiechnął się. – Mniemam, że tobie też?
- Cóż, właściwie tak.
Przyjechałam tutaj, aby trochę odpocząć, ale bez ludzi dookoła
siebie zaczynam wariować.
Willow odwróciła
się do drzwi i przekręciła klucz w zamku. Aaron nie skwitował jej
słów w żaden sposób. Była ciekawa, czy mieszka tutaj na stałe,
czy ma rodzinę, dziewczynę... Rozumiała jak to jest być samotnym
człowiekiem, bez rodziny. Clarence sprawił, że pulsująca, otwarta
rana w jej wnętrzu zasklepiła się. Pozostała po niej blizna, ale
już nie bolało. Cóż, przynajmniej nie tak bardzo.
Weszła do środka
i nie oglądając się za siebie, skierowała się w stronę kuchni.
Grube obcasy wybijały rytm na drewnianej podłodze. Gdy już
postawiła metalowy czajnik na kuchence, zaczęła szukać telefonu.
Znalazła go na blacie, obok lodówki. Skinęła głową w stronę
Aarona, który zamknął za sobą drzwi i wszedł do małego
pomieszczenia. Willow wskazała mu stół w rogu. Starała się nie
gapić na niego zbyt otwarcie, ale było to bardzo trudne. Odczuwała
każdym nerwem jego obecność. Była wyczulona na najmniejszy ruch
jego ciała.
Skupiła się na
powrót na trzymanej przez siebie komórce. Trzy esemesy, siedem
nieodebranych połączeń... Cholera. Oczywiście, wszystkie od
Clarence'a. Najwyraźniej zorganizował sobie nowy telefon. Zapisała
w komórce nowy numer przyjaciela. Właśnie miała do niego
zadzwonić, kiedy usłyszała chrzęst żwiru na podjeździe przez
domem. Wyszła do korytarzyka i wyjrzała przez okno. Mogła się
tego spodziewać. Poznała samochód przyjaciela.
- Przepraszam na chwilę! –
krzyknęła w stronę Aarona.
- W porządku – usłyszała jego
cichy głos.
Nie czekając, aż
wpadnie do środka, trzymając w ręku broń, wyszła na zewnątrz.
Pomachała mu nieśmiało, kiedy wysiadał z auta. Oczywiście był
ubrany na czarno, co stanowiło kontrast dla jego jasnych włosów i
błękitnych oczu. Szedł ku niej z zaciętym wyrazem twarzy, a
skórzany, długi płaszcz łopotał za nim niczym skrzydła
nietoperza. Oho, teraz się zacznie, pomyślała.
Przygotowała się
mentalnie na niezły opieprz. Zamrugała zaskoczona, kiedy mocno ją
przytulił. Bez żadnego słowa. Willow miała drobną budowę i
prawie zniknęła w jego ramionach.
- Nigdy więcej mi tego nie rób,
słyszysz? – rzucił oskarżycielsko.
- Przepraszam, zapomniałam wziąć
z sobą komórkę. To było głupie. – przyznała.
- Właśnie. I po co jechałem na
złamanie karku taki kawał drogi? – zażartował.
- Ej! – krzyknęła.
Willow wyswobodziła
się z jego uścisku i pacnęła go w ramię. Dodatkowo pokazała mu
język.
- Dzieciak – Clarence potargał
jej włosy.
- Nadopiekuńczy, przepełniony
testosteronem dupek – odcięła się.
- Dobra, a tak na poważnie,
wszystko w porządku? – w jego spojrzeniu pojawiła się troska.
- Oczywiście, że tak. Na takie
zadupie nie zapuszczają się nawet anioły.
Clarence teatralnym
gestem złapał się za pierś, jakby zabolała go uwaga Willow.
Dziewczyna roześmiała się. Dopóki oboje mieli w sobie krztę
sarkazmu, wszystko było okej. Mogli nawet udawać, przez jedną,
krótką chwilę, że świat nie zwariował.
Nagle Clarence
zesztywniał. Oblekł twarz w maskę, która nie zdradzała żadnych
emocji.
- Willow, czy ktoś jest w domu? –
zapytał cicho.
- Och, to tylko... Och –
wykrztusiła.
Kompletnie
zapomniała o Aaronie, który czekał na nią w kuchni. Usłyszała
głośny gwizd czajnika. Odwróciła się i chciała wejść do
środka, ale Clarence jednym szybkim ruchem przesunął ją tak, że
teraz zasłaniał ją własnym ciałem.
- Clarence, co się dzieje? –
zapytała, zaniepokojona.
- Nic nie czujesz? Poważnie?
- Nie, a powinnam?
Przyjaciel jej nie
odpowiedział. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i
wyciągnął długi, ostry, srebrny sztylet.
- Trzymaj się za mną – rozkazał.
Willow znała ten
ton. Chciała coś powiedzieć, zaprotestować, ale nie mogła
wydobyć z siebie głosu. Musiała coś zrobić, inaczej Clarence
posieka na kawałki Bogu ducha winnego chłopaka.
- Poczekaj! – krzyknęła.
Ale Clarence jej
nie słuchał. Z właściwym mu impetem wbiegł do środka. Od razu
zaczął lustrować wnętrze domku w poszukiwaniu potencjalnego
zagrożenia. Skierował powolne kroki w stronę małej kuchni. Willow
nie czekała na inną okazję. Rzuciła się przez siebie, ominęła
Clarence'a i zasłoniła sobą Aarona, który właśnie wstał z
krzesła, zaalarmowany hałasem.
Spojrzała twardo
na przyjaciela, który zbliżał się z uniesionym sztyletem.
- Odsuń się – warknął.
- Nie! Nie słuchasz mnie! On nie
stanowi dla mnie żadnego zagrożenia!
- Tak myślisz? Ne wiem, dlaczego
niczego nie czujesz, ale ja tak. On jest niebezpieczny!
Willow zawahała
się i spojrzała przez ramię na Aarona. Ciągle stała z
rozpostartymi ramionami, które zaczęły powoli jej drętwieć.
Aaron stał
spokojnie, jakby całe zajście nie robiło na nim wrażenia. Patrzył
obojętnie na sztylet, który pośrednio wycelował w niego Clarence.
- Spokojnie – odezwał się
miękkim jak aksamit głosem.
Delikatnie opuścił
ramiona Willow. Widząc to, Clarence warknął ostrzegawczo. Aaron w
poddańczym geście uniósł ręce do góry i wyszedł przed
dziewczynę. Teraz już nic nie mogło powstrzymać Clarence'a.
- Czego chcesz? – zapytał ostro
blondyn.
- Niczego. Może towarzystwa. Wiesz,
jej dusza śpiewa, wzywa mnie. Nawet bardziej niż twoja. Myślałem, że łowcy są
bardziej ostrożni. – wzruszył ramionami.
Więc to prawda.
Willow poczuła się jak ostatnia idiotka. Była całkowicie
odsłonięta przez cały czas. Aaron mógł zaatakować w każdej
chwili, a ona nie zdążyłaby nawet krzyknąć. Zrezygnowana
odsunęła się pod ścianę. Zastanawiała się, czemu jej ciało
nie zareagowało. Wydawał się taki... miły. I ludzki. Może po
prostu nic jej nie groziło?
- Wybacz mi, laleczko. Nie chciałem
cię skrzywdzić.
Willow uniosła
głowę i spojrzała mu w oczy. Była przekonana, że mówi prawdę.
Nie zdążyła jednak nic zrobić, bo Clarence zdążył rzucić się
na Aarona. Anioł zrobił szybki unik. Willow krzyczała, kiedy
zaczęli zaciekle walczyć. Nie mieli za wiele miejsca, ale
wykorzystywali maksymalnie wolną przestrzeń.
- Clarence, dość! Zabijesz go! –
wrzasnęła.
Nie zamierzała
stać i patrzeć, jak jej przyjaciel robi z Aarona siekany kotlet.
Poczuła niesamowitą wściekłość. Krew zawrzała jej w żyłach.
Willow wrzasnęła kolejny raz, uniosła dłonie... a wtedy spomiędzy
jej palców wytrysnął nieskazitelnie biały strumień energii. Był
tak jasny, że powinien razić ją w oczy. Jedyne, co poczuła, to
spokój.
Obaj walczący
zamarli w bezruchu. Zaczęli wpatrywać się w nią z
niedowierzaniem. Willow wiedziała, że powinna być równie
zszokowana. Poczuła się tak, jakby ktoś zbudził ją z długiego
snu. Uśmiechnęła się... i zemdlała.
*
Odzyskała
świadomość i prawie natychmiast pożałowała, że nie pozostała
w stanie błogiej ciszy nieco dłużej. Miała wrażenie, jakby ktoś
rozłupywał jej czaszkę. Jednocześnie bolał ją żołądek. Nie
pamiętała, kiedy ostatnio czuła się tak paskudnie. Jej ciało nie
było przygotowane na przepływ tak dużej ilości energii.
Bała się otworzyć
oczy, gdyż nie wiedziała, co zobaczy. Po chwili jednak uniosła
powieki. Pochylali się nad nią dwaj mężczyźni – obaj mieli
równie zatroskane miny. Pierwszą myślą Willow było porównanie
ich do dnia i nocy, tak bardzo różnili się od siebie.
Clarence, ze swoją
jasną czupryną był niczym promień słońca – ciepły i łagodny,
zapewniający spokój i bezpieczeństwo. Aaron natomiast symbolizował
ryzyko, ale i mroczną, fascynującą obietnicę. Willow obawiała
się, że jeśli za długo będzie patrzyć mu w oczy, to utonie i
już nigdy nie powróci do światła.
- Na miłość Boga, Willow!
Przestraszyłaś mnie na śmierć! No i co to, do diabła, było? –
Clarence wyrzucił z siebie na jednym
wydechu.
- Ślepy jesteś, Horthingale? Bo
trudno było nie zauważyć tego białego promienia energii –
Aaron prychnął.
Clarence posłał
mu spojrzenie, w którym czaiła się groźba. Mimo fatalnego stanu,
Willow uśmiechnęła się.
- Przynajmniej się nie
pozabijaliście – rzuciła.
- Zawarliśmy sojusz. Tymczasowy –
zaznaczył Clarence.
- Nieważne. Widziałeś jej oczy?
Były rozjarzone bielą. Całe! – Aaron wydawał się zafascynowany zaistniałą sytuacją.
- Taa, jak u jakiegoś pieprzonego
anioła – Clarence rzucił czarnowłosemu znaczące spojrzenie.
- Ej! Ja tak nie umiem! – bronił
się.
Ich przekomarzanki
słowne trwałyby pewnie znacznie dłużej, ale Willow nagle zerwała
się z kanapy. Nagły ruch sprawił, że prawie upadła na ziemię.
Ból głowy był niemal nie do wytrzymania.
- Niedobrze... mi – wymamrotała.
- Czekaj, pomogę ci.
Nim zdążyła
zaprotestować, Clarence delikatnie chwycił ją w ramiona i zaniósł
do łazienki. Zostawił ją klęczącą przed sedesem, a sam wyszedł,
zamykając za sobą drzwi.
Gdy już torsje
przestały targać jej ciałem, Willow z westchnieniem ulgi oparła
policzek o chłodne kafelki i przymknęła oczy. Nie miała siły
zastanawiać się, dlaczego była w stanie wydobyć z siebie tyle
mocy. Wiedziała tylko, że z dziwadła awansowała na
super-dziwadło, co wcale nie wróżyło dobrze. W dodatku oczy
świeciły się jej jak lampki na choince. Co za kaszana, pomyślała.
Z przyzwyczajenia
przewróciła oczami, ale zaraz tego pożałowała, ponieważ z bólu
głowy pociemniało jej przez oczami. Jęknęła cicho, nadal
klęcząc. Nie była wstanie się podnieść.
Clarence,
pomóż... proszę,
zawołała w myślach.
Po chwili usłyszała, jak drzwi się uchylają. Clarence uklęknął
przy niej i zacmokał z dezaprobatą.
- Użyłaś
wobec mnie słowa proszę? Rany, naprawdę cię sponiewierało.
- A ugryź mnie
– Willow próbowała nadać swojemu głosowi mocniejsze brzmienie,
ale z jej gardła wydobył się ledwie słaby szept.
- Mało
przekonujące – Claence przewrócił oczami. – Chodź, mała.
Musisz odpocząć.
Ponownie wziął ją na ręce, a gdy doszedł do saloniku, położył
ją na kanapie i okrył kocem. Willow nie miała siły opierać się
dużej. Była taka słaba, a jej powieki zdawały się zrobione z
ołowiu. Miała nadzieję, że podczas jej snu chłopcy się nie
pozabijają. Aaron ją zaciekawił i chciała poznać go bliżej. O
całą resztę pomartwi się później...
*
Obudziła się, gdy na dworze było już ciemno. Przytłumione
światło w domku sprawiało, że pomieszczenie wydawało się ciepłe
i przytulne. Wszystkie dolegliwości, które męczyły ją zaledwie
kilka godzin temu zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. Ich miejsce zajęła złość, która niczym trucizna
rozprzestrzeniła się w umyśle Willow. Była zła na siebie za
bycie ciągłą ofiarą. Nie chciała być ciągle chroniona. Chciała
walczyć z aniołami i przestać ciągle mdleć. To było żałosne.
Jak się teraz okazało, mogła wykorzystać nowo odkrytą
umiejętność w walce. Pomyślała, że przyda się jej trening z
Clarence'em.
Gdy tylko o nim pomyślała, jej ciało zalała fala niepokoju. Co,
jeśli postanowił jednak zawierzyć instynktowi i zabił Aarona?
Uspokoiła się, odganiając od siebie czarne myśli. Nie mógłby
tego zrobić. Nie jej i nie po tym, jak ich rozdzieliła. Musiał się
już przekonać, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo.
Racja, był upadłym, a Willow nie mogła zmienić jego natury, ale
wiedziałaby, gdyby miał zamiar zaatakować. Po prostu by wiedziała.
Postanowiła, że dość się już należała. Wstała więc ze
świeżą energią i udała się do kuchni, żeby zaparzyć sobie
kawy. Co prawda był już środek nocy, ale ten fakt nie bardzo ją
obchodził.
Zamarła, kiedy zobaczyła przy stole Aarona i Clarence'a, którzy...
rozmawiali. Zwyczajnie. Willow wytrzeszczyła oczy, nie wierząc w
to, co widzi. Miała nadzieję, że już nie skaczą sobie do gardeł
ale to było więcej, niż śmiała oczekiwać.
- Cześć
chłopcy! – zaszczebiotała.
Zignorowała słowa przywitania z obu stron i zaczęła szykować
sobie mocną kawę.
- Ee... nie
pomyliły ci się pory dnia? – jak zwykle, Clarence nie umiał
powstrzymać się od sarkastycznej
uwagi.
- Potrzebuję
kofeiny.
- Cóż, to
sporna kwestia. Wydajesz się wystarczająco pobudzona – uniósł
brew.
- A ugryź mnie!
– wreszcie, zabrzmiało to jak należy.
Willow, z zadowolonym uśmiechem i kubkiem kawy w ręce, usiadła
przy stole. Zaczęła z wolna sączyć gorący napój, nie
przysłuchując się zbyt uważnie rozmowie Clarence'a i Aarona.
- O czym tak
zawzięcie dyskutujecie? – nie wytrzymała i wtrąciła się.
- O twojej nowej
mocy. I jej możliwościach.
- Uważamy, że
przyda ci się trening – dorzucił Aaron.
- Okej...
Musiałam chyba przespać o wiele za długo, skoro tak zgodnie
omawiacie te wszystkie sprawy związane z łowcami.
- Po prostu
uznaliśmy, że skoro już się tu spotkaliśmy... – zaczął
Clarence.
- To możemy
wyciągnąć z tego jakieś korzyści. Dla ciebie też, Willow –
dokończył Aaron.
- Dobra, to już
jest po prostu dziwne. Jakby wasze mózgi się połączyły czy coś.
Nie mniej wchodzę w trening. Wreszcie mogę stać się przydatna.
Czekałam na to, odkąd Clarence zaczął mnie szkolić.
- Super –
Clarence zatarł ręce. – To kiedy zaczynamy?
- Możemy nawet
od zaraz. Willow?
- Mnie pasuje.
Ale czekajcie, muszę doprowadzić się do porządku.
W podskokach ruszyła na górę, pokonując po dwa stopnie naraz. Po
orzeźwiającym, gorącym prysznicu Willow zaczęła grzebać w
torbie, której nawet jeszcze nie rozpakowała. Lubiła być
przygotowana na każdą ewentualność, dlatego cieszyła się, gdy
znalazła przezornie spakowany strój sportowy. Ubrała sprane, szare
spodnie od dresu, sportowy stanik oraz rozciągniętą granatową
koszulkę. Nie robiła makijażu, a włosy związała w koński ogon.
Na koniec wciągnęła na ramiona czarną bluzę z kapturem, której
zamek zaciągnęła do połowy. Wzięła do ręki sportowe buty i w
skarpetkach zbiegła na parter, gdzie Clarence i Aaron już czekali
na nią przy frontowych drzwiach.
Dołączyła do nich, w progu założyła buty i wyszła na zewnątrz.
Była prawie pewna, że jej towarzysze zdążyli już przedyskutować
odpowiednie miejsce. Nie zdziwiło jej, kiedy po kilkunastu minutach
marszu zatrzymali się na polance z ławką i widokiem na jezioro.
Teren by odpowiednio płaski i wystarczająco oddalony od głównej
drogi i domków.
Willow rzuciła okiem na jezioro, w którym odbijało się światło
księżyca. Poczuła chęć, aby zanurzyć się w chłodnej wodzie.
Na to jednak nie było czasu. Musiała pamiętać, po co tu przyszli.
- Od czego
zaczynamy? – zadała skierowane do obu chłopaków pytanie.
- Najpierw
powinniśmy sprawdzić, czy potrafisz przywołać tę moc, kiedy
chcesz. Na nic się nie przyda jeśli będzie uwalniała się
niezależnie od twojej woli.
- Przy
poprzednim razie byłam wściekła, ale spróbuję.
Zamknęła oczy, oczyszczając umysł i mocno się koncentrując.
Próbowała wyczuć w sobie uwolnioną poprzednim razem energię.
Poczuła w sobie coś ciepłego. Obcego, a jednocześnie dobrze jej
znanego. Próbowała zepchnąć gromadzącą się energię w dół,
ku dłoniom. Poczuła mrowienie i ciepło rozchodzące się po całym
ramieniu. Na początek spróbowała wystrzelić z jednej ręki.
Uniosła ją, otworzyła oczy... a wtedy biały, oślepiający i
czysty strumień energii wystrzelił z wnętrza jej dłoni i zniknął
w oddali.
Tym razem nie zemdlała ani nie było jej słabo. Poczucie, że
wreszcie ma nad czymś kontrolę, było oszałamiające.
- Wow, Willow,
to było genialne! – w głosie Aarona dało usłyszeć się
zachwyt.
- Wszystko
ładnie. Jestem ciekawy, czy potrafisz coś zniszczyć. – Clarence
na chłodno oceniał sytuację.
- Wydaje mi się,
że to zależy od mojej woli. Promień może być niszczący albo
być tylko ostrzeżeniem. Przecież wtedy nie chciałam skrzywdzić
żadnego z was.
- Dobra. Aaron,
zaatakuj ją.
- Co? Nie ma
mowy! Nie chcę mu nic zrobić! – zaprotestowała.
Clarence przewrócił oczami. Najwyraźniej nie był zadowolony, że
stracił okazję do pozbycia się anioła, któremu do końca nie
ufał.
- W takim razie
zniszcz tamto drzewo – wskazał palcem przed siebie. – Albo,
cholera, co tylko chcesz. Tylko
nie celuj we mnie.
- Jasne –
rzuciła Willow.
Tym razem nie zamknęła oczu i powtórzyła cały proces, od
początku do końca. Biały promień wystrzelił z jej dłoni,
pomknął przed siebie i uderzył w jedno z drzew, zamieniając je w
kupę popiołu. Tak po prostu. Bez ognia czy dymu.
- No, no... –
Clarence wreszcie pokazał, że jest zadowolony.
Willow uśmiechnęła się. Jej przyjaciel wiedział jak bardzo
chciała być przydatna. Zastanawiała się tylko nad jedną
kwestią...
- Zaraz.
Dlaczego Aaron nie atakuje ludzi? Przecież jest aniołem, co nie?
- Cóż,
właściwie zostałem wysłany, aby powstrzymać moich braci. Ale
nie mogłem tego zrobić sam. Musiałem odnaleźć osobę, której
dusza lśni bardziej od wszystkich innych.
- Czyli kogo?
Mnie? Szukałeś... mnie? – Willow nie rozumiała.
- Tak, bo
widzisz...
Nie dokończył zdania, tylko podszedł do Willow, wziął ją za
rękę i splótł jej palce ze swoimi. Skierował ich złączane
dłonie w stronę nieba.
- Skoncentruj
się i wystrzel.
Po chwili w niebo poszybował krąg oślepiającego światła. Willow
wiedziała, że w jakiś sposób Aaron wzmacnia jej moc swoją
własną. A z taką siłą mogli wygrać tę wojnę.
- A myślałem,
że już nic mnie w życiu nie zadziwi... – mruknął Clarence.
Aaron opuścił ich złączone dłonie. Spojrzał jej w oczy.
- Ocal ze mną
ten świat – poprosił.
Willow w odpowiedzi skinęła głową. Tak, mogli to zrobić. Razem
przywrócą ludziom należny im spokój.
Była tego pewna.