poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Atak

 ZABÓJSTWO NA MANHATTANIE

Wczoraj, 15 lutego 2015 roku w East Village około godziny 19:30 doszło do dziwnego ataku. W jednym z mieszkań, 45. letni John F. zaatakował nagle swoją 17. letnią córkę, Cindy. Dziewczyna, zaalarmowana dziwnym zachowaniem ojca, próbowała dzwonić po pomoc. Ciało dziewczyny, z wbitym w brzuch nożem kuchennym znaleziono w salonie. Policję zawiadomiła sąsiadka, którą zaniepokoiły krzyki zza ściany. Próbowała dostać się do środka, jednak drzwi były zamknięte. Funkcjonariusze jak na razie nie zdradzają żadnych szczegółów, a w tej spawie zostało wszczęte dokładne śledztwo. Ojca zamordowanej przewieziono na posterunek policji, gdzie utrzymuje, że nie był świadomy popełnionego czynu. Policja podejrzewa...

      - Świat oszalał – mruknął Steve Morisson, odrzucając gazetę na stolik do kawy.
Obudził się kolejnego, zwykłego poranka. Wypił czarną jak smoła kawę. Nie lubił zaczynać dnia od przygnębiających wieści. Jednak codziennie w prasie natykał się na wiadomości takie jak w połowie przeczytany przed chwilą artykuł. Miał świadomość, że przy takiej liczbie zagęszczenia ludności wszelakie wykroczenia przeciw prawu zdarzały się, zdarzają i będą zdarzały się często, ale żeby ojciec... Własną córkę... Nie, nie mógł tego pojąć. Wstał z kanapy, wyłączył telewizor i udał się na piętro. Schody zaskrzypiały jakby w proteście pod jego dobrze zbudowanym ciałem. Zajrzał do pokoju swojej pięcioletniej córeczki Marie. Dziewczynka spała spokojnie, a bujne czarne włosy zasłoniły jej twarz.
Marie była jego oczkiem w głowie. Codziennie rano budził ją, szykował śniadanie i pomagał przygotować się do przedszkola. Zawoził ją do budynku mieszczącego się trzy kilometry od ich domu, a następnie udawał się do pracy. Był mechanikiem samochodowym w warsztacie „U Merle'a” na końcu ulicy. Wiódł spokojne i uczciwe życie. Mimo, iż mieszkał w jednym z bardziej zatłoczonych miejsc świata, nigdzie się nie spieszył ani nie pędził przed siebie na złamanie karku. Czar Manhattanu nie działał na dom Morissonów.
Wyszedł z sypialni córki, cicho zamykając za sobą drzwi. Wynegocjował u starego Merle'a wolne weekendy, dzięki czemu mógł zajmować się Marie w dni wolne od zajęć w przedszkolu. Pracodawca zgodził się niechętnie, jednak przystał na prośbę Steve'a. Cenił sobie jego pracę w warsztacie. Mężczyzna niespiesznie zszedł na parter i udał się do kuchni. Jak co rano zabierał się do przygotowywania śniadania. Tym razem zdecydował się na naleśniki. Coraz lepiej mu to wychodziło. Zdarzało się nawet, że ich nie przypalał. Stanął przy kuchence gazowej, sięgnął do szafki znajdującej się obok i wyciągnął patelnię. Zmarszczył brwi. Czegoś mu brakowało. Podszedł do radia stojącego na szafce obok drzwi. Po chwili z urządzenia zaczęła sączyć się cicha muzyka. Steve, zadowolony, zaczął nucić Californication z Red Hot Chili Peppers. Zabrał się do pracy. Ciągle cicho śpiewając, przygotował jajka w niebieskiej misce. Po chwili rozprowadził je ostrożnie po rozgrzanej powierzchni patelni. Gdy uznał, że naleśnik wystarczająco się przysmażył, ostrożnie przewrócił go na drugą stronę. Mimo, że był człowiekiem wszechstronnie uzdolnionym, ciągle niepewnie czuł się w kuchni. Musiał dokładnie planować każde następne posunięcie, jakby obmyślał wojskową strategię.
W chwilach przygotowywania posiłków dla siebie i córki zawsze przypominał sobie Caroline. Uwielbiała gotować. A on za każdym razem patrzył na nią z wielkim podziwem. Była ucieleśnieniem dobra. Posiadała wszystkie cechy, których jemu brakowało: cierpliwość, łagodność, życzliwość dla wszystkich ludzi. Gdy się uśmiechała, miał wrażenie, że niebo było bardziej błękitne, trawa bardziej zielona, a ptaki siedzące na drzewach w ich małym ogrodzie głośniej śpiewały. Ich wspólne życie było nieskomplikowane, pełne rodzinnego ciepła i miłości. Aż do osiemnastego sierpnia dwa tysiące czternastego roku...

* * *

Twoja piękna twarz. Usta niezmiennie wygięte w uśmiechu. Powiedz mi, jak to robisz, Caroline? Jak udało ci się odnaleźć spokój po tym, co przeszłaś? Dlaczego ciągle wierzysz w ludzi? Przecież na to nie zasługują. Ciągle ten sam koszmar. Przeżywam go wciąż i wciąż od nowa, każdej nocy. Budzę się zlany potem. Gdy przytomnieję, dostrzegam twoją drobną sylwetkę. Jesteś pogrążona we śnie. Tylko widok twojej spokojnej twarzy przywraca mi równowagę. Jesteś moją ostoją. Czasami chciałbym zasnąć na wieki i dołączyć do ciebie. Nie budzić się kolejnego ranka. Nie przypominać sobie dnia, w którym odeszłaś. Dnia, w którym moje życie straciło sens. Gdyby nie Marie i złożona tobie obietnica, już na zawsze pogrążyłbym się w mrocznych zakamarkach mej duszy.

* * *

Z rozmyślań wyrwał go swąd przypalanego naleśnika.
      - Cholera! – krzyknął i zabrał się za ratowanie śniadania.
Połowa nadawała się do spożycia, lecz druga... Cóż, nie pierwszy raz będzie jadł spalone danie. Gdy szykował porcję dla córki, starał się nie przywoływać natrętnych myśli. Po chwili, zadowolony, ściągnął z patelni tym razem dobrze usmażonego naleśnika. Na niewielkim stole z obrusem w biało-czerwoną kratę położył dżem, nutellę i miód. Gdy śniadanie było gotowe, poszedł na piętro obudzić córkę. Każdego dnia niechętnie przerywał jej sen. Dzisiaj jednak dał jej maksymalną ilość czasu. Nachylił się nad łóżkiem i delikatnie wziął Marie na ręce. Przebudziła się i posłała mu senny uśmiech. Potarła zaspane oczy małymi piąstkami, co stanowiło dla niego najpiękniejszy widok na świecie. Na dodatek mógł się nim cieszyć co dnia.
      - Dzień dobry – powiedział i pocałował ją w czoło.
      - Cześć, tato – odparła cichym głosem.
Nie wypuszczając córki z objęć, wyszedł z pokoju i cicho zamknął za sobą drzwi. Zszedł do kuchni i posadził ją przy stole, a sam zajął miejsce naprzeciwko.
Po wspólnym posiłku mężczyzna pomógł uszykować się córce do szkoły. Gdy oboje byli już gotowi, zeszli na parter. Steve ruszył do kuchni, zgarnął z blatu torebkę z drugim śniadaniem i włożył ją Marie do plecaka. Wyszli z domu na mroźne zimowe powietrze. Przez noc szyby w białej Toyocie Corolli stojącej na podjeździe ich domu pokryły się szronem. Steve usadził córkę na miejscu pasażera i zabrał się za skrobanie okien i przedniej szyby. Doprowadzenie samochodu do porządku nie zajęło mu dużo czasu, więc po dziesięciu minutach mknęli już w kierunku przedszkola.

* * *

Nadeszło lato, a wraz z nim niemiłosierne upały. W warsztacie „U Merle'a” panował niecodzienny ruch. Wydawało się, jakby samochody na jakiś tajemniczy sygnał zaczęły się psuć. Steve Morisson i kilka kolegów z pracy mieli pełne ręce roboty. Wszystkie kanały były zajęte. Mężczyzna wyprostował się, przetarł chustką mokrą od potu twarz i upił łyk wody ze stojącej na stoliku obok butelki. Właśnie na powrót pochylił się nad otwartą maską samochodu, nad którym właśnie pracował, kiedy usłyszał dobiegający z wejścia do warsztatu kobiecy głos:
     - Mogłabym prosić kogoś o pomoc? Auto odmawia mi posłuszeństwa, a tutaj było najbliżej, więc... – urwała w połowie zdania.
Kilku mężczyzn przerwało swoje zajęcia i z zainteresowaniem zaczęli przyglądać się przed chwilą przybyłej kobiecie. Steve także przerwał pracę. Widząc, że żaden z kolegów nie zamierza ruszyć się z miejsca, wytarł szybko poplamione smarem dłonie i ruszył w jej kierunku. Wtedy nie doznał żadnego wyjątkowego uczucia. Gdyby ktoś mu wtedy powiedział, że kobieta, która właśnie się zjawiła, zostanie jego żoną, nie uwierzyłby. Ich znajomość rozwijała się powoli. Zmierzała jednak konsekwentnie ku wielkiej, szczerej miłości.
     - Słucham – odezwał się uprzejmie.
Kobieta, nieco zdenerwowana obecnością dobrze zbudowanego i wysokiego mężczyzny stojącego naprzeciwko, uśmiechnęła się nieśmiało i założyła pasmo hebanowych włosów za ucho. Odezwała się delikatnym głosem:
     - Dzień dobry. Właśnie miałam jechać załatwić pewną sprawę w mieście, ale mój samochód zaczął dziwnie rzęzić.
Steve uświadomił sobie, że wpatruje się w nią bez słowa odrobinę za długo. Utonął w dźwięku jej słów. Odchrząknął, żeby ukryć zakłopotanie i obejrzał jej samochód stojący na zewnątrz. Żaden kanał nie był dostępny w tej chwili, dlatego dokonał wstępnych oględzin i polecił, aby wróciła jutro. Zapewnił ją, że dojedzie bezpiecznie do domu, jednak odradził dalsze eskapady. Pożegnał ją i wrócił do pracy, z dźwiękiem jej głosu rozbrzmiewającym wciąż i wciąż w jego głowie. Wyrzucał sobie, że nie zapytał o jej imię. Na pewno było piękne, jak cała jej osoba.

* * *

Po zawiezieniu Marie do przedszkola wstąpił na chwilę do domu, aby przebrać się w robocze ubranie, a następnie, już pieszo, udał się do pracy. Wetknął dłonie do kieszeni czarnej zimowej parki. Idąc chodnikiem, pogwizdywał wesoło wymyśloną przez siebie melodię. Mijał domy sąsiadów mieszkających po tej samej stronie ulicy. Oddychał w miarowym tempie, wydychając obłoczki pary wodnej. Nigdy nie zwracał uwagi na otaczający go krajobraz. Jednak w drodze do pracy uznał, że jego okolica wygląda korzystnie z nagimi drzewami, cienką warstwą śniegu na trawnikach, czy ośnieżonymi krzewami, które towarzyszyły mu przez całą długość pokonywanej trasy. Nigdy nie lubił zimy. Zmienił swój negatywny stosunek do białej pory roku na obojętny, kiedy poznał Caroline. Wyglądała pięknie z zaróżowionymi od zimna policzkami i płatkami śniegu w czarnych włosach. Wspomnienia zawsze atakowały nagle. Zastanawiał się, czy tak już będzie zawsze. Jego ciało pozostało na ziemi, duch jednak ciągle wymykał się ku nieobecnej żonie. Wrócił myślami do rzeczywistości, kiedy o mało nie upadł na śliskim chodniku. Na szczęście stał już przed warsztatem. Wreszcie będzie wystarczająco zajęty, aby nie poddawać się natrętnym wspomnieniom.
Odwiesił kurtkę na stojący w kącie garażu wieszak, zakasał rękawy beżowego, znoszonego swetra i podszedł do samochodu po wypadku, którym obecnie się zajmował.
Był tak zaaferowany, że nie zwracał uwagi na żartujących obok kolegów. Spojrzał na zegar wiszący na przeciwległej ścianie. Właśnie wybiła siedemnasta. Rzucił na stół poplamioną smarem ścierkę, w którą uprzednio wytarł dłonie, włożył kurtkę, pożegnał się z chłopakami i wyszedł na mroźne powietrze. Żwawym krokiem przemierzył ulicę. Wszedł do domu, zgarnął leżące na stoliku w korytarzu kluczyki i po raz drugi tego dnia wsiadł do samochodu.

* * *

Nic nie wskazywało na to, że osiemnasty dzień sierpnia będzie najtragiczniejszym dniem dla rodziny Morisson. Życie toczyło się swym zwyczajnym, szybkim torem. Na błękitnym niebie nie było żadnej chmurki. Mnóstwo rodziców postanowiło wybrać się ze swymi dziećmi na spacer do parku. Pogoda sprzyjała rodzinnym wycieczkom. Tego dnia także Caroline i Steve Morisson, wraz z czteroletnią wówczas córką wybrali się na spacer. Marie przez całą drogę do parku śmiała się i wierciła w wózku. Caroline, ubrana w zwiewną błękitną sukienkę do kolan, odgarnęła z oczu zbłąkane kosmyki długich, czarnych włosów. Steve, prowadząc żonę pod łokieć, myślał właśnie, jakim jest szczęściarzem. Kobieta jego marzeń zgodziła się za niego wyjść. Uśmiechnął się do swych myśli, pchając lekko do przodu zielony spacerowy wózek. Mieli właśnie przechodzić na drugą stronę ulicy, kiedy ich uwagę zwróciło powstałe nagle zamieszanie. Odwrócili się w stronę krzyczących ludzi. Przed nimi znajdował się jubiler. Właściciel wypadł przed sklep, szarpiąc się z mężczyzną, którego nie znali. Wokół nich dostrzegli kawałki szkła. Szarpiący się mężczyźni rozbili okno, a wraz ze szkłem na bruku wylądowało kilka sztuk drogiej biżuterii. Przed krzyczącymi zebrał się tłum gapiów. Ktoś zadzwonił po policję. Morissonowie stali jak wryci. Steve myślał, że musiało chodzić o kradzież albo o jej zamiar. Właściciel widząc ładującego sobie do kieszeni biżuterię złodzieja wpadł we wściekłość i tak zaczęli się szarpać. Taki przebieg wydarzeń mógł okazać się prawdziwy. Pociągnął Caroline za łokieć, chcąc opuścić jak najszybciej miejsce zaistniałej bójki. Uważał, że dość się już napatrzyli. Jak na złość na przejściu dla pieszych, przed którym stali, ciągle paliło się czerwone światło. Mężczyzna zaczął się już niecierpliwić. Chciał jak najszybciej stąd odejść. Do jego uszu dobiegł dźwięk syreny policyjnej. Na plac przed budynkiem wjechał niewielki radiowóz, z którego żwawo wybiegł policjant w średnim wieku. Widząc przybycie policjanta, złodziej odepchnął od siebie ofiarę swego przestępstwa i rzucił się przed siebie na oślep. Biegnąc, potrącił mocno Caroline, wyrywając ją z uścisku Steve'a. Kobieta potknęła się i wpadła na jezdnię. Samochód, który w tamtym momencie jechał przez pasy, nie zdążył się zatrzymać.
Ostry dźwięk hamującego nagle samochodu. Widok szkarłatu zapełniającego coraz większą powierzchnię jezdni. Z samego wypadku Steve pamiętał tylko jaskrawe plamy światło i dźwięki, mnóstwo dźwięków. Był kompletnie oszołomiony. Pobiegł do leżącej na asfalcie żony. Była przytomna, ale okropnie krwawiła. Z uszu i z nosa cienkimi strużkami sączyła się krew. Otworzyła szeroko wielkie, brązowe oczy, kiedy Steve wziął ją w ramiona, mimo protestów kierowcy samochodu, który krzyczał, aby jej nie ruszał. Ułożył sobie jej głowę na kolanach. Drżącymi dłońmi pogładził jej włosy, teraz zlepione krwią. Spojrzał na swoje pokryte szkarłatem palce i ryknął do otaczających go gapiów:
      - Niech ktoś zadzwoni po karetkę, do jasnej cholery!
Sprawca wypadku ocknął się i drżącymi dłońmi wyjął z kieszeni dżinsów telefon. Połączył się z pogotowiem ratunkowym, jednak Steve nie słuchał, co mówi. Caroline wyciągnęła drżącą rękę i pogładziła męża po policzku. Z jej błagających oczu zaczęły sączyć się łzy, które mieszały się w krwią wypływającą z uszu.
      - Proszę... Opiekuj się Marie. Bądź... bądź dla niej dobrym ojcem – wykrztusiła z trudem.
      - Nie rób tego! Nie żegnaj się! – błagał ją.
      - Obiecaj! – wrzasnęła resztkami sił.
      - Karetka za chwilę tutaj będzie. Nie zamykaj oczu – poprosił cicho, machinalnie przecierając mokrą od łez twarz.
Po chwili usłyszał dźwięk nadjeżdżającego właśnie ambulansu. Patrzył, jak otwierają się tylne drzwiczki, zza których wyskoczyli dwaj funkcjonariusze, ciągnąc ze sobą nosze. Niechętnie ustąpił im miejsca przy żonie. Wiedział, że lepiej od niego wiedzą, jak jej pomóc. Jak w amoku patrzył na przebieg reanimacji, następnie, jak mężczyzna zdecydowanym ruchem umieścił Caroline na noszach i umieścił ją w karetce. Drugi z dwójki ratowników krzyknął do Steve'a nazwę ulicy, dokąd zabierali jego żonę i wsiadł za kierownicę. Z piskiem opon i głośno ryczącą syreną popędzili do szpitala.

* * *

Gdy wrócili do domu, Steve zabrał się za przygotowanie obiadu. Wciąż niestrudzenie rozwijał swoje kulinarne umiejętności. Postanowił przyrządzić danie, które smakowało Marie: kotlet z kurczaka i frytki. Caroline zabiłaby go, widząc, jak karmi ich córeczkę. Żeby zmniejszyć poczucie winy, do obiadu dodał sałatkę: świeża sałata, pomidor, kukurydza z dodatkiem kwaśnej śmietany. Kazał Marie umyć ręce przed jedzeniem. Prawie skończył gotować. Wyciągał właśnie z szafki dwa duże talerze, kiedy przeszył go silny ból głowy. Upuścił trzymane w dłoni naczynia, które rozprysnęły się na kilkadziesiąt kawałków. Byłby upadł na kafelki, gdyby nie przytrzymał się blatu. Po chwili ból ustąpił tak szybko jak się pojawił. Steve obrzucił obojętnym spojrzeniem kawałki porcelany na podłodze, i sztywnym krokiem udał się w stronę schodów na piętro. Z łazienki wyszła Marie i zaczęła schodzić po schodach. Zatrzymała się jednak w połowie drogi na parter.
      - Co się stało? zapytała dziewczynka.
      - Wszystko w porządku. Czasami tata jest straszną niezdarą – posłał jej wymuszony uśmiech.
Pięciolatka pokonała niepewnie ostatnie stopnie schodów, wyminęła ojca, który stanął bez ruchu i usiadła przy stole w kuchni. Steve poszedł za nią. Nie usiadł jednak naprzeciwko córki, jak to miał w zwyczaju, tylko podszedł do szafek i wyciągnął z jednej długi, ostry nóż. Trzymając narzędzie ostrzem do góry, zaczął powoli podchodzić do Marie. Dziewczynka wyczuła, że coś jest nie tak. Jej tata zawsze był uśmiechnięty i rozmowny. Teraz zbliżał się do niej z tępym wyrazem twarzy. Poczuła strach. Zerwała się z krzesła i zaczęła biec w kierunku frontowych drzwi. Zaczęła płakać. Odwróciła się i zobaczyła, że Steve także zerwał się do biegu. Gdyby kiedykolwiek stało się coś złego, biegnij do pani Green – przypomniała sobie słowa ojca, które kiedyś do niej wypowiedział. Tak też zrobiła. Wypadła z domu, pokonała trawnik i przecisnęła się przez dziurę w białym płocie. Po chwili zaczęła uderzać małymi pięściami w drzwi sąsiadki. Nie dosięgała dzwonka, a jakoś musiała zaalarmować panią Rebeccę. Po chwili drzwi otworzyły się i w progu stanęła kobieta w średnim wieku.
      - Witaj Marie. Co cię tutaj... Jezu Chryste! wykrzyknęła na widok zbliżającego się do nich sąsiada z nożem w ręku.
Wysunęła się do przodu tak, że własnym ciałem zasłaniała dziewczynkę. Cofnęła się i zatrzasnęła drzwi. Przez chwilę słyszała odgłos uderzania pięściami o drewno, który zaraz ucichł. Rebecca odczekała jeszcze kilka minut, po czym ostrożnie uchyliła drzwi. Zasłoniła usta dłonią na widok nieprzytomnego sąsiada, który upadł na trawę, wypuszczając z ręki kuchenny nóż. Z jego nosa sączyła się krew.
      - Jamie! zawołała.
Obok niej zjawił się ciemnowłosy dziewiętnastolatek. Kobieta wskazała ręką na Steve'a Morissona. Chłopak skinął głową i bez słowa wyciągnął z kieszeni spodni komórkę. W tym czasie Rebecca zajęła się uspokajaniem dziewczynki.
      - Świat oszalał – mruknęła.

* * *

KOLEJNY ATAK! ZBIEG OKOLICZNOŚCI, CZY ŚWIADOMA MANIPULACJA?

W ostatnich dniach odnotowano coraz więcej ataków. Policja ma pełne ręce roboty, a rodzice boją się, że mogą w każdej chwili zaatakować swoje dzieci. Po każdym incydencie schemat się powtarza: sprawcy odzyskują przytomność. Ostatnie, co pamiętają przed utratą świadomości, to nieznośny ból głowy. Czy kryje się za tym coś więcej? Przypuszczenia policji zmieniają się w realne obawy. Co jest przyczyną ciągle rosnącej liczby ataków? Naukowcy zajęli się badaniem sprawców, którzy dobrowolnie poddali się testom. Jak na razie utrzymują cały proceder w tajemnicy. Nie ujawniają żadnych szczegółów. Ofiary, z którymi rozmawialiśmy, mówiły o dziwnym zachowaniu swoich rodziców. Czy zmagamy się właśnie z osobliwą epidemią?

 * * * 

Cześć! Powyżej wstawiłam mojego najnowszego (po)twora. Sam proces pisania przebiegał dosyć nietypowo, bo o ile przy pisaniu poprzednich opowiadań miałam już całość w głowie, o tyle tym razem wszystko rozwijało się w trakcie pisania. Efekt jest, cóż, powiedziałabym, że dziwny. Ale może wam się spodoba? Zresztą postanowiłam, że będę tu wrzucać wszystko co napiszę, więc już gotową treść ocenicie sami. Ostatnio miałam dłuższy zastój. Myślę, że to przez to, że w ostatnim czasie pisałam bardzo dużo i często w porównaniu do poprzednich lat. Chyba po prostu musiałam pozbierać myśli, poczekać, żeby w mojej głowie pojawił się nowy pomysł. Jak bardzo szalenie to zabrzmi, jeśli powiem, że myślę o zaczęciu prac nad książką? Cholera, nie wiem, czy jestem gotowa, czy podołam... Wiedziałam, że kiedyś będę chciała coś wydać, a przecież życie ucieka, a ja nie mogę czekać w nieskończoność, bo i po co? Następny post pojawi się wtedy, kiedy będę miała nowy pomysł. To na razie. Dajcie znać, co sądzicie!