ZABÓJSTWO
NA MANHATTANIE
Wczoraj, 15 lutego 2015 roku w East Village około godziny 19:30
doszło do dziwnego ataku. W jednym z mieszkań, 45. letni John F.
zaatakował nagle swoją 17. letnią córkę, Cindy. Dziewczyna,
zaalarmowana dziwnym zachowaniem ojca, próbowała dzwonić po pomoc.
Ciało dziewczyny, z wbitym w brzuch nożem kuchennym znaleziono w
salonie. Policję zawiadomiła sąsiadka, którą zaniepokoiły
krzyki zza ściany. Próbowała dostać się do środka, jednak drzwi
były zamknięte. Funkcjonariusze jak na razie nie zdradzają żadnych
szczegółów, a w tej spawie zostało wszczęte dokładne śledztwo.
Ojca zamordowanej przewieziono na posterunek policji, gdzie
utrzymuje, że nie był świadomy popełnionego czynu. Policja
podejrzewa...
- Świat oszalał – mruknął Steve Morisson, odrzucając gazetę na
stolik do kawy.
Obudził się kolejnego, zwykłego poranka. Wypił czarną jak smoła
kawę. Nie lubił zaczynać dnia od przygnębiających wieści.
Jednak codziennie w prasie natykał się na wiadomości takie jak w
połowie przeczytany przed chwilą artykuł. Miał świadomość, że
przy takiej liczbie zagęszczenia ludności wszelakie wykroczenia
przeciw prawu zdarzały się, zdarzają i będą zdarzały się
często, ale żeby ojciec... Własną córkę... Nie, nie mógł tego
pojąć. Wstał z kanapy, wyłączył telewizor i udał się na
piętro. Schody zaskrzypiały jakby w proteście pod jego dobrze
zbudowanym ciałem. Zajrzał do pokoju swojej pięcioletniej córeczki
Marie. Dziewczynka spała spokojnie, a bujne czarne włosy zasłoniły
jej twarz.
Marie była jego oczkiem w głowie. Codziennie rano budził ją,
szykował śniadanie i pomagał przygotować się do przedszkola.
Zawoził ją do budynku mieszczącego się trzy kilometry od ich
domu, a następnie udawał się do pracy. Był mechanikiem
samochodowym w warsztacie „U Merle'a” na końcu ulicy. Wiódł
spokojne i uczciwe życie. Mimo, iż mieszkał w jednym z bardziej
zatłoczonych miejsc świata, nigdzie się nie spieszył ani nie
pędził przed siebie na złamanie karku. Czar Manhattanu nie działał
na dom Morissonów.
Wyszedł z sypialni córki, cicho zamykając za sobą drzwi.
Wynegocjował u starego Merle'a wolne weekendy, dzięki czemu mógł
zajmować się Marie w dni wolne od zajęć w przedszkolu. Pracodawca
zgodził się niechętnie, jednak przystał na prośbę Steve'a.
Cenił sobie jego pracę w warsztacie. Mężczyzna niespiesznie
zszedł na parter i udał się do kuchni. Jak co rano zabierał się
do przygotowywania śniadania. Tym razem zdecydował się na
naleśniki. Coraz lepiej mu to wychodziło. Zdarzało się nawet, że
ich nie przypalał. Stanął przy kuchence gazowej, sięgnął do
szafki znajdującej się obok i wyciągnął patelnię. Zmarszczył
brwi. Czegoś mu brakowało. Podszedł do radia stojącego na szafce
obok drzwi. Po chwili z urządzenia zaczęła sączyć się cicha
muzyka. Steve, zadowolony, zaczął nucić Californication z
Red Hot Chili Peppers. Zabrał się do pracy. Ciągle cicho
śpiewając, przygotował jajka w niebieskiej misce. Po chwili
rozprowadził je ostrożnie po rozgrzanej powierzchni patelni. Gdy
uznał, że naleśnik wystarczająco się przysmażył, ostrożnie
przewrócił go na drugą stronę. Mimo, że był człowiekiem
wszechstronnie uzdolnionym, ciągle niepewnie czuł się w kuchni.
Musiał dokładnie planować każde następne posunięcie, jakby
obmyślał wojskową strategię.
W chwilach przygotowywania posiłków dla siebie i córki zawsze
przypominał sobie Caroline. Uwielbiała gotować. A on za każdym
razem patrzył na nią z wielkim podziwem. Była ucieleśnieniem
dobra. Posiadała wszystkie cechy, których jemu brakowało:
cierpliwość, łagodność, życzliwość dla wszystkich ludzi. Gdy
się uśmiechała, miał wrażenie, że niebo było bardziej
błękitne, trawa bardziej zielona, a ptaki siedzące na drzewach w
ich małym ogrodzie głośniej śpiewały. Ich wspólne życie było
nieskomplikowane, pełne rodzinnego ciepła i miłości. Aż do
osiemnastego sierpnia dwa tysiące czternastego roku...
* * *
Twoja piękna twarz. Usta niezmiennie wygięte w uśmiechu.
Powiedz mi, jak to robisz, Caroline? Jak udało ci się odnaleźć
spokój po tym, co przeszłaś? Dlaczego ciągle wierzysz w ludzi?
Przecież na to nie zasługują. Ciągle ten sam koszmar. Przeżywam
go wciąż i wciąż od nowa, każdej nocy. Budzę się zlany potem.
Gdy przytomnieję, dostrzegam twoją drobną sylwetkę. Jesteś
pogrążona we śnie. Tylko widok twojej spokojnej twarzy przywraca
mi równowagę. Jesteś moją ostoją. Czasami chciałbym zasnąć na
wieki i dołączyć do ciebie. Nie budzić się kolejnego ranka. Nie
przypominać sobie dnia, w którym odeszłaś. Dnia, w którym moje
życie straciło sens. Gdyby nie Marie i złożona tobie obietnica,
już na zawsze pogrążyłbym się w mrocznych zakamarkach mej duszy.
* * *
Z rozmyślań wyrwał go swąd przypalanego naleśnika.
- Cholera! – krzyknął i zabrał się za ratowanie śniadania.
Połowa nadawała się do spożycia, lecz druga... Cóż, nie
pierwszy raz będzie jadł spalone danie. Gdy szykował porcję dla
córki, starał się nie przywoływać natrętnych myśli. Po chwili,
zadowolony, ściągnął z patelni tym razem dobrze usmażonego
naleśnika. Na niewielkim stole z obrusem w biało-czerwoną kratę
położył dżem, nutellę i miód. Gdy śniadanie było gotowe,
poszedł na piętro obudzić córkę. Każdego dnia niechętnie
przerywał jej sen. Dzisiaj jednak dał jej maksymalną ilość
czasu. Nachylił się nad łóżkiem i delikatnie wziął Marie na
ręce. Przebudziła się i posłała mu senny uśmiech. Potarła
zaspane oczy małymi piąstkami, co stanowiło dla niego
najpiękniejszy widok na świecie. Na dodatek mógł się nim cieszyć
co dnia.
- Dzień dobry – powiedział i pocałował ją w czoło.
- Cześć, tato – odparła cichym głosem.
Nie wypuszczając córki z objęć, wyszedł z pokoju i cicho zamknął
za sobą drzwi. Zszedł do kuchni i posadził ją przy stole, a sam
zajął miejsce naprzeciwko.
Po wspólnym posiłku mężczyzna pomógł uszykować się córce do
szkoły. Gdy oboje byli już gotowi, zeszli na parter. Steve ruszył
do kuchni, zgarnął z blatu torebkę z drugim śniadaniem i włożył
ją Marie do plecaka. Wyszli z domu na mroźne zimowe powietrze.
Przez noc szyby w białej Toyocie Corolli stojącej na podjeździe
ich domu pokryły się szronem. Steve usadził córkę na miejscu
pasażera i zabrał się za skrobanie okien i przedniej szyby.
Doprowadzenie samochodu do porządku nie zajęło mu dużo czasu,
więc po dziesięciu minutach mknęli już w kierunku przedszkola.
* * *
Nadeszło lato, a wraz z nim niemiłosierne upały. W warsztacie
„U Merle'a” panował niecodzienny ruch. Wydawało się, jakby
samochody na jakiś tajemniczy sygnał zaczęły się psuć. Steve
Morisson i kilka kolegów z pracy mieli pełne ręce roboty.
Wszystkie kanały były zajęte. Mężczyzna wyprostował się,
przetarł chustką mokrą od potu twarz i upił łyk wody ze stojącej
na stoliku obok butelki. Właśnie na powrót pochylił się nad
otwartą maską samochodu, nad którym właśnie pracował, kiedy
usłyszał dobiegający z wejścia do warsztatu kobiecy głos:
- Mogłabym
prosić kogoś o pomoc? Auto odmawia mi posłuszeństwa, a tutaj
było najbliżej, więc...
– urwała w połowie zdania.
Kilku mężczyzn przerwało swoje zajęcia i z zainteresowaniem
zaczęli przyglądać się przed chwilą przybyłej kobiecie. Steve
także przerwał pracę. Widząc, że żaden z kolegów nie zamierza
ruszyć się z miejsca, wytarł szybko poplamione smarem dłonie i
ruszył w jej kierunku. Wtedy nie doznał żadnego wyjątkowego
uczucia. Gdyby ktoś mu wtedy powiedział, że kobieta, która
właśnie się zjawiła, zostanie jego żoną, nie uwierzyłby. Ich
znajomość rozwijała się powoli. Zmierzała jednak konsekwentnie
ku wielkiej, szczerej miłości.
- Słucham
– odezwał się uprzejmie.
Kobieta, nieco zdenerwowana obecnością dobrze zbudowanego i
wysokiego mężczyzny stojącego naprzeciwko, uśmiechnęła się
nieśmiało i założyła pasmo hebanowych włosów za ucho. Odezwała
się delikatnym głosem:
- Dzień
dobry. Właśnie miałam jechać załatwić pewną sprawę w
mieście, ale mój samochód zaczął dziwnie rzęzić.
Steve uświadomił sobie, że wpatruje się w nią bez słowa
odrobinę za długo. Utonął w dźwięku jej słów. Odchrząknął,
żeby ukryć zakłopotanie i obejrzał jej samochód stojący na
zewnątrz. Żaden kanał nie był dostępny w tej chwili, dlatego
dokonał wstępnych oględzin i polecił, aby wróciła jutro.
Zapewnił ją, że dojedzie bezpiecznie do domu, jednak odradził
dalsze eskapady. Pożegnał ją i wrócił do pracy, z dźwiękiem
jej głosu rozbrzmiewającym wciąż i wciąż w jego głowie.
Wyrzucał sobie, że nie zapytał o jej imię. Na pewno było piękne,
jak cała jej osoba.
* * *
Po zawiezieniu Marie do przedszkola wstąpił na chwilę do domu, aby
przebrać się w robocze ubranie, a następnie, już pieszo, udał
się do pracy. Wetknął dłonie do kieszeni czarnej zimowej parki.
Idąc chodnikiem, pogwizdywał wesoło wymyśloną przez siebie
melodię. Mijał domy sąsiadów mieszkających po tej samej stronie
ulicy. Oddychał w miarowym tempie, wydychając obłoczki pary
wodnej. Nigdy nie zwracał uwagi na otaczający go krajobraz. Jednak
w drodze do pracy uznał, że jego okolica wygląda korzystnie z
nagimi drzewami, cienką warstwą śniegu na trawnikach, czy
ośnieżonymi krzewami, które towarzyszyły mu przez całą długość
pokonywanej trasy. Nigdy nie lubił zimy. Zmienił swój negatywny
stosunek do białej pory roku na obojętny, kiedy poznał Caroline.
Wyglądała pięknie z zaróżowionymi od zimna policzkami i płatkami
śniegu w czarnych włosach. Wspomnienia zawsze atakowały nagle.
Zastanawiał się, czy tak już będzie zawsze. Jego ciało pozostało
na ziemi, duch jednak ciągle wymykał się ku nieobecnej żonie.
Wrócił myślami do rzeczywistości, kiedy o mało nie upadł na
śliskim chodniku. Na szczęście stał już przed warsztatem.
Wreszcie będzie wystarczająco zajęty, aby nie poddawać się
natrętnym wspomnieniom.
Odwiesił kurtkę na stojący w kącie garażu wieszak, zakasał
rękawy beżowego, znoszonego swetra i podszedł do samochodu po
wypadku, którym obecnie się zajmował.
Był tak zaaferowany, że nie zwracał uwagi na żartujących obok
kolegów. Spojrzał na zegar wiszący na przeciwległej ścianie.
Właśnie wybiła siedemnasta. Rzucił na stół poplamioną smarem
ścierkę, w którą uprzednio wytarł dłonie, włożył kurtkę,
pożegnał się z chłopakami i wyszedł na mroźne powietrze. Żwawym
krokiem przemierzył ulicę. Wszedł do domu, zgarnął leżące na
stoliku w korytarzu kluczyki i po raz drugi tego dnia wsiadł do
samochodu.
* * *
Nic nie wskazywało na to, że osiemnasty dzień sierpnia będzie
najtragiczniejszym dniem dla rodziny Morisson. Życie toczyło się
swym zwyczajnym, szybkim torem. Na błękitnym niebie nie było
żadnej chmurki. Mnóstwo rodziców postanowiło wybrać się ze
swymi dziećmi na spacer do parku. Pogoda sprzyjała rodzinnym
wycieczkom. Tego dnia także Caroline i Steve Morisson, wraz z
czteroletnią wówczas córką wybrali się na spacer. Marie przez
całą drogę do parku śmiała się i wierciła w wózku. Caroline,
ubrana w zwiewną błękitną sukienkę do kolan, odgarnęła z oczu
zbłąkane kosmyki długich, czarnych włosów. Steve, prowadząc
żonę pod łokieć, myślał właśnie, jakim jest szczęściarzem.
Kobieta jego marzeń zgodziła się za niego wyjść. Uśmiechnął
się do swych myśli, pchając lekko do przodu zielony spacerowy
wózek. Mieli właśnie przechodzić na drugą stronę ulicy, kiedy
ich uwagę zwróciło powstałe nagle zamieszanie. Odwrócili się w
stronę krzyczących ludzi. Przed nimi znajdował się jubiler.
Właściciel wypadł przed sklep, szarpiąc się z mężczyzną,
którego nie znali. Wokół nich dostrzegli kawałki szkła.
Szarpiący się mężczyźni rozbili okno, a wraz ze szkłem na bruku
wylądowało kilka sztuk drogiej biżuterii. Przed krzyczącymi
zebrał się tłum gapiów. Ktoś zadzwonił po policję.
Morissonowie stali jak wryci. Steve myślał, że musiało chodzić o
kradzież albo o jej zamiar. Właściciel widząc ładującego sobie
do kieszeni biżuterię złodzieja wpadł we wściekłość i tak
zaczęli się szarpać. Taki przebieg wydarzeń mógł okazać się
prawdziwy. Pociągnął Caroline za łokieć, chcąc opuścić jak
najszybciej miejsce zaistniałej bójki. Uważał, że dość się
już napatrzyli. Jak na złość na przejściu dla pieszych, przed
którym stali, ciągle paliło się czerwone światło. Mężczyzna
zaczął się już niecierpliwić. Chciał jak najszybciej stąd
odejść. Do jego uszu dobiegł dźwięk syreny policyjnej. Na plac
przed budynkiem wjechał niewielki radiowóz, z którego żwawo
wybiegł policjant w średnim wieku. Widząc przybycie policjanta,
złodziej odepchnął od siebie ofiarę swego przestępstwa i rzucił
się przed siebie na oślep. Biegnąc, potrącił mocno Caroline,
wyrywając ją z uścisku Steve'a. Kobieta potknęła się i wpadła
na jezdnię. Samochód, który w tamtym momencie jechał przez pasy,
nie zdążył się zatrzymać.
Ostry dźwięk hamującego nagle samochodu. Widok szkarłatu
zapełniającego coraz większą powierzchnię jezdni. Z samego
wypadku Steve pamiętał tylko jaskrawe plamy światło i dźwięki,
mnóstwo dźwięków. Był kompletnie oszołomiony. Pobiegł do
leżącej na asfalcie żony. Była przytomna, ale okropnie krwawiła.
Z uszu i z nosa cienkimi strużkami sączyła się krew. Otworzyła
szeroko wielkie, brązowe oczy, kiedy Steve wziął ją w ramiona,
mimo protestów kierowcy samochodu, który krzyczał, aby jej nie
ruszał. Ułożył sobie jej głowę na kolanach. Drżącymi dłońmi
pogładził jej włosy, teraz zlepione krwią. Spojrzał na swoje
pokryte szkarłatem palce i ryknął do otaczających go gapiów:
- Niech ktoś zadzwoni po karetkę, do jasnej cholery!
Sprawca wypadku ocknął się i drżącymi dłońmi wyjął z
kieszeni dżinsów telefon. Połączył się z pogotowiem ratunkowym,
jednak Steve nie słuchał, co mówi. Caroline wyciągnęła drżącą
rękę i pogładziła męża po policzku. Z jej błagających oczu
zaczęły sączyć się łzy, które mieszały się w krwią
wypływającą z uszu.
- Proszę... Opiekuj się Marie. Bądź... bądź dla niej dobrym
ojcem – wykrztusiła z trudem.
- Nie rób tego! Nie żegnaj się! – błagał ją.
- Obiecaj! – wrzasnęła resztkami sił.
- Karetka za chwilę tutaj będzie. Nie zamykaj oczu – poprosił
cicho, machinalnie przecierając mokrą od łez twarz.
Po chwili usłyszał dźwięk nadjeżdżającego właśnie
ambulansu. Patrzył, jak otwierają się tylne drzwiczki, zza których
wyskoczyli dwaj funkcjonariusze, ciągnąc ze sobą nosze. Niechętnie
ustąpił im miejsca przy żonie. Wiedział, że lepiej od niego
wiedzą, jak jej pomóc. Jak w amoku patrzył na przebieg reanimacji,
następnie, jak mężczyzna zdecydowanym ruchem umieścił Caroline
na noszach i umieścił ją w karetce. Drugi z dwójki ratowników
krzyknął do Steve'a nazwę ulicy, dokąd zabierali jego żonę i
wsiadł za kierownicę. Z piskiem opon i głośno ryczącą syreną
popędzili do szpitala.
* * *
Gdy wrócili do domu, Steve zabrał się za przygotowanie obiadu.
Wciąż niestrudzenie rozwijał swoje kulinarne umiejętności.
Postanowił przyrządzić danie, które smakowało Marie: kotlet z
kurczaka i frytki. Caroline zabiłaby go, widząc, jak karmi ich
córeczkę. Żeby zmniejszyć poczucie winy, do obiadu dodał
sałatkę: świeża sałata, pomidor, kukurydza z dodatkiem kwaśnej
śmietany. Kazał Marie umyć ręce przed jedzeniem. Prawie skończył
gotować. Wyciągał właśnie z szafki dwa duże talerze, kiedy
przeszył go silny ból głowy. Upuścił trzymane w dłoni naczynia,
które rozprysnęły się na kilkadziesiąt kawałków. Byłby upadł
na kafelki, gdyby nie przytrzymał się blatu. Po chwili ból ustąpił
tak szybko jak się pojawił. Steve obrzucił obojętnym spojrzeniem
kawałki porcelany na podłodze, i sztywnym krokiem udał się w
stronę schodów na piętro. Z łazienki wyszła Marie i zaczęła
schodzić po schodach. Zatrzymała się jednak w połowie drogi na
parter.
- Co się stało? – zapytała dziewczynka.
- Wszystko w porządku. Czasami tata jest straszną niezdarą –
posłał jej wymuszony uśmiech.
Pięciolatka pokonała niepewnie ostatnie stopnie schodów, wyminęła
ojca, który stanął bez ruchu i usiadła przy stole w kuchni. Steve
poszedł za nią. Nie usiadł jednak naprzeciwko córki, jak to miał
w zwyczaju, tylko podszedł do szafek i wyciągnął z jednej długi,
ostry nóż. Trzymając narzędzie ostrzem do góry, zaczął powoli
podchodzić do Marie. Dziewczynka wyczuła, że coś jest nie tak.
Jej tata zawsze był uśmiechnięty i rozmowny. Teraz zbliżał się
do niej z tępym wyrazem twarzy. Poczuła strach. Zerwała się z
krzesła i zaczęła biec w kierunku frontowych drzwi. Zaczęła
płakać. Odwróciła się i zobaczyła, że Steve także zerwał się
do biegu. Gdyby kiedykolwiek stało się coś złego, biegnij do
pani Green – przypomniała sobie słowa ojca, które kiedyś do
niej wypowiedział. Tak też zrobiła. Wypadła z domu, pokonała
trawnik i przecisnęła się przez dziurę w białym płocie. Po
chwili zaczęła uderzać małymi pięściami w drzwi sąsiadki. Nie
dosięgała dzwonka, a jakoś musiała zaalarmować panią Rebeccę.
Po chwili drzwi otworzyły się i w progu stanęła kobieta w średnim
wieku.
- Witaj Marie. Co cię tutaj... Jezu Chryste! – wykrzyknęła
na widok zbliżającego się do nich sąsiada z nożem w ręku.
Wysunęła się do przodu tak, że własnym ciałem zasłaniała
dziewczynkę. Cofnęła się i zatrzasnęła drzwi. Przez chwilę
słyszała odgłos uderzania pięściami o drewno, który zaraz
ucichł. Rebecca odczekała jeszcze kilka minut, po czym ostrożnie
uchyliła drzwi. Zasłoniła usta dłonią na widok nieprzytomnego
sąsiada, który upadł na trawę, wypuszczając z ręki kuchenny
nóż. Z jego nosa sączyła się krew.
- Jamie! – zawołała.
Obok niej zjawił się ciemnowłosy dziewiętnastolatek. Kobieta
wskazała ręką na Steve'a Morissona. Chłopak skinął głową i
bez słowa wyciągnął z kieszeni spodni komórkę. W tym czasie
Rebecca zajęła się uspokajaniem dziewczynki.
- Świat oszalał – mruknęła.
* * *
KOLEJNY ATAK! ZBIEG OKOLICZNOŚCI, CZY ŚWIADOMA MANIPULACJA?
W ostatnich dniach odnotowano coraz więcej ataków. Policja ma
pełne ręce roboty, a rodzice boją się, że mogą w każdej chwili
zaatakować swoje dzieci. Po każdym incydencie schemat się
powtarza: sprawcy odzyskują przytomność. Ostatnie, co pamiętają
przed utratą świadomości, to nieznośny ból głowy. Czy kryje się
za tym coś więcej? Przypuszczenia policji zmieniają się w realne
obawy. Co jest przyczyną ciągle rosnącej liczby ataków? Naukowcy
zajęli się badaniem sprawców, którzy dobrowolnie poddali się
testom. Jak na razie utrzymują cały proceder w tajemnicy. Nie
ujawniają żadnych szczegółów. Ofiary, z którymi rozmawialiśmy,
mówiły o dziwnym zachowaniu swoich rodziców. Czy zmagamy się
właśnie z osobliwą epidemią?
* * *
Cześć! Powyżej wstawiłam mojego najnowszego (po)twora. Sam proces pisania przebiegał dosyć nietypowo, bo o ile przy pisaniu poprzednich opowiadań miałam już całość w głowie, o tyle tym razem wszystko rozwijało się w trakcie pisania. Efekt jest, cóż, powiedziałabym, że dziwny. Ale może wam się spodoba? Zresztą postanowiłam, że będę tu wrzucać wszystko co napiszę, więc już gotową treść ocenicie sami. Ostatnio miałam dłuższy zastój. Myślę, że to przez to, że w ostatnim czasie pisałam bardzo dużo i często w porównaniu do poprzednich lat. Chyba po prostu musiałam pozbierać myśli, poczekać, żeby w mojej głowie pojawił się nowy pomysł. Jak bardzo szalenie to zabrzmi, jeśli powiem, że myślę o zaczęciu prac nad książką? Cholera, nie wiem, czy jestem gotowa, czy podołam... Wiedziałam, że kiedyś będę chciała coś wydać, a przecież życie ucieka, a ja nie mogę czekać w nieskończoność, bo i po co? Następny post pojawi się wtedy, kiedy będę miała nowy pomysł. To na razie. Dajcie znać, co sądzicie!